Nowy
rok jest data zupełnie umowną. Równie dobrze każdy inny dzień w cyklu ruchu Ziemi
dookoła Słońca mógłby być początkiem, a poprzedni dzień końcem roku. To jednak
również okazja do zaklinania rzeczywistości, podsumowań, planów, dla wielu
również noworocznych postanowień, które przecież można zrobić w każdym innym
dniu i będą równie ważne.
Jeśli
jest jednak okazja, warto spojrzeć nieco w przeszłość i podsumować pewien
okres, tym bardziej, że owo zaklinanie rzeczywistości w mojej ocenie przyda się
i to bardzo w 2014 roku, bowiem rok 2013 był muzycznie jednym ze słabszych
jakie pamiętam. W związku z tym warto zapamiętać najważniejsze wydawnictwa, o
których za chwilę, stawiając jednocześnie grubą kreskę licząc zupełnie
irracjonalnie na to, że akurat od 1 stycznia wszystko się odmieni. To
oczywiście nie ma żadnego uzasadnienia. Można jednak puścić wodze fantazji i
wyobrazić sobie sklepy płytowe pełne wyśmienitej nowej muzyki (tej starej i
wybitnej jest przecież tyle, że wypełniłaby każdej możliwej wielkości sklep).
Można po raz kolejny uwierzyć, że promotorzy koncertów będą wybierać oferty
ciekawe artystycznie, a nie nośne medialnie i zapewniające tłumną obecność na
widowni osób, które chodzą na nazwiska, a nie na muzykę. Można wreszcie
pomarzyć, że w jakiś cudowny sposób gwiazdy omijające Polskę od lat do nas
przyjeżdżają i wypełniają adekwatne do swojej popularności w innych krajach
widownie – od małych klubów po wielkie stadiony, które wreszcie mamy.
W
tej ostatniej sprawie to już nawet dyplomacja wzięła się do roboty. Przykładem
może być osobiste zaangażowanie obecnie urzędującego ambasadora amerykańskiego
w sprowadzenie do Polski na pierwszy koncerty Bruce’a Springsteena i jego The
E-Street Band. Wiem, wiem, że Bruce był w 1997 roku, byłem na obu koncertach,
ale to były kameralne akustyczne koncerty solowe. The E-Street Band jeszcze u nas
nie grał, a to w opinii tych, co widzieli (ja już prawie 30 razy miałem tą
przyjemność) najlepszy muzycznie rockowy spektakl na świecie nieprzerwanie od
połowy lat siedemdziesiątych. To zwyczajnie prawda i trochę wstyd dla naszego
kraju, że znowu nie u nas… Fanom nie przeszkadza to oczywiście polować na
bilety i jeździć po świecie. Są takie miejsca, do których pewnie nigdy bym nie
pojechał, gdyby nie Bruce…
Wróćmy
jednak do 2013 roku. Oczywiście był on fantastyczny, bo Bruce był w trasie. Ja
widziałem koncert w Lipsku. Świat jednak nie składa się jedynie z jednego
artysty, nawet tego najlepszego. Poza tym, oprócz wybornego filmu „Springsteen
And I” wyprodukowanego przez Riddleya Scotta i zawierającego całkiem spory
fragment koncertu z londyńskiego Hyde Parku z roku ubiegłego… O przepraszam, z
2012, trzeba się przyzwyczaić… Boss nie wydał nic nowego, cały rok był przecież
w trasie. Nowa płyta już za tydzień. Oficjalna premiera, także w Polsce 14
stycznia, jednak edycja rozszerzona o koncertowe DVD dostępna będzie tylko w
Amazonie, więc pewnie dotrze do mojego odtwarzacza jakiś tydzień później.
W
Polsce koncertowo działo się niewiele. Przynajmniej w temacie wielkich
koncertów i wielkich gwiazd. Imprez mniejszych było oczywiście więcej i z
pewnością wielu z Was znalazło się nie raz w muzycznych sytuacjach, które
zapamiętacie na dłużej niż kilka dni. Ja byłem pewnie na jakiś 40, może 50
koncertach, ale kiedy dziś próbuję przypomnieć sobie coś z tych wieczorów,
pamiętam raczej sytuacje towarzyskie, a nie muzykę. Dla mnie to najlepszy dowód
na to, że nie usłyszałem w 2013 roku ze sceny nic, co zapamiętam na dłużej. W
poprzednich latach było inaczej. Oczywiście to ocena niezwykle subiektywna,
będąca podsumowaniem jedynie części wydarzeń, na wybór których wypływ miało
wiele czynników – miejsce akcji, możliwości czasowe, wyjazdy i inne
zobowiązania. Jednak jeśli z 40 koncertów nie potrafię uczciwie wyróżnić
żadnego, to rok był raczej słaby…
Przez
moje ręce przeszło około 400 nowych albumów, wszystkie wysłuchałem z wielką
uwagą. Najlepsza 50 zostało płytami tygodnia w RadioJAZZ.FM. Wiele innych
opisałem na blogu. Wiele jednak nie jest wartych opisania, bowiem nie mam
zwyczaju pisać, że coś mi się nie podoba, nie widzę w tym wielkiego sensu i
trochę szkoda mi na krytykę czasu. Wśród tych wszystkich nowych wydawnictw na
szczególną uwagę zasługują trzy, do których na pewno będę wracał nie raz. Jako,
cała trójka to płyty wokalistek, spokojnie można rok 2013 zgłosić do
podręczników historii muzyki jako rok wokalistek właśnie.
Na
poszukiwaniu tych trzech albumów warto było poświęcić długie wieczory słuchając
tych nowości, o których już dziś nawet nie pamiętam. Nie trzymając Was dłużej w
niepewności, moim wyborem do podręczników historii muzyki z 2013 roku są:
Na
miejscu pierwszym wybitny, wręcz genialny album Agi Zaryan – „Remembering Nina
& Abbey: A Tribute To Nina Simone
And Abbey Lincoln”. To absolutna światowa ekstraklasa. O płycie przeczytacie
więcej tutaj:
Kiedy
pojawia się w Polsce taka płyta, zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem
równie genialne wydawnictwo nie ukazało się właśnie w Portugalii, albo Meksyku,
albo Maroku, albo w dowolnym innym kraju na świecie… Nigdy się tego nie
dowiemy, bowiem codziennie na świecie ukazuje się kilkaset płyt i nie ma szansy
na racjonalny wybór. Nie zmienia to oczywiście w żaden sposób genialności
albumu Agi Zaryan. To dla mnie bez cienia wątpliwości najlepsza płyta 2013 roku
na świecie. Choć cień wątpliwości, że może jeszcze gdzieś w innym kraju, równie
mało znaczącym co Polska na światowym rynku muzycznym nagrano coś podobnie
wybitnego nie daje mi spokoju…
Pozostałe
dwie płyty ważne dla 2013 roku to nowy zaskakująca stylistycznie płyta Patricii
Barber – „Smash”, o której pisałem tutaj:
oraz
najnowsza płyta – znowu „Ku pamięci” – tym razem nawet żyjącej jeszcze artystki
- Joni Mitchell w wykonaniu Martyny
Jakubowicz wydana pod tytułem „Burzliwy błękit Joanny”, o której przeczytacie
tutaj:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz