Wczoraj
ukazał się kolejny numer JazzPressu. Kilkudniowe opóźnienie w stosunku do
zwyczajowego i wnioskując z ilości maili do redakcji, również oczekiwanego
terminu pierwszego dnia każdego miesiąca wynikało z planu zamieszczenia relacji
z Bielskiej Zadymki, która zakończyła się nieco ponad tydzień temu. Plan udało
się zrealizować i naszą redakcyjną relację przeczytacie w tym numerze. Za
miesiąc to już byłoby opowiadanie o wydarzeniach historycznych, bowiem kolejny
miesiąc jazzowych wydarzeń już się rozpoczął i choć nie ma w nim żadnego dużego
festiwalu, z pewnością wydarzy się jak zwykle sporo. W numerze przeczytacie też
dwa obszerne wywiady, które w lutym, mimo, że to najkrótszy miesiąc roku.
Pozostałe materiały są równie ciekawe, a całość możecie pobrać sobie całkiem za
darmo w formacie pdf tutaj:
Wersja przeznaczona na czytnik Amazon Kindle już wkrótce pojawi się na stronie www. RadioJAZZ.FM
Wywiad
z Michaelem Patches Stewartem zamieszczony poniżej jest częścią marcowego JazzPRESSu.
Nie
było łatwo grać na trąbce do mikrofonu, do którego przed chwilą grał Miles
Davis…
Rafał
Garszczyński: Na początek mała niespodzianka. Odrobina muzycznej prehistorii…
RG: Słuchamy i oglądamy
(płyta DVD, choć pierwotnie z pewnością kaseta VHS, biorąc pod uwagę
jakość nagrania i okres
rejestracji) fragmentów koncertu zespołu Marcusa Millera z 1994 roku z Baden-
Baden
– płyta „Marcus Miller In Concert: Ohne Filter Music Pur”.
RG:
Poznajesz tego trębacza z długimi włosami w dziś nieco niedzisiejszym ubraniu?
Michael Patches Stewart:
Świetna niespodzianka. Pamiętam ten koncert. To była jedna z najlepszych edycji
zespołów Marcusa. Wtedy liczyła się muzyka. W większości znana z płyt Milesa
Davisa. Później często chodziło bardziej o show, granie bardziej pod publiczkę.
Kierownikiem muzycznym był Morris Pleasure. Marcus, Kenny Garrett, Bernard
Wright, Poogie Bell. To był naprawdę niezły band.
RG:
Graliście wtedy w większości muzykę Milesa Davisa z okresu jego współpracy z
Marcusem Millerem.
MPS: Tak, to prawda, to są
ciągle niezwykle brzmiące, pełne energii kompozycje. Ten koncert został
nagrany, z tego, co pamiętam, w studiu telewizyjnym w przerwie europejskiej
trasy koncertowej. To 1994 rok, sporo czasu minęło.
RG:
Później jeszcze długo grałeś z Marcusem Millerem. Grywasz z nim zresztą do
dziś… Co z innymi muzykami z tego zespołu? Masz z nimi jakiś kontakt?
MPS: Z Kennym Garrettem
rozmawiam częściej niż z Marcusem. Z Poogie Bellem gramy razem, ciągle mamy w
głowie jakieś nowe pomysły. Z pozostałymi to raczej okazjonalne kontakty,
spotkania w trasie…
RG:
Twoja rola w tym zespole do łatwych nie należała. Każdy, kto będzie chciał
zagrać kiedykolwiek na trąbce te melodie, zawsze będzie musiał zmierzyć się z
legendą… Moim zdaniem dobrze sobie z tym radziłeś… Jest w Twoim brzmieniu dużo
Milesa, ale z pewnością nie chodzi tu tylko o kopiowanie niedoścignionego wzorca...
MPS: Dzięki, dawno tej
muzyki nie słuchałem, przyznaję, że całkiem nieźle się trzyma…
RG:
Słuchamy „So What” Milesa Davisa z płyty „Four & More: Recorded Live In
Concert”. Słuchamy w skupieniu… To ten
rodzaj muzyki, która od pierwszych dźwięków przykuwa uwagę… Do tego dochodzi
magia oryginalnego wydania analogowego z 1964 roku.
MPS: Słyszę Milesa Davisa,
George’a Colemana, Herbie Hancocka. Wobec tego są też Ron Carter i Tony
Williams. Ten ostatni był wtedy jeszcze prawie dzieckiem… To nagranie powstało
zanim do zespołu dołączył Wayne Shorter. On wniósł do zespołu Milesa nie tylko
niesamowite brzmienie saksofonu, ale też świetne kompozycje. To poprowadziło
ich muzykę w zupełnie nową stronę… Czy to nagranie live?
RG:
Tak, to koncert z Philharmonic Hall z Nowego Jorku z 1964 roku.
RG: Słuchamy mojego
ulubionego nagrania Milesa Davisa – to ten sam koncert, wydanie rozszerzone
–
„The Complete Concert 1964 My Funny Valentine + Four & More”. Pierwsza płyta CD zaczyna się od przedstawienia zespołu…
MPS: Kto zapowiada? To nie
jest Miles, on tego nigdy nie robił…
RG:
W roli konferansjera Mort Fega.
MPS: Tony Williams miał
wtedy 19 lat. Szkoda, że odszedł tak niespodziewanie. Miał w szpitalu atak
serca po jakiejś rutynowej operacji… Herbie Hancock też był wtedy młody.
RG:
To nie był najlepszy zespół Milesa Davisa (Herbie Hancock, George Coleman, Ron
Carter, Tony Williams). Ale to, co na tym koncercie zagrał sam Miles, to jedna
z najlepszych rzeczy w jego karierze.
MPS: To jest intro do „My
Funny Valentine”…
RG:
Płytę rozpoczyna zapowiedź, później jest krótka introdukcja fortepianu Herbiego
Hancocka…
MPS: Wow… Incredible,
Amazing… Ale to brzmi.
RG:
Dla mnie ta płyta jest jednym z najlepszych dowodów tego, że Miles Davis był
nie tylko świetnym
kreatorem
muzyki i liderem zespołów, ale też świetnym trębaczem. Wielu krytyków zarzuca
mu często
brak
techniki. Technika oczywiście pomaga, ale ważniejsze jest mieć coś do
powiedzenia za pomocą
instrumentu…
MPS: Miles zawsze miał…
RG:
Dźwięki nie muszą być perfekcyjne. Chet Baker grał „My Funny Valentine”
zupełnie inaczej. Zbyt
perfekcyjnie…
MPS: Miles to Miles. Nikt
tak nie potrafił. I młody Tony Williams.
RG:
George Coleman to niezły muzyk, ale jego solo po tym zagranym przez Milesa
wypada blado…
MPS: George Coleman ma
niezły ton, ale kiedy zmienił go Wayne Shorter, wszystkie kawałki
układanki nagle zaczęły do
siebie pasować. Kwintet z Johnem Coltranem był z pewnością
jednym z najlepszych
zespołów Milesa, ten z Shorterem, Hancockiem i Williamsem był prawie tak samo
dobry…
RG: Słuchamy „Autumn
Leaves”. Na trąbce gra Piotr Wojtasik, nagranie pochodzi z albumu „Piotr
Wojtasik” z 1990 roku.
RG:
Tego nagrania raczej nie znasz… Nie próbuj rozpoznać. Powiedz, co o tym
myślisz…
MPS: Podoba mi się, rasowe
brzmienie, bardzo dobra trąbka. Czy to Woody Shaw?
RG:
To Piotr Wojtasik…
MPS: Świetnie brzmi. To
wielki talent. Przypomina trochę Woody Shawa. Podoba mi się też
fortepian.
RG:
Na fortepianie gra Wojciech Niedziela.
MPS: Macie świetnych
muzyków. Polska ma też swój udział w historii jazzu, to nie tylko to, co dzieje
się współcześnie.
RG:
Jakich polskich muzyków znałeś, zanim zamieszkałeś w Polsce? Kto z naszych jest
rozpoznawany
z
perspektywy amerykańskiego rynku?
MPS: Znam basistę z Los
Angeles… Darek Oleszkiewicz. To ze współczesnych… Z tych
dawniejszych – Fryderyk
Chopin (śmiech…).
RG:
To posłuchajmy czegoś w jego wykonaniu…
RG: No i znowu pojawia się
wyśmienicie nagrany wokal – Jacintha śpiewa „Danny Boy”, to nagranie
z płyty „Here's To Ben – A
Vocal Tribute To Ben Webster” z udziałem Darka Oleszkiewicza.
MPS: Nie znam, ale to
świetny głos. I świetna realizacja nagrania.
RG:
Saksofonista nie jest szczególnie wyróżniającym się członkiem zespołu…
MPS: To Teddy Edwards, znam
go osobiście, to całkiem niezły muzyk sesyjny z Los Angeles. Widzę na okładce,
że gra tu też Kei Akagi. Znowu jakiś ślad Milesa… No tak, rzeczywiście ten
saksofon jest być może zbyt przewidywalny. Tedy Edwards gra dużo różnej muzyki
w Los Angeles. Ma tam dobre nazwisko. Taki charakterystyczny, nieco staromodny
sound i wibrato.
RG:
Posłuchajmy teraz chyba najczęściej wymienianego przez muzyków polskiego
jazzmana…
RG: Słuchamy fragmentu płyty
„Passion” Zbigniewa Seiferta…
MPS: Świetna muzyka i
doborowy skład. John Scofield, Jack DeJohnette, Eddie Gomez…
RG:
Zostawmy na chwilę innych i porozmawiajmy o Twojej muzyce. Jakie masz
najbliższe plany? Jak
trafiłeś
do Full Drive?
MPS: Jak zwykle, tak jakoś
wyszło, usłyszałem gdzieś o zespole, posłuchałem, spotkaliśmy się w Tygmoncie z
Henrykiem Miśkiewiczem i Dorotą Miśkiewicz na imprezie urodzinowej.
Zagrałem z Henrykiem i jego
zespołem jako niespodziewany gość w Jazz Cafe w Łomiankach…
RG:
Za kilka dni wyruszacie w trasę. Kiedy nasi czytelnicy ten tekst przeczytają,
będziecie już zapewne
po
serii koncertów. Planujecie wspólne nagrania?
MPS: Teraz gramy koncerty.
Zobaczymy jak się uda. Jak będzie dobrze brzmiało na scenie,
nagrania są logicznym
następstwem dobrych koncertów.
RG:
Z Twoimi nagraniami łatwo fani nie mają. Ostatnią płytę solową wydałeś wiele
lat temu. Czy powinniśmy zorganizować jakąś publiczną demonstrację domagającą
się nowej płyty? Transparenty pod Twoim domem? Petycję w internecie?
MPS: Ciągle pracuję nad
nowym materiałem. Sporo muzyki jest już nagrane. Niedawno grałem na statku pływającym
na Karaibach z Marcusem Millerem. Ludziom się podobało, chcieli kupować płyty,
a ja w sumie nic dla nich nie miałem. To dało mi dodatkowy impuls do przyspieszenia
pracy nad nowym albumem solowym. Chciałbym wydać go w tym roku.
RG:
No tak, jakieś 5 lat temu czytałem gdzieś wywiad z Tobą i powiedziałeś to samo…
MPS: W tym roku to już musi
się wydarzyć. Przez ten czas dużo pracowałem, grałem z różnymi muzykami. W
sumie to nie leniłem się za bardzo…. W głowie mam wiele pomysłów.
RG:
Może nagrasz jakieś koncerty?
MPS: Mam kilka nagrań
koncertowych, które są świetne, ciągle leżą w archiwach. Może nie
są doskonałe technicznie,
ale z pewnością warte wydania. Pewnie ten materiał potrzebowałby trochę pracy w
studiu…
RG:
Czasem lepiej zostawić dźwięk tak jak jest. Wtedy masz poczucie uczestnictwa w
rzeczywistym wydarzeniu. Często po obróbce dochodzi się do wniosku, że to co
było na początku jest najlepsze…
MPS: To prawda, muszę o tym
pomyśleć.
RG:
Wracając jeszcze na chwilę do Milesa Davisa… Niektórzy mówią, że jego
poszczególne okresy to
nie
były zmiany stylu, to były okresy Gila Evansa, Tony’ego Williamsa, Johna
Coltrane’a, a także Marcusa Millera… Trochę Gunthera Schullera… Może właśnie Kind
Of Blue było najbardziej autorskim okresem w jego karierze…?
MPS: Miles był niezwykły,
nigdy z nim wspólnie nie grałem, ale kilka razy z nim rozmawiałem, graliśmy
tego samego dnia na tych samych estradach. To było niezwykłe. Może masz rację,
ale on był duchem całej tej muzyki. Spróbuj wyobrazić sobie te wszystkie płyty
bez Niego. Czy to byłaby ciekawa muzyka? Mam sporo wątpliwości…
RG:
Pewnie kwintety z Johnem Coltrane’m wytrzymałyby to najlepiej…
MPS: Prawdopodobnie, ale to
i tak nie byłoby to samo. Wystarczy kilka dźwięków trąbki Milesa, żeby zmienić
dobrą muzykę w doskonałą. Nikt inny tego tak nie potrafił. To była magia, w
studiu i na scenie. Mimo tego, że jego dźwięki nie były prawie nigdy
perfekcyjne technicznie, ale były takie jak trzeba i dokładnie w tych
momentach, kiedy muzyka ich potrzebowała.
RG:
No tak, ten ton prawie cały świat bezbłędnie rozpoznaje. To zdumiewające, że
trębacze dużo lepsi
technicznie
nie potrafią go imitować.
MPS: On miał coś do
powiedzenia. Nawet gdyby zagrał „Mary Had A Little Lamb”, to byłoby coś niezwykłego.
Nawet jak się mylił, robił to we właściwych miejscach, nawet kiedy miał słabszy
dzień, a przecież każdy miewa takie dni.
RG:
W każdym okresie jego kariery był lepszy trębacz… Na początku Dizzy Gillespie,
później Clifford
Brown,
Lee Morgan…
MPS: Opowiem ci prawdziwą
historię. Któregoś dnia, dawno, dawno temu Clifford Brown grał koncert z Maxem
Roachem w pewnym klubie w Detroit. Zapomniałem już, od którego z muzyków usłyszałem
tę opowieść… Tego wieczoru było bardzo zimno i padał straszny deszcz. Klub był
wypełniony po brzegi. Clifford Brown i Max Roach dawali z siebie wszystko. To
było prawdziwe bopowe granie. Ze sceny wylewała się wręcz muzyczna energia. Publiczność szalała… Ściany klubu niemalże
drgały w takt muzyki. Nagle w klubie pojawił się Miles Davis… Nie miał nawet trąbki.
Pożyczył trąbkę od Clifforda Browna. Zagrał fragment jakiejś prostej ballady… Ludzie
oniemieli. Choć to zupełnie nie pasowało do tego, co słyszeli ze sceny jeszcze przed
chwilą, byli zachwyceni. To potrafił tylko Miles… Tyle było w tym emocji. Nie
było dużo dźwięków. Kiedy grałem z Alem Jarreau w Los Angeles, to było w
Universal Amphitheater, tego samego dnia grał Miles Davis. Al. Jarreau uznał, że
powinien grać pierwszy, tak, żeby Miles Davis był główną gwiazdą wieczoru, która
zwykle zamyka koncert. Miles się nie zgodził. Chciał grać pierwszy. Tak też się
stało. Były trzy koncerty, dzień po dniu. Każdego dnia Miles grał coś zupełnie
innego, może dwa utwory się powtarzały. Każdy kolejny koncert był lepszy od poprzedniego.
To było niesamowite. Kiedy miałem wychodzić na scenę i grać na trąbce, stanąć w
miejscu, gdzie przed chwilą, kilkana ście minut wcześniej, pewnie do tego
samego mikrofonu grał Miles… To nie było łatwe…
RG:
Wierzę, ale słysząc, jak przez wiele lat radziłeś sobie z rolą trębacza
grającego numery znane z płyt
Milesa
w zespole Marcusa Millera wiem, że potrafisz to wyśmienicie. Grać muzykę Milesa
i zachować
własny
ton.
MPS: Dziękuję. Wracając do
tych koncertów… Byłem wtedy mocno zdenerwowany, ale udawało się. Miles Davis był
wielkim fanem Ala Jareau.
RG:
Miles słyszał więcej. Zawsze przewidywał, kto zostanie wielkim muzykiem. To
dotyczy wielu ludzi
z
jego zespołów, ale też tych, o których wypowiadał się z wielkim szacunkiem. To
właściwie on pierwszy zaczął chwalić Ahmada Jamala w czasach, kiedy było wielu
innych, bardziej znanych i wtedy pewnie dużo lepszych artystów. To samo można
powiedzieć o Betty Carter…
RG:
Słuchamy fragmentów płyty Barney Wilena – „Barney – Barney At The Club
Saint-Germain (Paris 1959) – The Complete RCA Victor Recordings”.
MPS: To prawda. Miles słyszał
między nutami. Miał też niesamowitą wiedzę muzyczną. Zawsze opowiadał historię.
Nie chciał nikomu zaimponować, był sobą i w związku z tym był prawdziwy i
uczciwy. Herbie Hancock powiedział mi kiedyś, że kiedy grał z Milesem Davisem, on
nigdy nie ćwiczył, nigdy nie rozgrywał się przed koncertem…
RG:
Trębacze zwykle potrzebują małej rozgrzewki przed koncertem…
MPS: No właśnie. Pewnie
chciał zachować wszystko, co miał do powiedzenia na scenę… Kogo słuchamy?
RG:
To Barney Wilen, taki francuski saksofonista mało znany fanom jazzu, ale często
wspominany
przez
muzyków…
MPS: Znam go. Świetny muzyk.
RG:
To taki muzyk muzyków, tak jak Herbie Nichols, czy Phineas Newborn Jr., no i
Pat Martino.
MPS: Masz rację. Phineas
Newborn Jr. to był niezwykły pianista o klasycznym wykształceniu. A Pata
Martino znają wszyscy gitarzyści, on jest niesamowity. Choć wszyscy pamiętają
raczej Wesa Montgomery’ego i George’a Bensona.
RG:
Ze wszystkimi wielkimi muzykami jest tak, że nie da się zapisać tego, co grali
przy pomocy nut. Jak masz coś do powiedzenia, to nie grasz tylko nut, grasz
między nutami… To jest właśnie jazz… Wiele jest historii tego, co działo się na
sesjach. Zapisu emocji nuty w sumie nie przewidują.
MPS: Tak, to jedna z najlepszych
definicji. To żywa, emocjonalna muzyka. Marcus Miller nigdy nie gra z nut. To
brzmi zbyt sztywno. Jesteś przywiązany do nut, nie ma w muzyce nastroju, to może
zagrać komputer. Oczywiście czasem trzeba coś zapisać na pięcioliniach, ale to
tylko pomoc dla muzyka. Rodzaj przewodnika, reszta to talent i dużo ćwiczeń.
Zobacz – właściwie każda inna muzyka oprócz jazzu takiej twórczej swobody nie
zapewnia. Praktycznie cała muzyka klasyczna polega na odtwórstwie, o muzyce rozrywkowej,
popie nie wspominając. Pamiętam taką sesję, były cztery instrumenty dęte i
chyba sześć smyczków. Jeden z muzyków miał problem z pewnym fragmentem muzyki. Próbowaliśmy
zagrać wiele razy. Nasza sekcja dęta, to byli muzycy jazzowi, smyczki – jak łatwo
się domyśleć pochodziły z orkiestry klasycznej… Nam wystarczyło zanucić temat,
oni wczytywali się w nuty i któryś z nich czegoś tam nie dostrzegał… To inne światy.
Każdy ma swoje miejsce…
RG:
Wiesz, to trochę tak, że większość dzieł muzyki poważnej powstało w czasach,
kiedy jeszcze nie nagrywało się niczego, więc gwiazdami byli kompozytorzy, a
nie wykonawcy. Ludzie przychodzili na koncerty słuchać Bacha, czy Beethovena, a
nie orkiestry. W cenie było zagranie dokładnie tak, jak zapisał kompozytor. To
były czasy kompozytorów. Czas wykonawców zaczął się wraz z wynalezieniem fonografu, kiedy wirtuozerią
instrumentalną można było podzielić się z całym światem…
MPS: Tak, to prawda. Choć
obserwacja zderzenia tych dwu światów zawsze mnie zdumiewa,
to często zdarza się w
studiu na różnych sesjach nagraniowych. Jazzmanom wystarcza tylko pokazać kierunek…
RG:
No tak, to mi przypomina historię wspólnego nagrania Stephane Grapelly’ego i
Yehudi Menuhina. Nikt nie kwestionuje, że Menuhin to jeden z największych
skrzypków w historii tego instrumentu. Kiedy mieli nagrywać razem okazało się, że
w ogóle nie potrafi improwizować. Za to perfekcyjnie zagrał transkrypcje
improwizacji, które dla niego napisano. O tym opowiada w świetnym filmie
dokumentalnym sam Grappelly („A Life In The Jazz Century”). Mimo tego, że zagrał
perfekcyjnie, każdy fan jazzu rozpozna z pewnością, które dźwięki należą do obu
skrzypków.
MPS: Z tego wszystkiego
wynika oczywista prawda, że jazz to absolutnie wyjątkowa forma sztuki… Na płycie
pojawiła się trąbka…
RG:
Ciągle słuchamy Barney Wilena – „Barney – Barney At The Club Saint-Germain
(Paris 1959) – The Complete RCA Victor Recordings”.
MPS: Brzmi jak Kenny Dorham…
RG:
Tak, to Kenny Dorham.
MPS: To bardzo rozpoznawalny
ton. To był wyjątkowy muzyk, czasem brakowało mu muzycznej energii, ale brzmiał
tak lirycznie, jak mało kto. Łagodnie, ale nie banalnie.
RG:
No tak, zgadzam się, dla mnie wczesny Chet Baker był zbyt łagodny, taki
przewidywalny… W swoim czasie był takim Kennym G… W latach pięćdziesiątych wiele
jego nagrań przybliżało jazz tym, którzy się go bali. To był wtedy taki smooth
jazz, choć ten termin wymyślono dużo później. Ja wolę późne nagrania Cheta
Bakera. Jego życiowe doświadczenia, to, co przeżył, nałogi, emocje, to wszystko
możesz usłyszeć w jego ostatnich nagraniach. Wtedy miał do zagrania coś więcej,
niż tylko perfekcyjnie odegrać i zaśpiewać balladę. Całe jego życie słychać i w
barwie głosu i tonie trąbki…
MPS: Czasem też niekoniecznie
perfekcyjne brzmienie jest zwyczajnie prawdziwsze… Tak łatwiej wyrazić emocje…
Z tym porównaniem do Kenny’ego G masz rację. Przypomnij sobie Harry Jamesa, też
był w swoim czasie supergwiazdą, modnie się ubierał, grał z Benny Goodmanem, był
rodzajem celebryty. Ale z drugiej strony, mało kto o tym wie, ale był wzorem dla
młodego Milesa Davisa.
RG:
Niedawno pisałem tekst o muzyce nagranej przez Louisa Armstronga w składach Hot
Five i Hot
Seven.
Kilka lat nie słuchałem tych nagrań. Trochę o nich zapomniałem… Okazało się, że
brzmią dziś
świetnie.
Były jednak dla Louisa Armstronga ciężarem przez kolejne dziesięciolecia.
Wszyscy oczekiwali, żeby do tych korzeni jazzu powrócił, a on chciał dawać
ludziom rozrywkę.
MPS: To przecież jedne z
najważniejszych nagrań w historii jazzu, ale mogły powstać właśnie
wtedy. Muzyka ciągle się
zmienia… Nigdy nie widziałem Louisa Armstronga na żywo. Kiedy dorastałem w
Nowym Orleanie, dixieland z jednej strony otaczał mnie każdego dnia, ale wydawał
mi się nieco staromodny i nudny…
RG:
Słyszałem jak grasz dixie… Jesteś w tym dobry…
MPS: Wyrosłem w tej tradycji…
Zaczynałem od grania R&B. To było na przełomie lat sześćdziesiątych i
siedemdziesiątych. Wtedy wszyscy grali R&B. No ale usłyszałem Milesa
Davisa. Choć wtedy wszyscy grali R&B w zespołach z organami Hammonda, takie
granie wymyślili Jimmy Smith, Jack McDuff i inni. Muzyka Milesa sprawiła, że
chciałem grać jazz. Wychowałem się w Nowym Orleanie. Tam muzyka była wszędzie,
słyszałeś ją na każdym kroku, oczywiście różne style, setki zespołów. W
dzielnicy francuskiej grały wielkie sławy – Pete Fountain, Doc Cheatham, Red
Allen…
RG:
Pamiętasz wspólne nagranie Doca Cheathama i Nicholasa Paytona?
MPS: Tak, to niezwykła płyta,
którą Doc Cheatham nagrał krótko przed śmiercią… Miał wtedy ponad 90 lat…
RG:
Wróćmy do Twoich planów… Jak już wspominałem, nie rozpieszczasz fanów nowymi
nagraniami… Jesteś bardzo uniwersalnym muzykiem, pewnie nagrywasz dużo sesji z
innymi?
MPS: Tak, nagrywałem dużo z
innymi, często niekoniecznie to były jazzowe sesje. Pracowałem też sporo w
telewizji, grając w takich zespołach, które ilustrują swoją muzyką programy
telewizyjne typu talk-show. Czasem grasz z jakąś gwiazdą, która przychodzi do
programu, czasem dla publiczności w czasie przerw na reklamy, krótkie jingle, takich
programów w USA jest bardzo dużo w każdym kanale telewizyjnym, których też jest
sporo. To daje dużo pracy muzykom… Są też ścieżki dźwiękowe do filmów. Te sesję
pozwalają sporo zarobić. Są lepiej opłacane niż sesje jazzowe. Poza tym
dostajesz jakieś pieniądze za każdą powtórkę programu… A sesje, wiesz,
dostajesz pieniądze za czas. Nie ponosisz ryzyka związanego z tym, czy to, co
grasz ludzie kupią. Własną muzykę nagrywasz za własne pieniądze i ryzykujesz, że
płyta się nie sprzeda… To zupełnie inny biznes. Grałem w telewizji przez wiele
lat…
RG: Kilka dni temu po raz kolejny rozdano
Grammy…
MPS: Nie oglądałem. Ale tę imprezę znam dość
dobrze. Grałem na rozdaniu nagród Grammy wiele razy, pewnie około 12 tych
imprez widziałem ze sceny. To było z różnymi muzykami, z Alem Jareau, Back
Street Boys, Whitney Houston, różnymi gwiazdami pop, czasem byłem członkiem
takiego dyżurnego zespołu, który grał ze wszystkimi, którzy występowali danego wieczoru…
Z Whitney grałem wiele razy. To bardzo smutne, że odeszła. To była wielka artystka,
choć miała też ze sobą sporo problemów. Gdyby nie to, z pewnością byłaby
jeszcze lepsza… Sporo tej muzyki nie było transmitowane przez telewizję, te
mniej ważne kategorie, w tym jazzowe… Te nagrody rozdawane są zanim rozpoczyna
się wielka gala i telewizja włącza kamery. Nawet teraz, kiedy po raz kolejny zredukowano
liczbę kategorii cała impreza jest za długa dla telewizji. Tak więc, jeśli nie
jesteś na sali, jazzowych laureatów nie zobaczysz, przeczytasz o nich dopiero
po uroczystości. To zresztą nie tylko dotyczy jazzu, ale muzyki poważnej, latynoskiej,
country i wielu innych…
RG: Ja w tym roku wypatrywałem, czy Bruce
Springsteen dostanie nagrodę za monumentalne wydanie
jubileuszowe The Promise: The
Darkness On The Edge Of Town Story. I udało się. W jazzowych kategoriach
królował Chick Corea…
MPS: Bruce Springsteen przyjeżdża do
Europy, stracił niedawno saksofonistę. Big Man był naprawdę wielkim muzykiem…
RG: Wybieram się do Berlina na koncert…
MPS: Grammy to nagrody dla największych nazwisk.
Zawsze jest Wynton Marsalis, Herbie
Hancock, albo Pat Metheny…
RG: W tym roku Pat Metheny też dostał
jedną Grammy – za akustyczny album solowy What’s It All About. W
sumie dobra płyta, choć ja wolę One
Quiet Night. Może to płyta warta
nagrody, ale kategoria, w której ją przyznano to zupełnie kuriozalne wydarzenie
– według krytyków to jest Best New Age Album w roku 2011…. (śmiech).
MPS: W USA ciągle silne jest country, to są
ważne kategorie. W każdym gatunku można zrobić dobrą muzykę. Nawet pop może być
dobry… Ciągle słyszę Kenny Dorhama. Spotkałem niedawno jego córkę. Była pasażerem
na statku, na którym grałem na Karaibach, Yvette Dorham. Ona nie zajmuje się
muzyką. Spodobało się jej to co graliśmy z Marcusem, opowiadała mi sporo
historii o tym jak Miles Davis bywał u nich w domu, pamięta Theloniousa Monka grającego
na fortepianie w salonie w domu jej rodziców, kiedy była jeszcze małą
dziewczynką. Na takich jazzowych rejsach przed południem często zapraszamy pasażerów
do wspólnego muzykowania. To w sumie wielka okazja dla muzyków-amatorów. Na
rejsie, na którym niedawno byłem, gwiazdą był David Sanborn. Oczywiście dla
takich okazji wybiera się nieco lżejszy repertuar. W sumie wszyscy mają się
dobrze bawić…
RG: Smooth jazz też można zagrać dobrze –
Randy Brecker, Joe Sample… Randy Brecker często bywa
w Polsce… W zeszłym roku grał w
Łazienkach.
85
MPS: Słyszałem o tym koncercie, chyba
muzyka była zbyt intymna na taką dużą scenę, choć miejsce do grania niewątpliwie
piękne.
RG: Tak, byłem na tym koncercie i muszę
się zgodzić, że to co grali, sprawdziłoby się dużo lepiej w małym klubie. Teraz
będziesz grał z Full Drive. Masz jakieś dalsze plany koncertowe?
MPS: Lecę na jeden koncert z Marcusem
Millerem do Cape Town, później trochę popracuję nad płytą, a w marcu i kwietniu
gram trasę z Poogie Bellem w Europie, to będą klubowe sale i będziemy też grali
prawdopodobnie we Frankfurcie na Music Messe. Jestem więc dość mocno zapracowany…
RG: Czego ostatnio słuchasz najczęściej?
MPS: Wróciłem do Freddie Hubbarda, często sięgam
po Johna Coltrane’a…
RG: Freddie Hubbard – to ciekawe, raczej
podejrzewałbym cię o to, że słuchasz Lee Morgana…
MPS: Jego oczywiście też, no i Clifforda
Browna… To czego on dokonał w czasie krótkiej kariery było niesamowite.
RG:
Słuchamy fragmentów płyty Sonny Stitta i Pata Martino – „Night Letter”. Na
płycie ważnym instrumentem są też organy Hammonda…
MPS:
Ten saksofon brzmi znajomo… To jest stare nagranie, pewnie z końca lat sześćdziesiątych.
Czy to Jimmy McGriff?
RG: Nie, to dużo większe nazwisko…
MPS:
Nie znam tej płyty, ale to chyba Sonny Stitt… Podoba mi się. Mam sentyment do
grania
z
Hammondem…
RG: Dokładnie… Płytę nagrano w 1969 roku,
na organach Hammonda gra Bob Ludwig, na gitarze Pat
Martino.
MPS:
To jest właśnie właściwe granie smooth. Tak to się powinno grać!
RG: Bob Ludwig jest słabszym ogniwem na
tej płycie. Brak mu energii Jimmy’ego Smitha, czy Jacka
McDuffa.
RG: Słuchamy fragmentów albumu „Down In New Orleans”
zespołu The Blind Boys Of Alabama.
RG: Oprócz trzech największych wydarzeń
koncertowych zeszłego roku – wrocławskiego koncertu
Sonny’ego Rollina, bydgoskiego Pata
Martino i występu Jeffa Becka w Warszawie, to właśnie concert
The Blind Boys Of Alabama był dla mnie
największym zaskoczeniem. Znam ich muzykę od lat, nie wydają słabych płyt,
obawiałem się o ich formę koncertową, szczególnie tych mocno już wiekowych
członków zespołu, no i o to, czy na ten koncert przyjdą ludzie… Okazało się, że
klub Palladium był wypełniony po brzegi, a koncert wypadł wyśmienicie…
MPS:
To świetny zespół, a ta płyta to ich projekt inspirowany muzyką Nowego Orleanu…
Oni istnieją od lat
trzydziestych. Słuchałem ich muzyki jeszcze jako dziecko… Ciągle mają w składzie
wokalistów, którzy są w zespole od samego początku… A ta płyta ma wiele z brzmień Nowego Orleanu.
RG:
Oni na scenie są niesamowici. Jest taki całkiem dobry wokalista młodego
pokolenia – Ben Harper.
Wydaje
się, że jest świetny… Jednak kiedy znalazł się na scenie z The Blind Boys Of
Alabama brzmiał,
jakby
dopiero uczył się śpiewać. Nagrali concert w
Apollo Theather. Członkowie zespołu wspominali,
że
grali tam jeszcze w latach pięćdziesiątych… Zobaczmy to.
RG: Słuchamy i
oglądamy „Satisfied Mind” z płyty DVD „Live At The Apollo” Bena Harpera i The
Blind Boys Of Alabama…
MPS: No tak… Wspólne występy z wielkimi gwiazdami
są czasem ryzykowne… Mimo, że są marzeniem każdego muzyka. Być na scenie razem
ze swoimi idolami z dzieciństwa, to jest coś. Miło popatrzeć, że Apollo Theatre
w Nowym Jorku ciągle istnieje… Finał tego koncertu przypomina mszę w kościele
baptystów, gdzieś na południu USA.
RG:
Takie sceny, jakie znamy choćby z filmu The Blues Brothers dzieją się naprawdę?
Nawet teraz, współcześnie?
MPS: Absolutnie tak. W każdą niedzielę. Te
nabożeństwa skupiają oczywiście lokalną społeczność, ale każdy może przyjść. To
jest niezwykłe muzyczne przeżycie. Z pewnością warto to zobaczyć i poddać się
atmosferze takiej chwili. W takich nabożeństwach jest coś hipnotyzującego. Byłem
w takich miejscach wiele razy. Dziś najwięcej takich miejsc jest w Missisipi,
Luizjanie, Alabamie, na południu USA. Musisz to zobaczyć. Są zwykle organy
Hammonda albo organy kościelne, niezwykle charyzmatyczny pastor, chórek, paru
muzyków…
RG:
Tak moglibyśmy pewnie całą noc… Ale wiem, że masz sporo pracy, przygotowujesz
się do koncertów z Full Drive…
MPS: Na pewno jeszcze kiedyś się spotkamy i
posłuchamy czegoś razem. Cieszę się, usłyszałem dziś sporo nowej muzyki, której
wcześniej nie znałem… To było inspirujące.
RG:
Nie zapominaj o tym, że na Twoją nową płytę czeka sporo ludzi…
MPS: Pracuję nad nią intensywnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz