Ta
płyta będzie dla mnie od dziś dyżurnym przykładem na to, jak mimo woli tworzymy
sobie w głowie szufladki, do których wkładamy, często zupełnie podświadomie
różne produkty. Kategoryzujemy. Porządkujemy sobie rzeczywistość w natłoku
bodźców galopującego do przodu świata. Potrzebujemy metek, marek, uproszczeń,
owych właśnie kategorii.
Codziennie
na świecie ukazuje się więcej płyt, niż jestem w stanie wysłuchać w ciągu roku.
A jeszcze przecież często wracam do pozycji ulubionych, czy tych, na które
akurat jest dobry dzień, a które musiały na ten dzień długo na półce poczekać.
Wiele z tych nowości jest zapewne zupełnie nieciekawych, ale nigdy nie będę
miał czasu, ani możliwości upewnić się, że tak jest. Wiele jest obiektywnie muzycznie
słabych, co wcale nie oznacza, że komuś się nie spodobają.. Po inne nigdy nie
sięgnę z racji stylu, gatunku, doboru repertuaru. Choć to znowu sztucznie
tworzone kategorie. Czy jeśli ktoś nie lubi wariacji Goldbergowskich Bacha, to
nie lubi Glenna Goulda, Keitha Jarretta, czy Murraya Perahii ? To przecież
skrajnie różne emocjonalnie interpretacje tego samego repertuaru.
O
jeszcze innych albumach zwyczajnie nigdy się nie dowiem. O wielu świat zapomni
w miesiąc po ich premierze. O innych dowiem się po latach, kiedy staną się
klasykami. Nawet świadomy słuchacz jest chcąc tego, czy nie chcąc pod wpływem
marketingowej machiny przemysłu muzycznego. Od tego uciec się nie da. Nawet
jeśli zamieszkamy gdzieś daleko od cywilizacji, to po nowe płyty trzeba będzie
gdzieś pojechać…
W
ten oto sposób często kupujemy nazwiska i tytuły, a nie muzykę. To w oczywisty
sposób jednym pomaga trafić do naszych głów ze swoją muzyką, innym nie ułatwia
tego zadania.
To
co zrobił Artur Dutkiewicz z kompozycjami Czesława Niemena na płycie „Niemen
Improwizacje” bardzo mi się podobało. Jakoś nigdy o tym nie napisałem, do tego
albumu wracam jednak dość często, co już samo w sobie jest świetną
rekomendacją. To także świadectwo tego, że emocje jakie przekazuje słuchaczom
Artur Dutkiewicz w związku ze swoją wizją tych utworów są bliskie moim. To
angażuje pamięć i ośrodki przyjemności, które później sprawiają, że do
ulubionych nagrań wracamy i pamiętamy o nich bardziej, niż o wielu płytach, o
których istnieniu na półce przypominamy sobie tylko w czasie ich odkurzania.
Co
innego dzisiejszy album – „Hendrix Piano”. Miałem go parę razy w ręku w
sklepie, pewnie gdzieś też przeczytałem, że się ukazał. Widziałem też jakąś
recenzję, ale jej nie czytałem. Nigdy nie czytam recenzji płyt, których jeszcze
nie słuchałem. Trzymam się tego postanowienia w zasadzie od zawsze, chcąc mieć
własne zdanie, a nie ulegać sugestii innych. Mój mózg i tak jest bombardowany
wystarczającą dawką różnego rodzaju przekazów reklamowych... Tak więc zanim
płyty posłuchałem, byłem na „nie”. Pomyślałem sobie, że to nie może się udać.
Hendrix bez gitary? Kontrabas i perkusja? Pamiętam też, jak pomyślałem, że to
może być marketingwy wybieg pomagający sprzedać płytę. Jimi Hendrixa znają
przecież wszyscy. Również wielu potencjalnych klientów darzy szczególną
sympatią covery znanych melodii.
Jakże
się myliłem. Po raz kolejny dałem się wyprowadzić w pole własnej intuicji
analizującej w niepotrzebnie racjonalny sposób reklamowy przekaz płynący z
okładki.
Trzeba
było prezentu, żebym miał okazję płyty posłuchać. I polubić tak od razu.
Uprzedzając bowiem to co przeczytacie za chwilę, to jest wyśmienita muzyka.
Sprawny
technicznie pianista zagra każdą melodię. Niektóre bardzo dobrze, jednak
doskonale tylko te, z którymi wiążą go jakieś osobiste emocje, życiowe
doświadczenie. Tak jest z Jimi Hendrixem i Arturem Dutkiewiczem. To słuchać od
pierwszych taktów otwierającego album „Voodoo Chile”. Muzyka Jimi Hendrixa w
oryginale ma gęstą fakturę zbudowaną na wirtuozerskiej gitarze i dynamicznej
perkusji, szczególnie wtedy, kiedy gra Mitch Mitchell. Albumy The Jimi Hendrix
Experience są dla mnie ciemne, dość posępne, co zresztą w wypadku muzyki o
silnych bluesowych korzeniach nikogo nie dziwi.
„Hendrix
Piano” to taki hendrixowski elementarz, rodzaj „The Best Of…”. Znajdziemy tu chyba
wszystkie najważniejsze kompozycje Jimi Hendrixa. Wszystkie melodie są od razu
rozpoznawalne, a mimo to brzmią zupełnie inaczej niż oryginały. Wielu
gitarzystów grywa te kompozycje. Właściwie wszyscy, których słyszałem (może za
wyjątkiem Nguyena Lee) usiłują naśladować niedościgniony wzorzec… Kopia zawsze
jest gorsza od oryginału.
Artur
Dutkiewicz nie chce zgadywać, co siedziało w głowie Jimi Hendrixa, kiedy
komponował „Little Wing”. Tego przecież nie da się zrobić. On opowiada nam o swoich
osobistych emocjach i wspomnieniach związanych z tym utworem. I każdym kolejnym
na płycie. W związku z tym jest prawdziwy i osobisty, a nie jest naśladowcą.
Realizacja
nie jest może idealna. Chętnie usłyszałbym nieco więcej kontrabasu. Jego dźwięk
jest nieco zbyt płaski, wycofany, przez co brakuje mu silnych i jasno
zdefiniowanych w przestrzeni muzycznej akcentów rytmicznych. To z pewnością
jest kwestia realizacji nagrania, bowiem w partiach solo kontrabas Darka
Oleszkiewicza brzmi dużo lepiej. Wiem też z wielu koncertów, które widziałem,
że z pewnością Darek Oleszkiewicz należy do grona kontrabnasistów, którzy z
rytmem nie mają żadnego problemu… Dla odmiany fortepian nagrany jest dobrze,
choć w nieco zbyt kliniczny sposób, brzmiąc momentami jak jakaś elektroniczna
klawiatura imitująca akustyczny instrument, ale pozbawiona wszystkich poza
podstawowym dźwięków instrumentu, odgłosów pracy mechanizmów, pogłosu. Brakuje
nieco akustyki studia… Ale to już audiofilskie dywagacje nie mające wiele
wspólnego z tym, co jest najważniejsze, czyli z emocjonalnym przekazem i
pięknem zarejestrowanej muzyki.
Moje
ulubione nagrania z tej płyty to radośnie swingujący „Crosstown Traffic” i
udekorowany wyśmienitą solówką kontrabasu „The Wind Cries Mary”.
Dawno
nie słyszałem w bluesie takiej przestrzeni, tyle pozytywnej energii. Ta płyta
jest prawdziwa. A to jest najlepsza z możliwych rekomendacji. Fakt, że jeśli
się chce za pośrednictwem instrumentu opowiedzieć historie tak, żeby były sugestywne
i rzeczywiste trzeba mieć doskonały warsztat jest oczywisty. „Hendrix Piano” to
muzyka inteligentna, a jednocześnie szalenie emocjonalna. Kupcie tą płytę
natychmiast. Nie czekajcie, za kilka lat może nie być dostępna, taki los
spotyka wiele wyśmienitych produkcji wydawanych w niewielkich wytwórniach w
niewielkim pewnie nakładzie…
Artur
Dutkiewicz
Hendrix
Piano
Format:
CD
Wytwórnia: Pianoart / Fonografika
Numer:
5907760035028
1 komentarz:
Posłuchałem płyty jeszcze raz... Z tym basem jest naprawdę tak, że nie jest problemem pozycja kontrabasu w dźwiękowej przestrzeni. Nie brak też rejestracji tego instrumentu najniższych rejestrów. Każdej nucie brak jednak ataku, momentu zaznaczającego akcent rytmiczny. Sporo jego dźwięków ma dość nieokreślony początek...
Poza tym płyta i tak jest zwyczajnie wyśmienita...
Prześlij komentarz