Kiedy ta płyta trafiła do mnie po
raz pierwszy, nie umieściłem jej jakoś wysoko na liście nowości, z którymi
trzeba natychmiast się zapoznać. Z mojego punktu widzenia wyglądało to mniej
więcej tak:
- Repertuar
złożony z utworów znanych z wykonań Niny Simone. To świetne numery, ale
przecież śpiewała je już Nina, to po co próbować coś w nich zmieniać, a
ulepszyć się raczej nie da… - w sumie to raczej mnie nie zachęciło.
- Malia była
osobą, o której wcześniej nie słyszałem. Poprzednie jej nagrania nie są mi
znane do dziś. Używanie pseudonimu zamiast nazwiska nie zachęca mnie do
poznawania nowych wykonawców, to oczywiście być może zupełnie
irracjonalne, ale zwyczajnie tak mam… Po co pseudonim, muzyka powinna
bronić się sama, nawet jak ktoś ma trudne i nieatrakcyjne scenicznie
nazwisko.
- Artystyczna
okładka pokazująca świetnie wystylizowane i świetnie wykonane zdjęcie
bohaterki albumu nie sugerowało kogoś zmęczonego życiem i po wielu
przejściach. Jak więc taka dziewczyna może śpiewać Ninę Simone? Co ona
może w tych tekstach zobaczyć i nam przekazać, oprócz niewątpliwie
chwytliwego rozpoczęcia albumu od „My Baby Just Cares For Me”?
No i tak się zaczęło – w sumie 3
minusy, żadnych plusów i płyta wylądowała na półce w sporej kolejce nowości.
Trochę przypadkiem doczekała się
swojej chwili. Dziś wiem, że „Black Orchid” to dobra płyta, pokazująca własne,
autorskie i całkiem oryginalne podejście do twórczości Niny Simone. Wiem też,
że to kolejny z niezliczonych przykładów tego, że przekaz marketingowy z
okładki niekoniecznie zgadza się z tym co słychać z głośników. To nie jest
smooth-jazzowe, czyli nijakie zaśpiewanie paru popularnych piosenek. To jest
dobra płyta. I celowo sam to powtarzam, bo patrząc na okładkę ciągle w to nie
wierzę.
Jeszcze zanim z głośników
popłynęły pierwsze dźwięki „My Baby Just Cares For Me” dostrzegłem pierwszy
plus. To płyta będąca z pewnością hołdem dla Niny Simone. W jej programie nie
ma „Strange Fruit”. To dobry znak, tego nie powinno się dotykać, jeśli nie wie
się z własnego życia o czym to jest… Abbey Lincoln, Nina Simone i Billie
Holiday. Nie dotykajcie tej kompozycji. Malia tego nie zrobiła.
Wybrała za to zapewne te
kompozycje, które są jej bliskie. Moje pierwsze wrażenie? To jest prawdziwe. To
nie są beznamiętnie zaśpiewane covery znanych utworów. To nie jest próba
kopiowania, czy udawania Niny Simone. A mieć własne zdanie na temat „I Love
You Porgy”, czy „Four Woman” nie jest łatwo. W ogóle nie jest łatwo śpiewać
znane standardy. Nasze umysły nawet jeśli tego nie chcemy, porównują z tym, co już
słyszeliśmy.
A Malia wychodzi z tego
wszystkiego obronną ręką. Choć tu znowu pojawiają się wątpliwości? Dla kogo
jest taka płyta? Oprócz oczywiście tych, którzy mieli niewątpliwą satysfakcję z
jej nagrania? Przecież wielu z potencjalnych klientów może sięgnąć na swoje
półki po parę albumów Niny Simone nagranych dla Philipsa i znaleźć tam wersje
oryginalne. A może ludzie nie mają na półce płyt Niny Simone? Może zechcą je
mieć, jeśli posłuchają Malii? To miałoby sens…
A może warto w ogóle zapomnieć o
tym, że w tle jest Nina Simone? Mnie nie jest łatwo, ale jeśli ktoś nie zna
oryginałów, to może uznać, że to świetna płyta. Tak, to jest świetna płyta.
Malia nie naśladuje Niny Simone. Korzysta ze swoich wielokulturowych korzeni
związanych z Malawi i niezwykle inspirującym środowiskiem muzycznym
Londynu. Pokazuje nam swój własny świat,
korzystając jedynie z narzędzi dostarczonych przez Ninę Simone. Jej głos ma
głęboką barwę, potrafi być niezwykle silny, kiedy trzeba. Potrafi również
czarować barwą w mniej dynamicznych fragmentach.
Mam swojego faworyta wśród
piosenek na „Black Orchid”. To będzie dość niespodziewany wybór. Najbardziej
podoba mi się rozluźnione „Feeling Good”. To jeden z krótszych utworów na
płycie. Chętnie usłyszałbym inne utwory utrzymane w tym klimacie. Będę czekał
na kolejny album Malii. Tak więc płyta „Black Orchid” spełniła swoje zadanie.
Malia
Black Orchid
Format: CD
Wytwórnia: Emarcy / Universal
Numer: -602527860596
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz