To było ciekawe doświadczenie. Właściwie nie wiem, co można o wczorajszym koncercie napisać. W sumie nie był słaby, ale też nie wyróżniał się niczym nadzwyczajnym. Do Chopina muzyce było jednak bardzo daleko. Po obu muzykach widać było, że grają ze sobą dość często. Jednak o grze każdego z nich nie da się w zasadzie wiele powiedzieć.
Władysław Adzik Sendecki grał zarówno na fortepianie, jak i na instrumentach elektronicznych. Jego styl gry nie był w żaden sposób charakterystyczny, indywidualny. Nie przypominał również żadnego z wielkich mistrzów jazzowego fortepianu. W jego grze słychać było różne inspiracje, choć żadna z nich nie stała się dominująca. To były jakby kawałki układanki, złożone przez muzyka w całość. Może to sekret jego wieloletniej współpracy z orkiestrą NDR. Duże składy nie lubią indywidualności i charakterystycznego stylu, wymagają za to uniwersalności i muzycznej erudycji pozwalającej dopasować się do wielu różnych konwencji. Sendecki gra zdecydowanie ciekawiej na fortepianie. Fragmenty zagrane na instrumentach elektronicznych zabrzmiały nieco archaicznie, wybrane barwy nie wnosiły niczego nowego do prezentowanej muzyki. Moim zdaniem można było wczorajszego wieczora pozostać przy fortepianie.
Niezwykle melodyjnie, i chyba najbliżej Chopina zabrzmiało Scherzo h-moll nr. 1 opus 20 z rozpoznawalnymi dla wszystkich motywami kolędy Lulajże Jezuniu. Markus Stockhausen odnalazł istotę tego utworu, grając piękna melodię, jednocześnie dodając charakterystyczną dla siebie europejską jazzową nutę z odrobiną vibrata.
Większość zaprezentowanego materiału stanowiły kompozycje własne obu muzyków. To wysmakowane formy, rozwijające się powoli tematy, wyciszone i nastrojowe rytmy.
Może to charakter prezentowanej muzyki spowodował, że koncert dość długo się rozkręcał. Wchodząc w środku dnia (koncert rozpoczął się o 17.00) z rozgrzanej ulicy w taką atmosferę trzeba chwili, zarówno muzykom, jak i słuchaczom, na odnalezienie właściwego nastawienia. Wejście w inny, dźwiękowo interesujący, jednak wymagający skupienia świat. I choć koncert trwał około 90 minut, ani przez chwilę nie był nużący, nudny czy monotonny. To spora sztuka – zagrać taką porcję w sumie dość jednorodnej muzyki bez znudzenia słuchaczy.
Niewielka w sumie sala Palladium nie była zapełniona nawet w połowie. Było to dla mnie zaskoczeniem. Koncert spełniał wszystkie warunki dla odniesienia komercyjnego sukcesu. Nazwisko Stockhausen powinno być magnesem dla tych, którzy chodzą właśnie na nazwiska. W końcu to syn pozostający w twórczym kontakcie z wielkim ojcem – Karlheinzem Stockhausenem. Niedzielne popołudnie, ceny biletów w miarę przystępne. Dużo reklamy – koncert był częścią festiwalu Chopin i jego Europa. Pewnie też na festiwalu są jakieś karnety, które powinny zapewnić publiczność, dla której same nazwiska muzyków nie byłyby powodem do kupienia biletu.
Jednak ci, co byli wczoraj na koncercie, mimo braku bisów nie wychodzili niezadowoleni. Nie każdy koncert musi być wybitny, Ten był dobry.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz