W
sumie to wolę Roberta Randolpha kiedy jest wirtuozem gitary, za jego rodzinnym
zespołem w zasadzie nie przepadam, szczególnie w studio, na żywo wypadają
lepiej. Jednak „Lickety Split” to album bardzo dobry i warty każdej wydanej na
tą płytę złotówki. Choć miałem pewne obawy. Głównie związane z udziałem Carlosa
Santany, który, przykro to przyznać, ale w ostatnich latach nie jest w
najlepszej formie.
Tak
więc dość nietypowo, chcąc rozwiać obawy zacząłem przygodę z „Lickety Split”
nie od początku albumu, ale od dwu utworów z udziałem Carlosa Santany – „Brand
New Wayo” i „Blacky Joe”. Pierwszy raz od kilku lat nie poczułem się
zawiedziony tym, co zaproponował mi gitarzysta, którego podziwiam za co
najmniej kilka płyt z lat siedemdziesiątych. Być może Santanie brakuje już
nieco muzycznych pomysłów na swoje autorskie płyty… Nie dajcie się skusić na
„Guitar”, jego ostatnie „dzieło”. Za to w roli gościa specjalnego, w
towarzystwie muzykalnej i pełnej energii rodziny Randolphów wypada tak
wyśmienicie, jak na swoich płytach czterdzieści lat temu.
To
jednak Robert Randolph jest największą gwiazdą tej płyty. Nie ma wątpliwości.
Czasem jednak trzeba trochę poczekać. Poczekać na moment, kiedy do głosu dochodzi
jego gitara. We fragmentach wokalnych brakuje mi trochę bluesowej
spontaniczności, całość brzmi nieco zbyt grzecznie i perfekcyjnie. Tego w bluesie nie lubię. „Lickety Split” to raczej blues salonowy. Choć
kiedy gra sam lider, robi się ciekawiej.
Robert
Randolph jest zdecydowanie lepszym gitarzystą, niż kompozytorem. Może powinien
nagrywać same wielkie bluesowe standardy? A może do komponowania musi jeszcze
nieco dojrzeć… Zespół świetnie się bawi, odbywając niekończące się tourne po
świecie. Jeśli tylko spotkacie ich gdzieś na swojej drodze, wybierzcie się
koniecznie na koncert. A ja poproszę album koncertowy, najchętniej od razu
podwójny, będzie lepszy od „Lickety Split”, choć to nie jest zła płyta.
Bluesowe
i soulowe korzenie to nie wszystko. Album brzmi nowocześnie, mieszając
brzmienie Hammonda z głosem Leneshy Randolph. Młodsi odnajdą inspiracje
brzmieniem Lenny Kravitza, a starsi usłyszą unowocześnione brzmienie pamiętane
z niezliczonych przebojów z katalogu Stax Records.
Trochę
niewykorzystanym potencjałem okazała się obecność w studio nagrywającego
ostatnio z wieloma amerykańskimi gwiazdami puzonisty – Trombone Shorty’ego,
który zagrał tylko w jednym utworze – „Take The Party”. Szkoda.
„Lickety
Split” to jeden z tych nielicznych albumów, które mimo, że powstawały na wielu
sesjach w aż 6 studiach nagraniowych, brzmią spontanicznie i prawdziwie. Czy
tak brzmi współczesne gospel dla młodych słuchaczy? Jeśli tak, to ja jestem za,
choć na tej płycie nie udało się uchwycić energii z koncertów, ale to właściwie
w przypadku gospel niemożliwe. Nie przypominam sobie takiej płyty w wykonaniu
żadnej z największych gwiazd gatunku. Dlatego więc jeszcze raz apeluję, do
Roberta Randolpha, jego rodziny, znajomych, producentów, managerów, siły
wyższej dowolnie nazwanej i kogo tam jeszcze trzeba – nagrajcie i pozwólcie nam
wszystkim kupić płytę koncertową. Koncert może być w zasadzie dowolny, bowiem
choć widziałem Roberta Randolpha na żywo tylko raz, mam wrażenie, że każdy
koncert jest podobnie niepowtarzalnym przeżyciem.
Robert
Randolph And The Family Band
Lickety
Split
Format:
CD
Wytwórnia: Dare / Blue Note / Universal
Numer: 5099998408023
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz