Gdyby ta płyta była sygnowana nazwiskiem Milesa Davisa, z pewnością byłaby w oczach i uszach wielu krytyków jedną z najważniejszych płyt lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. A tak – jest tylko rewanżem Milesa Davisa za wkład Cannonballa w Milestones i Kind Of Blue. Takie już przedziwne meandry komercyjnej strony wydawnictw muzycznych. Z jednej strony marketing niby ma nam podpowiadać co warto wybrać z półki, jednak los czasem płata figle, a i pomysły speców od marketingu rządzą duszami tych mniej odpornych klientów.
Na szczęście jednak każdy może wybrać sobie płytę i sam ocenić. Półki każdego słuchacza pełne są przecież takich płyt, które nie znalazły uznania w oczach krytyków czy specjalistów od marketingu wielkich wytwórni. Nieważne ile gwiazdek ma płyta, ważne ile daje przyjemności.
Dzisiejsza płyta jest jedną z tych, które chyba wszyscy znają, a jeśli ktoś nie zna, trzeba to jak najszybciej nadrobić…
Miles Davis gra na tej płycie wcale nie mniej niż na swoich solowych płytach z tego okresu. Jednak liderem w oczywisty sposób jest Cannonball. I choć w każdym utworze czuć, że to jego saksofon jest najważniejszy, to płyty można słuchać na wiele sposobów. Ten najbardziej oczywisty, to solowe partie trąbki i saksofonu, a także współpraca Cannonballa z Milesem. Jest jednak jeszcze jeden ciekawy – w przypadku tych nagrań nie można zapomnieć o pozostałych muzykach. Choć pozostają w cieniu, to cień godny zauważenia. Sekcję rytmiczną tworzą Hank Jones, Sam Jones i Art. Blakey. Oni tworzą drugą, jakże jednak ważna dla całości warstwę muzyki.
To jedna z tych płyt, na których zarówno Miles jak i Cannonball grają niezwykle melodyjnie, pozostawiając sobie miejsce na długie solówki. I choć trąbka operuje w wysokich rejestrach, jej ton nie ma w sobie nic z ostrości i drapieżności znanej choćby z nagrań Clifforda Browna. To niezwykle płynne frazy. Podobnie gra Adderley, więc zapewne to była jego koncepcja stylistyczna.
W moich zbiorach mogę doliczyć się pewnie jakiś 150 wykonań Autumn Leaves. Nie wszystkie oczywiście pamiętam bardzo dokładnie, ale połowę z pewnością w sposób pozwalający zbudować jakąś wirtualną listę najlepszych i tych wzorcowych.
Standardy można w zasadzie grać na trzy sposoby. Najbardziej oczywistym dla wielu jest próbować zgodnie z oryginalnym zapisem nutowym, dbając jednocześnie o własny wkład w warstwie poszukiwania osobistego brzmienia instrumentu. To niebezpieczna strategia, to szlak usiany rafami mistrzowskich wykonań, przez który tylko niezwykle utalentowani potrafią przepłynąć pokazując swoją własną interpretację. Druga strategia – to maksymalne udziwnienie, co pozwala uciec od porównań ze znanymi nagraniami. Zwykle jednak wtedy popada się w banał, lub koncentruje się uwagę słuchacza na biegłości technicznej gry a nie na muzyce.
Jest jeszcze trzeci sposób – ten najbardziej lubię – on przypomina grę w bierki – to próba wydobycia istoty kompozycji, okrojenie jej z ozdobników. Ta gra w bierki to wyciąganie z utworu i pomijanie coraz większej ilości nut, tak, żeby pozostawić tylko te najistotniejsze, te, dzięki którym Autumn Leaves to jeszcze Autumn Leaves, a nie zbiór przypadkowych dźwięków. Taka dekonstrukcja jest z reguły domeną pianistów.
Grając na trąbce, czy saksofonie trzeba zagrać melodię, niby banalne, ale jednak dla wielu bardzo trudne. Jednak na dzisiejszej płycie mamy do czynienia z jednymi z największych mistrzów swoich instrumentów u szczytu swoich możliwości twórczych. Autumn Leaves i Love For Sale z płyty Somethin’ Else to z pewnością jedne z najdoskonalej zagranych melodii. W przypadku otwierającej płytę Autumn Leaves, ze znanych mi z nagrań płytowych jakiś 150 wykonań tego standardu, to mocna pierwsza piątka. Może kiedyś urządzę sobie długi , bardzo długi wieczór z jednym utworem, to uda się ustalić dokładniejszą kolejność. Mamy więc do czynienia z wzorcem tych dwu utworów – to są te wykonania, których powinien posłuchać każdy muzyk, zanim wpadnie na pomysł zagrania któregoś z nich.
Pozostałe utwory nie są wcale gorsze. Zmienia się tylko koncepcja nieco muzyki. W dwu otwierających płytę standardach Miles i Cannonball grają swoje partie solowe osobno. W Somethin’ Else dźwięki trąbki i saksofonu splatają się w zupełnie niewiarygodny sposób, stopniowo zagęszczając i komplikując fakturę. Obaj mają już za sobą trochę nagrań, rozumieją się więc nawet grając pewnie przyniesioną na tą sesję przez lidera kompozycję tak, jakby grali ją już setki razy na koncertach.
Dancing In The Dark to z kolei utwór dla lidera – tu króluje jego saksofon, a Miles pozostaje w cieniu. Wydanie CD uzupełnia dodatkowy utwór – Alison’s Uncle o koncepcji podobnej do tytułowego Somethin’ Else – to zespołowa, wspólna gra trąbki i saksofonu.
Ta płyta to absolutny pewniak. Nie wierzę, że komuś może się nie podobać. Jeśli ktoś chce mieć jedną płytę Juliana Cannonballa Adderleya, to właśnie tą. Choć ciężko byłoby się rozstać z Mercy, Mercy, Mercy! – Live At The Club, to jednak jeśli rzeczywiście jedna, to Somethin’ Else. Posłuchajcie koniecznie.
Julian Cannonball Adderley
Somethin’ Else
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note
Numer: 077774633826
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz