To
jedna z tych, w sumie niewielu płyt, które każdy młody człowiek powinien
dostawać w prezencie od Państwa razem ze szkolną wyprawką. Ten album można
dawać już dzieciom, które idą do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Z
„Astigmatic” Krzysztofa Komedy poczekałbym do gimnazjum, „Time Killers” mogłoby
być po maturze w nagrodę razem z kuponem na darmowy egzemplarz „Man Of The
Light” Zbigniewa Seiferta – dla chętnych.
Rozmarzyłem
się. To utopia. Ale jaka piękna utopia. Być może nawet możliwa do wykonania,
zapewne jednak nigdy się nie wydarzy. Lepiej uczyć o bitwie pod Grunwaldem,
albo innych zupełnie nieprzydatnych w życiu faktach historycznych. Gdyby to
zależało ode mnie, zamieniłbym w szkołach historię powszechną na historię
kultury, nauki, obyczajów, mody, kuchni i ogólnie wszystkiego tego, co nas
otacza. Co nam po bitwie pod Grunwaldem, jeśli nie mamy pojęcia, jaki ona miała
wpływ na życie wieśniaków dwie wioski dalej?
Wtedy
nauka o „Tina Kamila” i jej wysłuchanie na lekcji zmieściłoby się w programie
nauczania. Zyskalibyśmy dwie rzeczy za jednym zamachem.
Po
pierwsze – młodzi ludzie mieliby świadomość, że całkiem niedawno, przed erą
Facebooka, poczty elektronicznej i internetu istniał realny świat i miał się
całkiem dobrze. Bitwa pod Grunwaldem jest do udowodnienia takiej tezy zbyt
abstrakcyjna i odległa w czasie. Dowiedzieliby się, kto wynalazł hamburgera,
dlaczego frytki to French fries, skąd wzięły się jeansy i dlaczego cały świat
chodzi w niewygodnych spodniach z twardego materiału, zamiast w jakiś
wygodniejszych. Mieliby własne korzenie, sięgające nieco głębiej, niż do dnia,
w którym dostali pierwszy telefon komórkowy, albo założyli sobie konto w jakimś
serwisie społecznościowym.
Po
drugie – to już specyfika polskiej historii – lekcje byłyby wypełnione
informacjami pozytywnymi, o tym, że coś się udało, a nie o kolejnych klęskach i
stosach mniej, lub bardziej sensownych ofiar. Dlaczego to właśnie bitwa pod
Grunwaldem jest synonimem szkolnego nauczania historii? Bo to w zasadzie jedyna
tak spektakularna bitwa, która zakończyła się naszym zwycięstwem, które miało
jakiś sens. W dodatku nie wygraliśmy sami, tylko w towarzystwie całej masy
sojuszników i ze słabszym liczebnie wrogiem.
Co
to wszystko ma wspólnego z Tomaszem Szukalskim i albumem „Tina Kamila”?
Generalnie być może niewiele. Cóż jednak można napisać o genialnym albumie, o
którego istnieniu wie tylko garstka fanów? Powtarzanie po raz kolejny słusznej
obserwacji, że muzyka dobra i słaba to nie to samo, co znana i podziwiana na
całym świecie oraz ta zupełnie nieznana nie ma przecież sensu. Możliwe są
dowolne kombinacje – dobra i nieznana, słaba i sprzedawana w milionach
egzemplarzy, to nie ma związku. Niestety.
Gustami
99% słuchaczy rządzą reklamy, moda, a im słuchacz młodszy, tym ważniejsza
fryzura wokalisty niż jego głos. Ktoś kiedyś powiedział o piłkarzach, że kiedyś
dobry piłkarz, to ten, który miał dobrą technikę, taktykę i kondycję. Dziś
dobry piłkarz to ten, który ma dobrego managera, fryzjera i animatora
Facebooka, albo jakoś tak. Niestety wiele w tym prawdy. Zbyt wiele. Przeżyciami
artystycznymi tych słuchaczy rządzi dział marketingu wytwórni, a nie ich własne
wybory.
Pozostały
1% zna i podziwia Tomasza Szukalskiego od lat. Ci nieco starsi, do których mam
niewątpliwy zaszczyt się zaliczać, słyszeli go na żywo. Inni znają go tylko z
płyt.
Tak
już na koniec – trzeba pamiętać, że Tina Kamila, to nie tylko genialny saksofon
lidera, to także wybitne aranżacje Jana Ptaszyna Wróblewskiego i niezwykły
fortepian Wojciecha Karolaka.
Tomasz
Szukalski
Tina
Kamila
Format:
CD
Wytwórnia:
Polskie Nagrania / Muza
Numer:
5907783424779
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz