To
będzie ciekawe doświadczenie. Według notatek tej płyty (a właściwie jej nieco
zużytej wersji analogowej, słuchałem po raz ostatni w 1991 roku. Od tego czasu
minęło już dwadzieścia lat. Dziś mam wersję cyfrową, którą kupiłem kilka lat
temu na jakieś wyprzedaży, właściwie tylko po to, żeby mieć komplet w wersji
CD, bowiem pozostałe dwie płyty Nicka Drake’a mam w takiej właśnie wersji.
Pomyślałem sobie wtedy, że taka kompletna dyskografia pozwoli mi pojechać w
jakąś samochodową podróż z niezwykłym, mało u nas znanym artystą. No i tak
płyta czekała na swój czas kilka lat…
O
muzyce Nicka Drake’a przypomniała mi ostatnio Grażyna Auguścik, która
przygotowuje, na razie nieco tajemniczy, album z jego kompozycjami. Nie wiem,
co takiego jest w kompozycjach Nicka Drake’a, ale one są uzależniające. To niby
proste melodie, ale wystarczy posłuchać raz, żeby zostały w głowie na długo. W
sumie to nie wiem, czemu „Five Leaves Left” słucham raz na 20 lat… Chociaż tak
naprawdę to wiem…. Jest dużo innych płyt… Do muzyki Nicka Drake’a trzeba jednak
nieco dojrzeć i kolejny raz sięgnę po jego debiutancką płytę na pewno nieco
wcześniej niż za kolejne 20 lat.
Często
nasze postrzeganie muzyki zmienia się z wiekiem. To efekt doświadczenia
życiowego, muzycznego i tego wszystkiego co nas otacza. Poza tym innej muzyki
słucha się w letnie wieczory, a innej w zimowe. Choć tu są różne szkoły –
czasem w zimie uciekam od ponurej szarości i wyciągam z półki ciepłe
południowoamerykańskie, czy jamajskie klimaty, kiedy indziej dopasowuję się do zimowego
nastroju i sięgam po zimne skandynawskie brzmienia, albo piosenki z tekstem
wymagające nieco więcej skupienia i przemyślenia warstwy tekstowej kompozycji…
Nick
Drake do rozweselających z pewnością nie należy. Powszechnie za najważniejszą
jego płytę uważa się tą ostatnią – „Pink Moon”. Może dlatego, że nagrał ją
jedynie solo akompaniując sobie na gitarze akustycznej. Tym samym powrócił do
folkowych korzeni, albo raczej folkowego wzorca gatunku. Jego dwie pierwsze
płyty – debiutancka „Five Leaves Left” i „Brytel Layter” zostały nagrane i
wyprodukowane przez muzyków, którzy odkryli go grającego w jednym z podrzędnych
angielskich barów, członków popularnej w swoich czasach grupy Fairport
Convention.
Chętni
z pewnością znajdą sobie niezwykłą historię życia Nicka Drake’a w licznych
publikacjach książkowych, lub w pełnych mniej lub bardziej prawdziwych historii
z jego życia zasobach internetu. To jednak nie esej o
jego życiu. Powróćmy do „Five Leaves Left”. Chciałem napisać coś zupełnie nowego, ale to co
zapisałem sobie w 1991 roku, po niewielkiej redakcji przystosowującej prywatne
wtedy zapiski do standard tekstu dostępnego publicznie, pozostaje aktualne i
dzisiaj.
To było więc latem 1991
roku…
„Nick Drake. Ukryty skarb. Trochę w jego muzyce recepty na indywidualność. Wielu przeżywa na
jakimś etapie wojego życia, często w czasach studenckich presudointelektualnych
dysput fascynację śpiewającymi poetami. Każdy słucha Boba Dylana. Każdy uważa,
że Bob Dylan jest wielkim poetą. Niektórzy potrafią jednak dostrzec, że są też
inni, a wśród nich tacy, którzy mimo, że nie zrobili równie wielkiej światowej
kariery, zasługiwali na nią z pewnością. Częścią legendy wielu muzyków jest ich
krótkie, bądź pogmatwane życie… Do dziś znalazłem trzech takich mało znanych…,
Tim Hardin i Tim Buckley – Amerykanie i jeden jedyny w gronie poetów rocka
Anglik – Nick Drake. Dziś właśnie odkryłem go, a właściwie znałem go z
opowiadań, a od dziś jest ze mną nieco zużyty egzemplarz jego debiutanckiej
płyty „Five Leaves Left”. Co różni amerykański folk od angielskiego, a raczej
Nicka Drake’a od pozostałych? Nie znam innych płyt Nicka Drake’a (dziś w 2011 roku już znam), ale z
pewnością już debiutanca płyta to świetne muzycznie kompozycje. U Nicka Drake’a
muzyka nie jest tylko dodatkiem do śpiewanego tekstu. Jest jego częścią,
podkreślającą jego znaczenie nie tylko melodią, ale też aranżacją,
wykorzystującą całkiem pokaźne instrumentarium do tworzenia mrocznej, co tu
dużo ukrywać… depresyjnej aury. Te melodie i wykreowane przez producenta Joe
Boyda i gitarzystę Fairport Convention Richarda Thompsona brzmienie tworzy nową
folkową jakość. W ten sposób Nick Drake staje się muzykiem a nie tylko poetą z
gitarą w ręku.
Jednak
nie to najbardziej odróżnia Nicka Drake’a od Boba Dylana, Tima Hardina i Tima
Buckleya (dziś, w 2011 roku napisałbym,
żeby nie mylić Tima Buckleya z jego synem Jeffem, za którego muzyką niezbyt
przepadam, ale w 1991 roku Jeff Buckley chyba jeszcze nie rozpoczął swojej
kariery muzycznej), to fakt, że śpiewa o swoich własnych, a nie cudzych
emocjach i uczuciach. Bob Dylan pozostaje największym poetą rocka. Powinien
dostać za to literackiego Nobla (niestety
do dziś nie dostał…. A czasu na to pewnie coraz mniej, bo Nobla przyznaje się
tylko żyjącym). Jednak Bob Dylan to głos pokolenia, Tim Hardin i Tim
Buckley też śpiewają często komentując bieżące wydarzenia, czy opowiadając
historie podsuwane przez innych. Wszyscy oni byli na przełomie lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych głosem pokolenia. Taką tradycję
odziedziczyli po poprzednimpokoleniu wędrujących bardów – Woodym Gutrie i Pete
Seegerze. To samo w sobie nie jest złe, jednak za wszystkich śpiewać się nie
da. Nick Drake tego nie chce robić, nie chce naprawiać świata, nic nie chce…
poza śpiewaniem i opowiadaniem światu tego, co ma w głowie (coś mi podpowiada,
że to ogarnięty nieśmiałością introwertyk)
(dziś wiem, że to prawda…).
Nick Drake nie był głosem pokolenia, śpiewał o swoim świecie, nie o świecie
innych. Był i do dziś jest w związku z tym prawdziwy…
Można
rozkładać na czynniki pierwsze teksty wydrukowane na okładce. Można, nawet nie
rozumiejąc do końca tekstu odgadywać, jakie to były emocje. Nie można jednak
traktować Nicka Drake’a jako śpiewającego poety. Nick Drake to muzyk, dla
którego tekst jest istotny. I dodajmy, tekst prawdziwy, nie artystyczna
kreacja, a jego własne, nieudawana na potrzeby nagrania emocje. To słychać…
Poza
tym Nick Drake potraif napisać melodie, które przyklejają się do ucha i nie
potrafimy o nich zapomnieć. Niebanalne, nieoczywiste, a jednak trakie, które
latami będziemy nucić nie wiedząc co to jest.
Pewnie
Nick Drake ma grono wyznawców utrzymujących wiedzę o jego nagraniach w
tajemnicy przed innymi. Pewnie jego wiersze czytają w angielskich szkołach
średnich z wypiekami na twarzy… Być może. Z pewnością jest wielu takich, którzy
z satysfakcją mówią w towarzystwie: Co tam Bob Dylan, znasz Nicka Drake’a… On
jest ciekawszy… Z pewnością wiele w takich wypowiedziach snobizmu. Jest też w
nich odrobina prawdy… Nick Drake jest prawdziwy i jest nie tylko poetą, ale
muzykiem. Muzykiem, a nie podgrywającym sobie na gitarze autorem tekstów jak
Bob Dylan.”
Dziś
potrafię też odnaleźć w melodiach Nicka Drake’a zarówno elementy dawnej muzyki
staroangielskiej, jak i zaszczepione przez muzyków Fairport Convention bluesowe
frazy, ale to w sumie nie jest najważniejsze… Tej muzyki nie da się rozłożyć na
czynniki pierwsze, bo nie trzeba… A to cecha nagrań najwyższej próby.
A
dziś dzięki powrocie po dwudziestu latach do „Five Leaves Left”odkryłem
pochodzenie jednej z melodii, która nie dawała mi spokoju i pozostawała w mojej
głowie od wielu lat. To „Saturday Sun” zamykająca dzisiejszą płytę. Nie wiem
czemu, bo z pewnością przebojem z tej płyty jest (jeśli można użyć tu terminu
przebój..) „River Man”. Tak, czy inaczej,to wyśmienita płyta, podobnie jak
pozostałe płyty Nicka Drake’a.
Nick Drake
Five Leaves Left
Format:CD
Wytwórnia: Island
Numer: 042284291521
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz