To
nie będzie żart prima-aprilisowy, a historia prawdziwa. Płyta też jest całkiem
realna, choć może od razu wyleję na wydawcę (Jazzland / Universal) swój jedyny
żal. On na szczęście dotyczy szaty edytorskiej, a nie jakości muzyki. Otóż po
raz nie wiem już który chcę w tym miejscu wyrazić niezadowolenie, a raczej
wściekłość związaną z wydawaniem płyt bez żadnego słowa wstępnego i w
papierowej kopercie sprawiającej, że płyty właściwie nie powinno się z niej
wydobywać, bo się porysuje. A jak się jej wydobywać nie będzie, to za kilka lat
i tak brzegi krążka zintegrują się z klejem użytym do sklejenia owej okładki i
jakiejś części, lub całej muzyki nie odczytamy. Być może powinienem wyjąć płytę
raz, skopiować ją i umieścić w jakiejś chmurze, czy coś tam, ale one też raz na
jakiś czas kasują wszystkie dane, albo wysyłają prawomyślnym użytkownikom
niezbyt miło brzmiące i pełne prawniczego bełkotu pisma o podejrzeniu piractwa.
Może jestem staromodny, ale lubię płytę winylową, z konieczności CD i własną
wygodną kanapę stojącą przed całkiem pokaźną aparaturą do odtwarzania dźwięku
wyprodukowaną w czasach, kiedy jedynym zastosowaniem komputera PC było
napisanie krótkiego tekstu, a wielkim osiągnięciem technologii wydrukowanie go
z polskimi znakami… Zgubiliście się???
Ten
tekst jest o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. I tu właśnie od
nazwiska lidera i jedynego muzyka zaczyna się cała opowieść. Opowieść o tym , że
niektórzy robią swoje, inni tylko krytykują. To jest opowieść, w której płyta
„Songs” zajmie dziś ważne miejsce.
Przechodziłem
dziś rano obok pewnej kanapy w Galerii Mokotów w Warszawie, gdzie po raz
pierwszy spotkałem naszego Naczelnego, a może nawet Nadnaczelnego. Byłem tym
spotkaniem ciężko przerażony, bo sam się o nie poprosiłem, mając nadzieję, że w
związku z tym, że trochę o jazzie wiem, pozwoli mi choć posiedzieć gdzieś w 3
rzędzie radiowego studio i już po paru latach parzenia kawy zbliżyć się nieco do
naszego mikrofonu. Stało się jednak inaczej, Jurek powiedział coś., czego w
związku z targającym mną zdenerwowaniem dziś już nie pamiętam, ale z czego
mniej więcej wynikało, że może pojutrze o 19.00 i tak co tydzień… I miał na
myśli moją własną audycję, a nie parzenie kawy wszystkim Wielkim Redaktorom…
Zgubiliście
się???
To
ciągle o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. Ten związek zaraz
stanie się oczywisty. Porządkując stare domowe archiwa i przenosząc sterty
różnych papierów do kosza, niszczarki, lub na makulaturę, część ciekawych
tekstów, w tym z różnych jazzowych periodyków skanuję i zostawiam sobie na
przyszłość do ewentualnego wykorzystania, lub pokazywania młodszemu pokoleniu,
jak to kiedyś było. Ten nieco pracochłonny sposób wymaga przejrzenia każdego
wycinka, każdej gazety i podjęcia decyzji, co wyrzucić, a co zeskanować.
Zadanie to beznadziejne, bo wciąga na tyle, że zamiast przeglądać czytam od
nowa… Tekst związany z „Songs” Bugge Wesseltofta, który przypomniał mi się w
związku z tą płytą, nie był wywiadem z artysta, ani monografią opisującą jego
twórczość. Uznałem, że do tego akurat tekstu nie będę chciał wrócić i zawierający
go numer Jazz Forum sprzed jakiś 10 lat wylądował już w zasobniku na
makulaturę. A był to tekst krytyczny związany z działalnością przeżywającego
wtedy osobową i techniczną transformację RadiemJAZZ.FM. Autor w sumie dość
sprawnie wysuwał zarzuty, omijając nazwiska, zajmując jakieś 3 lub 4 strony
pisma uwagami w rodzaju – nie znają się (nigdy z konkretnym nazwiskiem), około
jakiejś godziny pomylili się … (znowu bez nazwiska) i tak to szło. Wtedy
pomyślałem sobie, że krytykować z pewnością warto, ale są tacy, co nic więcej w
życiu nie robią. Jeśli przez jakiś przypadek autor owego tekstu przeczyta ową
historię, zapraszam do mikrofonu tak, żeby to inni mogli jego pokrytykować. Co
to ma wspólnego z Bugge Wesseltoftem. Bardzo dużo, bowiem jednym z
najważniejszych zarzutów w stosunku do ówczesnego zespołu RadioJAZZ.FM było to,
że niewymieniony z nazwiska autor pozwolił sobie na angielską wymowę nazwiska
tego znakomitego pianisty, co jest błędem absolutnie dyskwalifikującym całe
radio w ogólności i w szczególe, na które właściwie należałoby zrzucić bombę, a
lej zakopać i zapomnieć.
Otóż
w całości się z tym nie zgadzam. Wolałbym słyszeć we wszystkich polskich
rozgłośniach świetną muzykę opatrzoną kompetentnym komentarzem z najbardziej
nawet wykręconymi nazwiskami. Pewnie większość z fanów jazzu wołałaby, ale tak
się raczej nie wydarzy. Na naszej ukochanej muzyce nie da się zarobić, bo my
chcemy kupować tylko płyty. Nasi idole nie grają w filmach, nie kupujemy
koszulek i czapeczek z ich podobiznami, nie są gwiazdami Facebooka, Youtube’a i
czegoś tam jeszcze. Nie są, bo nie chcą być, wolą grać muzykę…
Zgubiliście
się???
To
ciągle o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. Tak się już porobiło,
że zdaniem wielu tylko Wynton Marsalis wie, co to prawdziwy jazz. Nie jestem
Wyntonem Marsalisem, więc nie wiem. Wiem jednak, i to dla mnie w sumie dużo
ważniejsze, jaka muzyka moje uszy cieszy, a jaka słuchaczy, którzy muzyki
słuchają, a nie przechodzą obok niej, obraża. Potrafię też o tym trochę
opowiedzieć, co niektórym z Was sprawia przyjemność, o czym od czasu do czasu
przekonuję się w świecie wirtualnym, a czasem i realnym. Wiem zatem, że twórcza
dyskusja w redakcji o tym, że blues z Mali jest fajny, a disco-polo z Egiptu
wciskane turystom jako egzotyczny afrykański folklor niekoniecznie. Żeby było
jasne – nie mam nikomu za złe, że lubi sobie u fryzjera (ja z fryzjerów od lat
nie korzystam…) posłuchać czegoś w rodzaju kolejnej wersji „El Habibi” Amira
Diaba (nie szukajcie w internecie – jeśli czytacie ten tekst, raczej się Wam
nie spodoba…).
Nie
mam też zamiaru na muzyce zbić fortuny, wolę się nią cieszyć. Nie mam zatem
wydawnictwa na Jersey, albo Kajmanach. Moim jedynym związkiem z rajami
podatkowymi jest, co sobie chwalę, niezrealizowane marzenie obejrzenia wyścigu
Tourist Trophy na wyspie Man. Z czasem, może będę też wolał pogrzać kości na
egzotycznych plażach, na razie uważam to za nudne zajęcie. Tak więc nie założę
wydawnictwa, które będzie czekać mityczne 50, albo 70 lat z kalendarzykiem w
ręku i kaleczyć moją ulubioną muzykę wydawaniem na przykład 10 płyt Milesa
Davisa za 50 złotych w pudełku opatrzonym 4 stronicową książeczką, tylko
dlatego, że już można i Miles Davis Estate może jedynie na to ze smutkiem
popatrzeć.
Dziś
nawet płyty nagrane współcześnie wydawane są bez tekstu wprowadzającego,
czegoś, co branża nazywa „Liner Notes”, a polskiego odpowiednika nie było i
chyba nie będzie, bo to gatunek wymierający jak widać na przykładzie choćby
„Songs” Bugge Wesseltofta. Jakby ktoś chciał, to w ramach wolnego czasu,
zupełnie za darmo, jak muzyka dobra, mogę mu ów wstępniak napisać… Na pewno
będzie lepszy od braku nawet jednego słowa na okładce…
A
teraz trochę o „Songs”. To wyśmienita płyta. Wypełniona jazzowymi standardami,
a to zadanie dla muzyka niełatwe. Zawsze będziemy porównywać z innymi, tymi
najlepszymi. Na tej płycie nie ma ani jednego niepotrzebnego dźwięku. Jest
wyważona, ostatnio często mówimy, zbalansowana, choć ja wolę prościej –
zwyczajnie piękna. Może nieco zbyt mroczna, choć takie było założenie.
„Songs”
to dekonstrukcja melodii, próba poszukania w znanych wszystkim kompozycjach
drugiego dna. To poszukiwanie z sensem, a nie wydziwianie na siłę. To muzyka
wciągająca i angażująca słuchacza, dźwięki, obok których nie można przejść
obojętnie. Tak, jest skandynawska, ale nie w sposób znany z nagrań ECM. Ona
jest przemyślana, do czego w Norwegii skłaniają długie wieczory… Porównanie do
Keitha Jarretta nasuwa się samo. „Songs” jest równie dobra jak najlepsze jego
solowe nagrania standardów.
Może
mówiąc do mikrofonu nie będę miał wyśmienitego norweskiego akcentu, ale
postaram się na tyle, żebyście zrozumieli, po jaką płytę warto pójść do sklepu…
Bugge Wesseltoft
Songs
Format: CD
Wytwórnia: Jazland / Universal
Numer: 602527917337
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz