Ta
płyta należy nierozłącznie do tzw. wielkiej trójki płyt Billy Cobhama z tego
okresu. Pozostałe dwie to „Crosswinds” i „Spectrum”. Najważniejsza z nich jest
ta ostatnia, o której pisałem całkiem niedawno tutaj:
Nie
oznacza to wcale, że dwie pozostałe są słabe, choć trochę im do „Spectrum”
brakuje. Różnica jest mniej więcej taka, że „Spectrum” powinno stać na półce
każdego fana jazzu, niezależnie od tego, czy lubi fusion w postaci znanej z
tego okresu, czy uważa taką stylistykę za ślepą uliczkę ewolucji muzyki. W
istocie to była trochę ślepa uliczka, jednak takich w historii gatunku wiele, a
niektóre są nad wyraz urokliwe. Owa urokliwość to już kwestia muzycznego gustu
i upodobać, ja akurat do wielkich fanów gatunku się nie zaliczam.
„Spectrum”
to płyta genialna w całości, po części być może dlatego, że powstała jako
pierwsza. Jak wyglądają drugie i kolejne części wielkich dzieł… Najczęściej są
słabymi kopiami – wystarczy popatrzeć na historię filmu… Na „Total Eclipse”
wyśmienitych momentów trzeba poszukać. Kiedy poświęcimy tej płycie trochę
więcej czasu i oswoimy się z mocno niejednorodnym i pełnym zadziwiających i
nieco niepotrzebnych zwrotów akcji w ramach tych bardziej rozbudowanych
kompozycji, zaczniemy zwracać uwagę na kilka istotnych rzeczy, które od lat
pasjonują fanów gatunku.
Po
pierwsze – Billy Cobham to perkusista genialny, potrafiący z lekkością
niezrozumiałą dla pokoleń perkusistów wygrywać bez pomocy samplerów i innych
elektronicznych pomagaczy rzeczy zupełnie zdumiewające. Może niekoniecznie jest
wyśmienitym pianistą… Ale chciał spróbować, każdemu wolno. Za to za bębnami –
po prostu geniusz, niezależnie od tego, że niektóre kompozycje genialne, ani
nawet bardzo dobre moim zdaniem nie są.
Po
drugie – świetne solówki gitarowe Johna Abercrombie. I tu pora na małą, z
pozoru tylko odległą od dzisiejszego tematu dygresję. Całkiem niedawno doznałem
muzycznego olśnienia, zdając sobie sprawę, dlaczego nie jestem w stanie znaleźć
przyjemności w słuchaniu nagrań Allana Holdswortha i części płyt Johna
Abercrombie, czy Billa Frisella. Otóż mój mózg nastawiony na brzmienie gitary
podświadomie oczekuje choć odrobiny bluesa od każdego gitarzysty. Jeśli tego
bluesa nie ma… Gitara dla mnie brzmi pusto. To jednak zdecydowanie nie dotyczy
dzisiejszej płyty. Tu John Abercrombie brzmi raczej jak John McLaughlin za
czasów gry z Carlosem Santaną i Mahavishnu, a nie jak on sam znany z duetów
akustycznych z Ralphem Townerem. Rok 1974 był dla fusion jednym z najbardziej
owocnych. Pomyśleć tylko, że w tym czasie na samym szczycie tego nurtu mieliśmy
dwu naszych reprezentantów – Michała Urbaniaka (w 1974 roku ukazała się płyta „Fusion”)
i Czesława Niemena (w tym samym czasie nagrał w gwiazdorskiej obsadzie z
udziałem Johna Abercrombie „Mourner’s Rhapsody”). Ale to zupełnie inna historia. John
Abercrombie jest na tej płycie wyśmienity.
Po
trzecie – dla mnie było to zaskoczeniem, kiedy usłyszałem tą płytę po raz
pierwszy – Glenn Ferris, który udowadnia, że fusion można grać na puzonie i to
jak…. To muzyk mało znany, w orkiestrze Franka Zappy często ginął w tłumie.
Innych jego nagrań nigdy nie słyszałem. Jedynie po to, żeby posłuchać, że
fusion na puzonie ma sens, warto kupić tą płytę.
Album
ma też wady. Wspominałem już o nieco bezbarwnych kompozycjach. Drugą z wad jest
niepełne wykorzystanie potencjału zespołu. Mieć w składzie Michaela Breckera i
Randy Breckera i nie dać im pograć? To błąd niewybaczalny.
W
sumie jednak plusów jest więcej i „Total Eclipse” wart jest zainteresowania każdego fana jazzu. Tych z Was, którzy lubią fusion namawiać nie muszę, bo
pewnie znacie ten album na pamięć…
Billy
Cobham
Total
Eclipse
Format:
CD
Wytwórnia:
Atlantic / Warner
Numer:
081227658526
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz