Dzisiejszy album wydano w formie płyty Blue Ray z rejestracją koncertu i sporą ilością dodatkowego materiału, głównie w postaci 50 minutowego filmu dokumentalnego. Dodatkowo otrzymujemy dwie płyty CD zawierające w wersji audio cały materiał zawarty na płycie Blue Ray. To powinien być standard. Jeśli muzycy uważają, że ich koncert jest wartościowy muzycznie i nie jest jedynie wizualnym show z elementami muzycznymi, to powinni umożliwić nabywcom kontakt z muzyka nie tylko w zestawach kina domowego, ale również zwykle w lepszej jakości niż w ścieżka dźwiękowa z nawet wybitnego odtwarzacza Blue Ray, czy DVD, a także łatwą konwersję do formatów obsługiwanych przez przenośne odtwarzacze. Czasem przecież każdy chce posłuchać płyty w samochodzie, czy gdzieś w podróży nie dysponując odtwarzaczem najnowszych formatów video. Dodanie płyt CD z produkcyjnego punktu widzenia nie również specjalnie drogie.
Z powrotem na scenę The Police wiązałem wiele muzycznych nadziei. Wiele oczekiwań się spełniło, jednak nie wszystkie – tak zwykle w życiu bywa.
The Police to w końcu wybitny rockowy perkusista – Stewart Copeland i świetny gitarzysta – Andy Summers, który w ostatnich latach uczestniczył w wielu rockowych, jazzowych i innych trudnych do nazwania, choć ciekawych projektach muzycznych, nagrywając choćby wyśmienitą płytę Peggy’s Blue Skylight z muzyką Charlesa Mingusa, czy współpracując długo z Robertem Frippem.
The Police to także wyborne kompozycje jednego z najlepszych twórców rockowych przebojów – Stinga, który dość poprawnie gra na gitarze basowej i z konieczności pełni w zepole rolę wokalisty. Jego głównym wkładem w wiele świetnych płyt, które często firmuje własnym nazwiskiem, oprócz kompozycji jest namówienie wielu ciekawych muzyków do udziału w nagraniu. Tak wedle zasady, o której już pisałem niejeden raz – im mniej Stinga w Stingu tym lepiej…
Na koncert zespołu wybrałem się do Londynu (choć stadion Twickenham służący przeważnie bodajże do rozgrywek rugby – mimo, że teoretycznie jest londyńską areną, w kategorii warszawskiej mieści się mniej więcej w Mińsku Mazowieckim). Przed koncertem liczyłem na zagłębienie się w tłum entuzjastycznie nastawionych angielskich fanów (zespół mimo angielskiego rodowodu, większość koncertowych sukcesów odnosił w USA), którzy będą znali wszystkie utwory na pamięć. Po cichu liczyłem też na to, że być może ten właśnie koncert zostanie wydany później w formie płytowej, to zawsze byłaby fajna pamiątka. Niestety na dzisiejszej płycie nie znalazł się koncert z Londynu, a materiał złożony z dwu koncertów z nieco późniejszej fazy wielkiego światowego tourne zespołu zarejestrowany w Buenos Aires. Program koncertu, który widziałem w Londynie był prawie identyczny.
Koncert nie był zły, ale nie był tez wydarzeniem, które pamięta się do końca życia. Co mi się na koncercie podobało i co odnalazłem na wydanej pół roku później płycie (od tourne zespołu minęło już ponad 3 lata)?
Po pierwsze to, że zagrali we trójkę, bez żadnych zbędnych ozdobników, chórków, sekcji dętej czy dodatkowych instrumentów klawiszowych. Po drugie to, że zagrali większość przebojowych kompozycji pamiętanych przez fanów i nie kombinowali z żadnym nowym materiałem. Po trzecie to, że Andy Summers i Stewart Copeland nie dali sobni wcisnąć żadnych nowych kompozycji Stinga. Podobało mi się też to, że było niewiele Stinga, a dużo gry zespołowej.
Co mi się nie podobało? W zasadzie tylko niepotrzebnie krzykliwa scenografia i oślepiające bez uzasadnienia całą widownię światła.
Czy czułem się zawiedziony? Trochę tak, mimo dobrego pomysłu na powrót – zagranie tego co wszyscy znają i chcą usłyszeć i pokazaniu zespołu jako muzycznego monolitu tak jak przed laty, mogło być znacznie lepiej.
Dlaczego? To co podobało mi się najbardziej, zostało ograniczone i w Londynie i w Buenos Aires do krótkich fragmentów w większości utworów. Mam tu na myśli wybitne improwizowane partie solowe Andy Summersa. W każdej zagranej nucie gitarzysta starał się powiedzieć pozostałym muzykom – Koledzy, pozwólcie jeszcze coś, jeszcze trochę, mam tu ciekawy pomysł… Dajcie mi jeszcze minutke… Ale nie dali.
Tak więc poczucie niedosytu w związku ze straconą możliwością posłuchania dłuższych fragmentów gitarowych pozostało. Być może jednak to było dobra decyzja artystyczna, bowiem większość widzów chciała słuchać Every Breath You Take, a nie Goodbye Pork Pie Hat. Mnie podoba się i jedno i drugie, a każda urwana solówka bolała…
Na płycie Blue Ray obraz jest niesamowicie szczegółowy, taki sposób rejestracji obrazu z nieskończoną ostrością mnie ciągle wydaje się nienaturalny i nieco denerwujący. Dźwięk jest nieco lepszy w wersji CD, zdaje się być bardziej zaokrąglony, a perkusja wycofana (co tu jest akurat zaletą).
Certifiable to wspaniała pamiątka dla każdego, kto był świadkiem The Police Reunion Tour, dla każdego fana Stinga (tych jest przecież ciągl wielu). Dla mnie to okazja do podsumowania tego, co artyści zrobili przez ponad 20 lat od rozwiązania zespołu… Stewart Copeland jeszcze bardziej skomplikował swoje rytmy i rozbudował zestaw perkusyjny (może nie całkiem potrzebnie). Sting stał się bardziej producentem niż kompozytorem (dalej uważam że swoje apogeum osiągnął w trasie Bring On The Night), a Andy Summers z dobrego gitarzysty rockowego stał się wybitnym gitarzystą totalnym. A ja na koncercie mimo wszystko bawiłem się świetnie, tak jak oglądając dzisiejszą płytę.
The Police
Certifiable
Format: Blue Ray + 2CD
Wytwórnia: A&M / Polydor
Numer: 602517881587
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz