10 stycznia 2011

Victor Wooten - Live In America

Dzisiejsza płyta została wydana w 2001 roku, więc to już 10 lat. Do dziś pamiętam moment, kiedy po raz pierwszy włożyłem pierwszy z dysków do odtwarzacza chwilę po rozpakowaniu paczki z jednego z amerykańskich sklepów internetowych. To było w czerwcu 2002 roku. Do dziś sięgam po tą płytę dość regularnie, więc można chyba nazwać ją jedną z tych, którą lubię i która nie staciła niczego ze swojej wartości przez ostatnie 10 lat. Po bardzo udanym i głośnym debiucie w postaci płyty A Show Of Hands z 1996 roku wydawalo mi się, że kolejne płyty tego obiecującego wtedy gitarzysty basowego będą ukazywaly się regularnie i że trafi on pod skrzydla jakiejś dużej i uznanej wytwórni. Tak się jednak nie stało. Tak więc o płyty Victora Wootena (te solowe) nie jest w Polsce łatwo. Dzisiejsze wydawnictwo, to podwójny koncertowy album. To produkt, który miałby szansę się sprzedać, jednak nigdy nie widziałem tej płyty w polskim sklepie. Fani elektrycznego jazzu z domieszką rocka i rapu lubią nagrania koncertowe. No i jeszcze udział gwiazd z prawdziwie pierwszej ligi - Marcus Miller i Bootsy Collins. Ale cóż, zagraniczne, nieco lepiej zaopatrzone sklepy załatwiają sprawę…

Płyty zawierają nagrania z różnych koncertów. Muzyka jest inna niż na studyjnych płytach Wootena, żywa, koncertowa, rapowa, czarna i przebojowa. Płyty studyjne tego wykonawcy w dużej mierze (w zestawieniu z nagraniami koncertowymi) cierpią na syndrom swoistego przeprodukowania. Zwykle są mimo użycia prawdziwych instrumentów niemiłosiernie pocięte i wielokrotnie zgrywane w studiu. To zabija najczęściej muzykę.

Pierwsze cztery utwory przelatują niepostrzeżenie, dobre, dużo partii wokalnych, niekoniecznie wyjątkowej jakości, ale nie jest beznadziejnie. Hero - piaty w kolejności na pierwszej płycie, to właśnie tutaj zaczyna się prawdziwa zabawa, mamy proste, ale ciekawe wykorzystanie elektronicznie przetworzonego głosu wokalisty. Na koncercie publiczność szaleje. W kolejnym utworze wreszcie pojawia się pierwsze ciekawe solo na gitarze basowej w stylu, który znam ze studyjnych płyt Victora Wootena. Sacred Silence / The Jam Man to duże, miłe zaskoczenie. Przecież na każdym dobrym koncercie musi być moment na pomachanie zapalniczkami. Myśle, ze ta pięknie zagrana ballada doskonale się do tego nadaje. Nie spodziewalem się tak delikatnej gry po tym jakże dynamicznym muzyku. To jeden z najlepszych momentów płyty. Widać, że koncerty są niezwykle rodzinnym przedsięwzięciem. Na gitarach gra calkiem udanie Regi Wootena, a na klawiszach tło tworzy Joseph Wooten. Pogratulowac utalentowanej rodziny. Na późniejszych chronologicznie płytach grono rodzinne jeszcze ulega powiększeniu.

Tappin' And Thumpin' / Born In The Dark / I Can't Make You Love Me to coś, co musi pojawić się na każdym koncercie gitarzysty basowego. Trzeba przecież zagrać numer w rodzaju - zobaczcie jak szybko gram. Akurat Wooten jest w tym bardzo dobry, więc warto posłuchać. Jeśli lubicie efektowne solówki na basie, to możecie dla tego jednego utworu kupić w ciemno tę płytę.

W nagraniach słychać oklaski, ale trudno odnieść wrażenie uczestnictwa w koncercie. Dźwięk jest dobrze zrealizowany, stereofonia na niezłym poziomie, wszystko jest poprawne, ale niczym nie zaskakuje. Bas nagrany jest na dobrym poziomie. Płyta wymaga jednak do słuchania dobrego sprzętu, tak zreszta jak wszystkie nagrania z dużą ilością niskich tonów.

Tak słucham i słucham i pierwsza płyta niespodziewanie się kończy. To dobry znak. Przy tej muzyce można ciekawie spędzić wieczór. Pozostał jeszcze ostatni utwór z pierwszej płyty. Zaczyna się od dość standardowej aranżacji utworu Jamesa Browna - James Brown!. Nagle pojawia się ciekawe solo na gitarze. Melodia brzmi znajomo. Tak, to Iron Man Black Sabath. Ciekawe połączenie, bardzo dobrze zagrane. Każdy basista chciałby mieć w rodzinie takiego gitarzystę – to Regi Wooten.

Drugi krążek rozpoczyna się od zapisu wyjątkowego w życiu Victora Wootena wydarzenia. Wielokrotnie twierdził, że jego idolem i wzorem do naśladowania jest Marcus Miller. Pierwszy utwór z drugiej plyty jest zapisem ich prawdopodobnie pierwszego wspólnego występu. I tu pojawia się zadziwiająca refleksja. Jakże daleko Wootenowi do mistrza było, kiedy nagrywał Live In America. Gra poprawnie, ale bez własnego, rozpoznawalnego stylu. Każdy akord Millera brzmi znajomo. No i oczywiscie mamy basowy klasyk Teen Town. Jak wyglądałaby gitara basowa, gdyby nie grał na niej Jaco Pastorius? Pewnie bogiem wszystkich basistów byłby Marcus Miller. A tak jest tylko wirtuozem, perfekcyjnym aranżerem i twórcą jednej z niezliczonych zmian stylistycznych w muzyce Milesa Davisa. A Victor stoi jeszcze o stopień niżej, wiele jeszcze musi ćwiczyć, tak, żeby za 20 i więcej lat ktoś o nim pamiętał. Na razie to łatwe i przyjemne granie...

Powyższy akapit to fragment zapisków z 2002 roku. Dziś Victor Wootena ma za sobą nagranie płyty Thunder z Markusem Millerem i Stanleyem Clarke oraz światowe tourne promujące to wydawnictwo i niewątpliwie skrócił dystans do mistrza. Jednak to w równym stopniu postęp Wootena, jak i zatrzymanie się muzycznego rozwoju Marcusa Millera, który wciąż tkwi w doskonałym, jednak mającym już 18 lat świecie The Sun Don’t Lie.

Na płycie znajdziemy jeszcze doskonałą balladę I Dream In Color, gdzie kolejny z klanu Wootenów - Joseph gra na fortepianie i śpiewa zupełnie jak Elton John. To również musi być ciekawy przerywnik z założenia jazzowego przecież koncertu.

Ta płyta była świetna w 2001 roku, jest świetna w 2011 i mam nadzieję, że posłucham jej w 2021 i że będzie wtedy równie dobra.

Victor Wooten
Live In America
Format: 2CD
Wytwórnia: Compass
Numer: 766397432328

Brak komentarzy: