Wczoraj na scenie Sali Kongresowej PKiN w Warszawie wystąpił Ivan Lins ze swoim zespołem. Niestety ta właśnie umiejętność zagrania własnej muzyki, zaistnienia w jakikolwiek sposób na estradzie jest mu zupełnie obca. Niełatwo spotkać kogoś, kto potafi tak rozłożyć koncert, na który składały się przecież niewiarygodnie piękne piosenki.
Tak więc na koncercie zorganizowanym w ramach 6 Warszawskiego Festiwalu Skrzyżowanie Kultur w Sali Kongresowej PKiN, wypełnionej niemal do ostatniego miejsca, a to nie jest ostatnio częste, pojawił się szumnie zapowiadany zespół tego wybitnego kompozytora. Pojawił się, postał tam prawie dwie godziny, trochę pograł i poszedł do domu. Doprawdy trudno o występ tak skrajnie pozbawiony emocji, charyzmy, energii, zaangażowania, pasji i czegokolwiek jeszcze co mogłoby być świadectwem zaangażowania i wiary we własne kompozycje i rzetelności w wykonywaniu własnej pracy.
W dodatku fatalna realizacja akustyczna koncertu na pewno nie pomogła. Ostatnio z tym w Sali Kongresowej bywało dużo lepiej, a tym razem znowu powróciły kłopoty z dudniącymi basami.
Wracając do muzyki – jeśli ktoś spodziewał się choć odrobiny brazylijskiej egzotyki, rytmu, energii i ognia, czegoś, co choć na chwilę porwie słuchaczy, musiał przeżyć, tak jak ja, wielkie rozczarowanie. Przyznać jednak naley, że muzyka Ivana Linsa, to nie ludyczny folklor Brazylii, samba i gorące rytmy. Jego kompozycje, to raczej inteligentny południowoamerykański pop zamieniany przez wykonawców w prawdziwe arcydzieła.
Repertuar koncertu złożony był ze znanych przebojów kompozytora (choć z pewnością kilku zabrakło) i paru kompozycji Antonio Carlosa Jobima.
Koncert należał do tych, które oprócz walorów artystycznych są też wydarzeniami towarzyskimi. Tak więc tym, którzy przyszli obejrzeć Nazwisko, pewnie się podobał, choć entuzjazmu wśród publiczności nie wzbudził. Ci, co przyszli posłuchać muzyki, chyba tylko z szacunku dla dorobku Ivana Linsa i tłoku na widowni nie wyszli przed zakończeniem.
Ivana Linsa można ustawić w jednym szeregu z takimi kompozytorami, jak choćby John Lennon, czy Bob Marley. Jego melodie są wielkie, ich wykonania powinien pozostawić dla innych. Tak jak kompozycje Johna Lennon, czy Boba Marleya zdecydowanie lepiej wypadają w interpretacji gwiazd jazzu. Mnie w pamięci utkwiły kompozycje Ivana Linsa w wykonaniu choćby Elli Fitzgerald, Quincy Jonesa, Stinga, Manhattan Transfer, Take 6, czy Lee Ritenoura. Z pewnością tych wykonań jest dużo więcej.
Cały koncert, łącznie z mocno wymuszonym przez samego artystę bisem zabrzmiał jak demo, taki rodzaj nagrania, który kompozytor przygotowuje jako reklamówkę dla potencjalnych wykonawców. Tyle, że w takich nagraniach sedno w tym, żeby nie interpretować, pokazać kompozycję, interpretację pozostawić potencjalnym Klientom. Taką właśnie reklamówkę pokazał nam Ivan Lins. Na koncercie powinno się zrobić coś dokładnie odwrotnego, tu czasem emocje są ważniejsze od umiejętności wykonawczych i biegłości technicznej.
Dla mnie to miał być koncert Ivana Linsa. Concha Buika, to artystka, o której istnieniu dowiedziałem się z programu koncertu. Cóż – rok ma tyle dni ile ma, każdego dnia na świecie wydaje się więcej płyt, niż zdolność percepcji, czas i zasobność portfela pozwalają wysłuchać. Czasem chce się też przecież wrócić do staszych nagrań. W ten sposób wielu artystów skazuje się na niebyt. Do tego swoje trzy grodze dorzuca machina marketingowa wydawców płyt. Festiwale mogą więc być źródłem inspiracji i okazją do poznania jakiś nowych artystów.
Występ Conchy Buiki był z pewnością lepszą częścią tego wieczoru, jednak w związku z kompletną klapą występu Ivana Linsa, trudno to uznać za komplement. Ten występ był przedziwnym kabaretem, trudno rozpatrywać go z muzycznego punktu widzenia. Przeciętny zespół akompaniujący niewątpliwie charyzmatycznej wokalistce. Jednak same umizgi do publiczności nie wystarczyły. Przedziwne pomieszanie różnych stylów muzycznych, trochę afrykańskiego folkloru, trochę jazzu, improwizacji scatem, flamenco i wiele innych. W sumie wszystko i nic. Gdyby osobowość sceniczną tej wokalistki miał Ivan Lins, byłby wielką gwiazdą.
Występ Conchy Buiki był kabaretem, w moim pojęciu dość miernym, całość zabrzmiała tak, jakby artystka ciągle poszukiwała swojej tożsamości. Jest muzykalna, ma silny, charakterystyczny głos. Ma też niestety przeciętny zespół i brak pomysłu na siebie. Mnie się nie podobało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz