28 marca 2012

Billy Cobham – Total Eclipse

Ta płyta należy nierozłącznie do tzw. wielkiej trójki płyt Billy Cobhama z tego okresu. Pozostałe dwie to „Crosswinds” i „Spectrum”. Najważniejsza z nich jest ta ostatnia, o której pisałem całkiem niedawno tutaj:


Nie oznacza to wcale, że dwie pozostałe są słabe, choć trochę im do „Spectrum” brakuje. Różnica jest mniej więcej taka, że „Spectrum” powinno stać na półce każdego fana jazzu, niezależnie od tego, czy lubi fusion w postaci znanej z tego okresu, czy uważa taką stylistykę za ślepą uliczkę ewolucji muzyki. W istocie to była trochę ślepa uliczka, jednak takich w historii gatunku wiele, a niektóre są nad wyraz urokliwe. Owa urokliwość to już kwestia muzycznego gustu i upodobać, ja akurat do wielkich fanów gatunku się nie zaliczam.

„Spectrum” to płyta genialna w całości, po części być może dlatego, że powstała jako pierwsza. Jak wyglądają drugie i kolejne części wielkich dzieł… Najczęściej są słabymi kopiami – wystarczy popatrzeć na historię filmu… Na „Total Eclipse” wyśmienitych momentów trzeba poszukać. Kiedy poświęcimy tej płycie trochę więcej czasu i oswoimy się z mocno niejednorodnym i pełnym zadziwiających i nieco niepotrzebnych zwrotów akcji w ramach tych bardziej rozbudowanych kompozycji, zaczniemy zwracać uwagę na kilka istotnych rzeczy, które od lat pasjonują fanów gatunku.

Po pierwsze – Billy Cobham to perkusista genialny, potrafiący z lekkością niezrozumiałą dla pokoleń perkusistów wygrywać bez pomocy samplerów i innych elektronicznych pomagaczy rzeczy zupełnie zdumiewające. Może niekoniecznie jest wyśmienitym pianistą… Ale chciał spróbować, każdemu wolno. Za to za bębnami – po prostu geniusz, niezależnie od tego, że niektóre kompozycje genialne, ani nawet bardzo dobre moim zdaniem nie są.

Po drugie – świetne solówki gitarowe Johna Abercrombie. I tu pora na małą, z pozoru tylko odległą od dzisiejszego tematu dygresję. Całkiem niedawno doznałem muzycznego olśnienia, zdając sobie sprawę, dlaczego nie jestem w stanie znaleźć przyjemności w słuchaniu nagrań Allana Holdswortha i części płyt Johna Abercrombie, czy Billa Frisella. Otóż mój mózg nastawiony na brzmienie gitary podświadomie oczekuje choć odrobiny bluesa od każdego gitarzysty. Jeśli tego bluesa nie ma… Gitara dla mnie brzmi pusto. To jednak zdecydowanie nie dotyczy dzisiejszej płyty. Tu John Abercrombie brzmi raczej jak John McLaughlin za czasów gry z Carlosem Santaną i Mahavishnu, a nie jak on sam znany z duetów akustycznych z Ralphem Townerem. Rok 1974 był dla fusion jednym z najbardziej owocnych. Pomyśleć tylko, że w tym czasie na samym szczycie tego nurtu mieliśmy dwu naszych reprezentantów – Michała Urbaniaka (w 1974 roku ukazała się płyta „Fusion”) i Czesława Niemena (w tym samym czasie nagrał w gwiazdorskiej obsadzie z udziałem Johna Abercrombie „Mourner’s Rhapsody”).  Ale to zupełnie inna historia. John Abercrombie jest na tej płycie wyśmienity.

Po trzecie – dla mnie było to zaskoczeniem, kiedy usłyszałem tą płytę po raz pierwszy – Glenn Ferris, który udowadnia, że fusion można grać na puzonie i to jak…. To muzyk mało znany, w orkiestrze Franka Zappy często ginął w tłumie. Innych jego nagrań nigdy nie słyszałem. Jedynie po to, żeby posłuchać, że fusion na puzonie ma sens, warto kupić tą płytę.

Album ma też wady. Wspominałem już o nieco bezbarwnych kompozycjach. Drugą z wad jest niepełne wykorzystanie potencjału zespołu. Mieć w składzie Michaela Breckera i Randy Breckera i nie dać im pograć? To błąd niewybaczalny.

W sumie jednak plusów jest więcej i „Total Eclipse” wart jest zainteresowania każdego fana jazzu. Tych z Was, którzy lubią fusion namawiać nie muszę, bo pewnie znacie ten album na pamięć…

Billy Cobham
Total Eclipse
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic / Warner
Numer: 081227658526

Brak komentarzy: