Kilka dni temu
ukazał się wrześniowy numer miesięcznika JazzPress, który możecie całkiem za
darmo, jak zwykle zresztą, pobrać ze strony: www.jazzpress.pl. W tym miesiącu chyba
pierwszy raz w życiu napisałem recenzję książki. Książka traktuje o jazzowym
środowisku Wrocławia, a jej lektura była dla mnie niezłą wycieczką w studencką
przeszłość…
Opracowana z
niezwykłą starannością przez Bogusława Klimsa i zilustrowana przez Roberta
Robsa Szecówkę książka „Jazz we Wrocławiu 1945-2000” jest dla mnie pozycją
szczególną. To rodzaj ilustrowanej kroniki szkolnej wydanej przez szkołę, do
której chodziłem niemal 10 lat. To było na przełomie lat osiemdziesiątych i
dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Być może nie był to okres najciekawszy dla
jazzowego Wrocławia, ale z pewnością dla mnie wyjątkowy.
Będąc
uczestnikiem części wydarzeń opisywanych w tej wydanej niedawno książce z
jednej strony nie potrafię być obiektywny, bowiem na jej łamach znalazłem opisy
wielu koncertów w których uczestniczyłem i fotografie miejsc, które doskonale
pamiętam. Z drugiej strony wiem, że czasy, które znam i które są w sumie tak
niedawne, że pamięć z pewnością mnie nie zawodzi, są opisane niezwykle
rzetelnie i z wielką dbałością o szczegóły. Pozwala mi to wierzyć, że nieco
odleglejsza historia opisana jest równie dokładnie i bez omyłek, choć biorąc
pod uwagę ilość przytoczonych faktów, wydarzeń, płyt, koncertów i biogramów
wrocławskich w taki czy inny sposób muzyków i innych osób ważnych dla
środowiska, błędów uniknąć niemal nie sposób.
Wielkim atutem
wydawnictwa jest nie tylko zebrany materiał faktograficzny, ale również
niezwykle bogaty materiał zdjęciowy obejmujący również lata najdawniejsze,
zgodnie z tytułem wydawnictwa. Z pewnością łatwiej znaleźć zdjęcia sprzed lat
10 niż sprzed 70, więc autorowi należą się duże brawa.
Wspomnienia o
turniejach jazzowych z lat pięćdziesiątych brzmią dziś jak wspomnienia z epoki
dinozaurów. To jednak ważne tło historyczne i z pewnością dla tych, którzy
pamiętają te czasy, są równie wzruszające jak dla mnie opowieści o
wydarzeniach, których byłem świadkiem wiele lat później.
Inne legendarne
wydarzenia z tego okresu znam z opowiadań wrocławskich znajomych – jak choćby
wizytę Acker Bilka w 1956 roku, czy koncert Dave Brubecka, będący częścią jego
słynnej trasy po Polsce w 1958 roku. Jeszcze dziś niektórzy wspominają słynne
jam session z udziałem Rolanda Kirka w Pałacyku z 1967 roku. Gdyby policzyć we
Wrocławiu tych, którzy twierdzą, że widzieli ten występ na własne oczy, z
pewnością ich liczba przekroczyłaby wielokrotnie pojemność lokalu. Mnie wtedy
jeszcze na świecie nie było, więc w tej konkurencji nie startuję, ale parę
ciekawych chwil w Pałacyku z pewnością zapamiętam do końca życia, jak choćby
może niekoniecznie jazzowy, ale również we Wrocławiu legendarny koncert Nico.
Dziś w niemal każdym mieście w Polsce odbywa się co najmniej jeden jazzowy
festiwal goszczący czasem równie uznane światowe gwiazdy. Wtedy jednak to
musiało być naprawdę coś wielkiego…
Później wiele
się zmieniło, za moich wrocławskich czasów Pałacyk był już w zasadzie tylko
cieniem swojej legendy, Rura walczyła o przeżycie, a w przypomnianym
współczesnym zdjęciem budynku kawiarni Artystycznej mieścił się salon gier.
Niezniszczalna wydaje się jedynie solidnie po niemiecku zbudowana Hala Ludowa,
która widziała wiele. Z tych wydarzeń o których przeczytałem w książce, ale
wcześniej słyszałem o nich opowieści, to przede wszystkim koncert orkiestry
Buddy’ego Richa i Thad Jones & Mel Lewis Big Band. Z moich czasów z Jazzu
Nad Odrą – festiwalu, który w najlepszych czasach miał niemal równie wielką renomę,
co Jazz Jamboree pamiętam edycję 1989 z James Blood Ulmerem i Natem Adderleyem,
kilka niezapomnianych występów Tomasza Szukalskiego i niezliczoną ilość innych,
najczęściej polskich składów, bowiem mój wrocławski czas nie sprzyjał importowi
zagranicznych sław do Polski.
Dla mnie „Jazz
we Wrocławiu 1945-2000” to fantastyczne wspomnienia. Czytając książkę sięgnąłem
do swoich zapisków z wrocławskiego okresu, przejrzałem album ze zdjęciami,
programy festiwali i zbiór biletów z koncertów. Z ulgą stwierdziłem, że dziś
karnet na nawet najlepszy festiwal nie kosztuje 120.000 zł, choć gdyby
uwzględnić zmianę wartości pieniądza to jest droższy, ale jakoś inaczej wydaje
się setki, niż dziesiątki tysięcy.
Nieco
kontrowersyjny wydaje mi się dział poświęcony płytom wydanym przez wrocławskich
muzyków. Brak w nim pozycji najnowszych, co zrozumiałe, bowiem publikacja
dotyczy okresu, który kończy się w 2000 roku, choć mogłaby zawierać jakiś
aktualny suplement, jednak samo wyliczenie płyt, to trochę za mało, sam
napisałem wiele tekstów o tych płytach, więc chętnie zobaczyłbym wybrane
recenzje w wykonaniu wrocławskich publicystów. Może jakiś wirtualny suplement
dałoby się do wydawnictwa dołożyć – chętnie pomogę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz