01 kwietnia 2012

Bugge Wesseltoft – Songs


To nie będzie żart prima-aprilisowy, a historia prawdziwa. Płyta też jest całkiem realna, choć może od razu wyleję na wydawcę (Jazzland / Universal) swój jedyny żal. On na szczęście dotyczy szaty edytorskiej, a nie jakości muzyki. Otóż po raz nie wiem już który chcę w tym miejscu wyrazić niezadowolenie, a raczej wściekłość związaną z wydawaniem płyt bez żadnego słowa wstępnego i w papierowej kopercie sprawiającej, że płyty właściwie nie powinno się z niej wydobywać, bo się porysuje. A jak się jej wydobywać nie będzie, to za kilka lat i tak brzegi krążka zintegrują się z klejem użytym do sklejenia owej okładki i jakiejś części, lub całej muzyki nie odczytamy. Być może powinienem wyjąć płytę raz, skopiować ją i umieścić w jakiejś chmurze, czy coś tam, ale one też raz na jakiś czas kasują wszystkie dane, albo wysyłają prawomyślnym użytkownikom niezbyt miło brzmiące i pełne prawniczego bełkotu pisma o podejrzeniu piractwa. Może jestem staromodny, ale lubię płytę winylową, z konieczności CD i własną wygodną kanapę stojącą przed całkiem pokaźną aparaturą do odtwarzania dźwięku wyprodukowaną w czasach, kiedy jedynym zastosowaniem komputera PC było napisanie krótkiego tekstu, a wielkim osiągnięciem technologii wydrukowanie go z polskimi znakami… Zgubiliście się???

Ten tekst jest o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. I tu właśnie od nazwiska lidera i jedynego muzyka zaczyna się cała opowieść. Opowieść o tym , że niektórzy robią swoje, inni tylko krytykują. To jest opowieść, w której płyta „Songs” zajmie dziś ważne miejsce.

Przechodziłem dziś rano obok pewnej kanapy w Galerii Mokotów w Warszawie, gdzie po raz pierwszy spotkałem naszego Naczelnego, a może nawet Nadnaczelnego. Byłem tym spotkaniem ciężko przerażony, bo sam się o nie poprosiłem, mając nadzieję, że w związku z tym, że trochę o jazzie wiem, pozwoli mi choć posiedzieć gdzieś w 3 rzędzie radiowego studio i już po paru latach parzenia kawy zbliżyć się nieco do naszego mikrofonu. Stało się jednak inaczej, Jurek powiedział coś., czego w związku z targającym mną zdenerwowaniem dziś już nie pamiętam, ale z czego mniej więcej wynikało, że może pojutrze o 19.00 i tak co tydzień… I miał na myśli moją własną audycję, a nie parzenie kawy wszystkim Wielkim Redaktorom…
Zgubiliście się???

To ciągle o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. Ten związek zaraz stanie się oczywisty. Porządkując stare domowe archiwa i przenosząc sterty różnych papierów do kosza, niszczarki, lub na makulaturę, część ciekawych tekstów, w tym z różnych jazzowych periodyków skanuję i zostawiam sobie na przyszłość do ewentualnego wykorzystania, lub pokazywania młodszemu pokoleniu, jak to kiedyś było. Ten nieco pracochłonny sposób wymaga przejrzenia każdego wycinka, każdej gazety i podjęcia decyzji, co wyrzucić, a co zeskanować. Zadanie to beznadziejne, bo wciąga na tyle, że zamiast przeglądać czytam od nowa… Tekst związany z „Songs” Bugge Wesseltofta, który przypomniał mi się w związku z tą płytą, nie był wywiadem z artysta, ani monografią opisującą jego twórczość. Uznałem, że do tego akurat tekstu nie będę chciał wrócić i zawierający go numer Jazz Forum sprzed jakiś 10 lat wylądował już w zasobniku na makulaturę. A był to tekst krytyczny związany z działalnością przeżywającego wtedy osobową i techniczną transformację RadiemJAZZ.FM. Autor w sumie dość sprawnie wysuwał zarzuty, omijając nazwiska, zajmując jakieś 3 lub 4 strony pisma uwagami w rodzaju – nie znają się (nigdy z konkretnym nazwiskiem), około jakiejś godziny pomylili się … (znowu bez nazwiska) i tak to szło. Wtedy pomyślałem sobie, że krytykować z pewnością warto, ale są tacy, co nic więcej w życiu nie robią. Jeśli przez jakiś przypadek autor owego tekstu przeczyta ową historię, zapraszam do mikrofonu tak, żeby to inni mogli jego pokrytykować. Co to ma wspólnego z Bugge Wesseltoftem. Bardzo dużo, bowiem jednym z najważniejszych zarzutów w stosunku do ówczesnego zespołu RadioJAZZ.FM było to, że niewymieniony z nazwiska autor pozwolił sobie na angielską wymowę nazwiska tego znakomitego pianisty, co jest błędem absolutnie dyskwalifikującym całe radio w ogólności i w szczególe, na które właściwie należałoby zrzucić bombę, a lej zakopać i zapomnieć.

Otóż w całości się z tym nie zgadzam. Wolałbym słyszeć we wszystkich polskich rozgłośniach świetną muzykę opatrzoną kompetentnym komentarzem z najbardziej nawet wykręconymi nazwiskami. Pewnie większość z fanów jazzu wołałaby, ale tak się raczej nie wydarzy. Na naszej ukochanej muzyce nie da się zarobić, bo my chcemy kupować tylko płyty. Nasi idole nie grają w filmach, nie kupujemy koszulek i czapeczek z ich podobiznami, nie są gwiazdami Facebooka, Youtube’a i czegoś tam jeszcze. Nie są, bo nie chcą być, wolą grać muzykę…
Zgubiliście się???

To ciągle o znakomitej płycie Bugge Wesseltofta – „Songs”. Tak się już porobiło, że zdaniem wielu tylko Wynton Marsalis wie, co to prawdziwy jazz. Nie jestem Wyntonem Marsalisem, więc nie wiem. Wiem jednak, i to dla mnie w sumie dużo ważniejsze, jaka muzyka moje uszy cieszy, a jaka słuchaczy, którzy muzyki słuchają, a nie przechodzą obok niej, obraża. Potrafię też o tym trochę opowiedzieć, co niektórym z Was sprawia przyjemność, o czym od czasu do czasu przekonuję się w świecie wirtualnym, a czasem i realnym. Wiem zatem, że twórcza dyskusja w redakcji o tym, że blues z Mali jest fajny, a disco-polo z Egiptu wciskane turystom jako egzotyczny afrykański folklor niekoniecznie. Żeby było jasne – nie mam nikomu za złe, że lubi sobie u fryzjera (ja z fryzjerów od lat nie korzystam…) posłuchać czegoś w rodzaju kolejnej wersji „El Habibi” Amira Diaba (nie szukajcie w internecie – jeśli czytacie ten tekst, raczej się Wam nie spodoba…).

Nie mam też zamiaru na muzyce zbić fortuny, wolę się nią cieszyć. Nie mam zatem wydawnictwa na Jersey, albo Kajmanach. Moim jedynym związkiem z rajami podatkowymi jest, co sobie chwalę, niezrealizowane marzenie obejrzenia wyścigu Tourist Trophy na wyspie Man. Z czasem, może będę też wolał pogrzać kości na egzotycznych plażach, na razie uważam to za nudne zajęcie. Tak więc nie założę wydawnictwa, które będzie czekać mityczne 50, albo 70 lat z kalendarzykiem w ręku i kaleczyć moją ulubioną muzykę wydawaniem na przykład 10 płyt Milesa Davisa za 50 złotych w pudełku opatrzonym 4 stronicową książeczką, tylko dlatego, że już można i Miles Davis Estate może jedynie na to ze smutkiem popatrzeć.

Dziś nawet płyty nagrane współcześnie wydawane są bez tekstu wprowadzającego, czegoś, co branża nazywa „Liner Notes”, a polskiego odpowiednika nie było i chyba nie będzie, bo to gatunek wymierający jak widać na przykładzie choćby „Songs” Bugge Wesseltofta. Jakby ktoś chciał, to w ramach wolnego czasu, zupełnie za darmo, jak muzyka dobra, mogę mu ów wstępniak napisać… Na pewno będzie lepszy od braku nawet jednego słowa na okładce…

A teraz trochę o „Songs”. To wyśmienita płyta. Wypełniona jazzowymi standardami, a to zadanie dla muzyka niełatwe. Zawsze będziemy porównywać z innymi, tymi najlepszymi. Na tej płycie nie ma ani jednego niepotrzebnego dźwięku. Jest wyważona, ostatnio często mówimy, zbalansowana, choć ja wolę prościej – zwyczajnie piękna. Może nieco zbyt mroczna, choć takie było założenie.

„Songs” to dekonstrukcja melodii, próba poszukania w znanych wszystkim kompozycjach drugiego dna. To poszukiwanie z sensem, a nie wydziwianie na siłę. To muzyka wciągająca i angażująca słuchacza, dźwięki, obok których nie można przejść obojętnie. Tak, jest skandynawska, ale nie w sposób znany z nagrań ECM. Ona jest przemyślana, do czego w Norwegii skłaniają długie wieczory… Porównanie do Keitha Jarretta nasuwa się samo. „Songs” jest równie dobra jak najlepsze jego solowe nagrania standardów.

Może mówiąc do mikrofonu nie będę miał wyśmienitego norweskiego akcentu, ale postaram się na tyle, żebyście zrozumieli, po jaką płytę warto pójść do sklepu…

Bugge Wesseltoft
Songs
Format: CD
Wytwórnia: Jazland / Universal
Numer: 602527917337

Brak komentarzy: