23 sierpnia 2013

Robert Randolph And The Family Band - Lickety Split

W sumie to wolę Roberta Randolpha kiedy jest wirtuozem gitary, za jego rodzinnym zespołem w zasadzie nie przepadam, szczególnie w studio, na żywo wypadają lepiej. Jednak „Lickety Split” to album bardzo dobry i warty każdej wydanej na tą płytę złotówki. Choć miałem pewne obawy. Głównie związane z udziałem Carlosa Santany, który, przykro to przyznać, ale w ostatnich latach nie jest w najlepszej formie.

Tak więc dość nietypowo, chcąc rozwiać obawy zacząłem przygodę z „Lickety Split” nie od początku albumu, ale od dwu utworów z udziałem Carlosa Santany – „Brand New Wayo” i „Blacky Joe”. Pierwszy raz od kilku lat nie poczułem się zawiedziony tym, co zaproponował mi gitarzysta, którego podziwiam za co najmniej kilka płyt z lat siedemdziesiątych. Być może Santanie brakuje już nieco muzycznych pomysłów na swoje autorskie płyty… Nie dajcie się skusić na „Guitar”, jego ostatnie „dzieło”. Za to w roli gościa specjalnego, w towarzystwie muzykalnej i pełnej energii rodziny Randolphów wypada tak wyśmienicie, jak na swoich płytach czterdzieści lat temu.

To jednak Robert Randolph jest największą gwiazdą tej płyty. Nie ma wątpliwości. Czasem jednak trzeba trochę poczekać. Poczekać na moment, kiedy do głosu dochodzi jego gitara. We fragmentach wokalnych brakuje mi trochę bluesowej spontaniczności, całość brzmi nieco zbyt grzecznie i perfekcyjnie. Tego w bluesie nie lubię. „Lickety Split” to raczej blues salonowy. Choć kiedy gra sam lider, robi się ciekawiej.

Robert Randolph jest zdecydowanie lepszym gitarzystą, niż kompozytorem. Może powinien nagrywać same wielkie bluesowe standardy? A może do komponowania musi jeszcze nieco dojrzeć… Zespół świetnie się bawi, odbywając niekończące się tourne po świecie. Jeśli tylko spotkacie ich gdzieś na swojej drodze, wybierzcie się koniecznie na koncert. A ja poproszę album koncertowy, najchętniej od razu podwójny, będzie lepszy od „Lickety Split”, choć to nie jest zła płyta.

Bluesowe i soulowe korzenie to nie wszystko. Album brzmi nowocześnie, mieszając brzmienie Hammonda z głosem Leneshy Randolph. Młodsi odnajdą inspiracje brzmieniem Lenny Kravitza, a starsi usłyszą unowocześnione brzmienie pamiętane z niezliczonych przebojów z katalogu Stax Records.

Trochę niewykorzystanym potencjałem okazała się obecność w studio nagrywającego ostatnio z wieloma amerykańskimi gwiazdami puzonisty – Trombone Shorty’ego, który zagrał tylko w jednym utworze – „Take The Party”. Szkoda.

„Lickety Split” to jeden z tych nielicznych albumów, które mimo, że powstawały na wielu sesjach w aż 6 studiach nagraniowych, brzmią spontanicznie i prawdziwie. Czy tak brzmi współczesne gospel dla młodych słuchaczy? Jeśli tak, to ja jestem za, choć na tej płycie nie udało się uchwycić energii z koncertów, ale to właściwie w przypadku gospel niemożliwe. Nie przypominam sobie takiej płyty w wykonaniu żadnej z największych gwiazd gatunku. Dlatego więc jeszcze raz apeluję, do Roberta Randolpha, jego rodziny, znajomych, producentów, managerów, siły wyższej dowolnie nazwanej i kogo tam jeszcze trzeba – nagrajcie i pozwólcie nam wszystkim kupić płytę koncertową. Koncert może być w zasadzie dowolny, bowiem choć widziałem Roberta Randolpha na żywo tylko raz, mam wrażenie, że każdy koncert jest podobnie niepowtarzalnym przeżyciem.

Robert Randolph And The Family Band
Lickety Split
Format: CD
Wytwórnia: Dare / Blue Note / Universal

Numer: 5099998408023

21 sierpnia 2013

Neil Young And Crazy Horse – Americana

Neil Young jest wielkim artystą. Nie sposób tego zmienić, to zwyczajnie mu się nie uda. Choć ostatnio bardzo się stara. Spodziewałem się wiele po albumie „Americana”. Moje oczekiwania były równie wysokie, jak niestety moje rozczarowanie. Te oczekiwania wynikały jednak jedynie z tego, że znałem samą ideę. Neil Young, jeden z najbardziej amerykańskich artystów. Mam na myśli osadzenie w tradycji muzycznej, w kulturze tego kraju, jeśli coś takiego istnieje. Bardziej amerykańscy z żyjących są tylko Pete Seeger, Bob Dylan i Bruce Springsteen. Bardziej amerykański był też Woody Guthrie.

Idea była świetna, jednak wykonanie już świetne nie jest. To nie jest zła płyta, może oczekiwałem po niej więcej. Może nie powinna się nazywać tak, jak się nazywa. Może wtedy nie narzekałbym na to, że znalazły się na niej banalne melodie w rodzaju „Clementine” obok ważnych politycznie i historycznie tekstów, jak „Gallow Pole” i „Tom Dula”. Jest też jeden z ważnych tekstów wspomnianego już Woody’ego Guthrie – „This Land Is Your Land”. Być może nie rozumiem kultury amerykańskiej w całości, może więcej wiem na temat bluesa, folku, jazzu i innych amerykańskich gatunków. Ale amerykańska muzyka, taka w całości? Czy ona tak wygląda? Może i tak wygląda, ale co na tej płycie – przypominam – „Americana” robi „God Save The Queen”? Amerykanie znają tą melodię, mają w końcu własną wersję tekstu – „My Country, ‘Tis Of Thee”, ale to jednak nie to samo, myślę, że Amerykanom ten hymn kojarzy się raczej z Wielką Brytanią, jeśli wiedzą, gdzie to jest, albo z Jimi Hendrixem… Wszyscy już jakoś zapomnieli, że ta melodia była kiedyś hymnem Rzeszy Niemieckiej. Z pewnością do „Americany” nie pasuje.

Tak zwany późny Neil Young to artysta wybitny – weźmy choćby album „Greendale”. Oczywiście nawet tak wyśmienita produkcja nie może równać się z „Harvest Moon”, czy genialnych „Archives”, lub „Live At Massey Hall 1971”.

Aha i jeszcze jedno – Neil Young jest Kanadyjczykiem, jakbyście nie wiedzieli. Choć w Kanadzie każdy to wie. Oni mają Oscara Petersona i Neila Younga.

Kontrowersyjny zatem temat, przedziwny wybór utworów, zagranych właściwie dość podobnie, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z dziecięcą kołysanką, czy ambitnym protest songiem… Dlaczego więc o tym wszystkim piszę? Bo Neil Young jest wzorcem stylu, jest jedyny w swoim rodzaju i nie do podrobienia. Albo się go lubi, albo nienawidzi… Ja uwielbiam i nawet taki dziwny wybór tematu nie jest w stanie płyty zepsuć… Choć wolę „Greendale”. Jest spójny i o czymś konkretnym.

Czasem myślę, że to muzyczny dowcip, albo płyta, którą muzycy nagrali tylko dla siebie. Czy ciężka, rockowa gitara w firmowym brzmieniu, które znamy od wielu lat pasuje do dziecięcej kołysanki? Otóż pasuje, jeśli gra Neil Young. Czy chórki śpiewane przez muzyków, którzy chóru nie tworzą mają sens? Mają. Gdyby wymienić ich na sprawny i dobrze zgrany chórek, rzecz byłaby muzycznie lepsza, ale jednak gorsza.

Ktoś porównał album „Americana” do „Kisses On The Bottom” Paula McCartneya, który też zawiera piosenki z dzieciństwa. W tym jednak przypadku jestem w stanie uwierzyć, że to piosenki z dzieciństwa. W dodatku wyprodukowane w salonowy sposób charakterystyczny dla bogatych gwiazd z dorobkiem. Jest wystawnie, ale album nie jest pozbawiony wdzięku, o czym pisałem tutaj:


O „Greendale" Neila Younga przeczytacie tutaj:


W przypadku Neila Younga jest jednak nieco inaczej. Jakoś nie wierzę, że to piosenki z jego dzieciństwa. To raczej wybrane  współcześnie stare melodie. To nie jest też album starzejącej się gwiazdy, to płyta, która mogłaby się ukazać trzydzieści lat temu i też byłaby wyśmienita. Czyli jest ponadczasowa. Już teraz, więc będzie też za kolejne 30 lat. A że wybór autorów kontrowersyjny? Taki jest, ale Neil Young może zagrać same kołysanki i też będzie wielki. Czy tego chcecie, czy nie, czy będzie próbował sam zrujnować swoją reputację, czy zrobi coś bardziej twórczego…

Neil Young And Crazy Horse
Americana
Format: CD
Wytwórnia: Reprise / Warner
Numer: 093624950851

20 sierpnia 2013

Chet Baker – Plays The Best Of Lerner & Loewe

Chet Baker to wielka postać w historii jazzu. Jest autorem wielu wyśmienitych płyt. Wśród nich jest album „Plays The Best Of Lerner & Loewe”, nie jest on jednak z pewnością największym jego dziełem. Ma jednak wielką zaletę – Chet Baker nie śpiewa… Nie mam nic przeciwko jego twórczości wokalnej, ale śpiewanie akurat wychodziło mu lepiej pod koniec kariery. Za to gra na trąbce wychodziła mu wyśmienicie przez cały czas, jeśli tylko producenci nie przeszkadzali… A okazją do przypomnienia albumu „Plays The Best Of Lerner & Loewe” jest jego jeszcze ciepła reedycja wydana w serii Original Jazz Classics Remasters i firmowana przez Riverside, OJC, Concord i Universal – tyle razy właśnie przechodziło z rąk do rąk prawo do wydawania tego albumu.

W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku panowała swoistego rodzaju moda na nagrywanie tak zwanych songbooków, monograficznych albumów poświęconych przebojom jakiejś spółki kompozytorskiej, bowiem często na potrzeby muzycznych teatrów pracowały właśnie takie twórcze duety wytwarzając taśmowo przeboje. Najczęściej jedna osoba pisała teksty, a druga muzykę. Przeboje powstawały taśmowo. Niestety najlepsze teamy kompozytorskie były już zajęte, kiedy w 1959 roku Chet Baker przystępował do nagrania tego albumu. Niespełna trzy lata wcześniej,  Ella Fitzgerald rozpoczęła nagrywanie słynnej serii songbooków. Do czasu sesji, na której nagrano „Plays The Best Of Lerner & Loewe” Ella wyśpiewała już największe przeboje Cole Portera, Richarda Rodgersa i Lorenza Harta, Duke Ellingtona i Irvinga Berlina, a niemal równolegle do sesji Cheta Bakera, Ella nagrywała utwory George’a i Iry Gershwinów.

Prawdopodobnie właśnie dlatego Chet Baker wziął na warsztat nieco mniej znanych w świecie jazzu, ale na Broadwayu wtedy niezwykle popularnych – tekściarza Alana Jaya Lernera i kompozytora Fredericka Loewe. Ich kompozycje nie były i do dziś nie są tak popularne wśród muzyków jazzowych, jak te napisane przez wspomniane powyżej spółki kompozytorskie. Najpopularniejsze w świecie jazzu ich kompozycje, to „Almost Like Being In Love” – grywana między innymi przez Oscara Petersona, Lestera Younga, czy Charlie Parkera, a także „I’ve Grown Accustomed To Her Face” – utwór często wykonywany przez Paula Desmonda i Jima Halla, Sonny Rollinsa, a ostatnio przypominany przez Dianę Krall i Chrisa Botti. Quincy Jones nagrał też „On The Street Where You Live” na jednej z płyt z lat sześćdziesiątych. Reszta utworów nagranych przez Cheta Bakera na płycie „Plays The Best Of Lerner & Loewe” znana mi jest jedynie z jakiś pojedynczych i nie wyróżniających się specjalnie jazzowych interpretacji.

Jednak Frederick Loewe pisał wyśmienite melodie, które zestawione razem pokazują, że nie było przypadku w tym, że był wielką gwiazdą Broadwayu. Co ważne – nie znajdziecie tu wszędobylskich na takich produkcjach, a przeze mnie raczej nielubianych smyczków. Znajdziecie za to świetny zespół, a także gości specjalnych - wielkie gwiazdy, niektóre nawet większe niż lider. W dwu utworach na fortepianie gra Bill Evans, a trąbce lidera, jak zwykle nienagannej i eleganckiej towarzyszą Herbie Mann na flecie a także Zoot Sims i Pepper Adams na saksofonach.

Ten album nie jest być może produkcją klasy największych płyt Cheta Bakera w rodzaju „Chet Baker And Charlie Parker Complete Jam Sessions”, „Live At Nick’s”, „Blues For A Reason”, czy „Let’s Get Lost”. Jednak to świetny album, a jako, że został właśnie wznowiony, bez problemu możecie powiększyć o tą płytę swoją kolekcję i będzie to z pewnością świetny zakup.

Chet Baker
Plays The Best Of Lerner & Loewe
Format: CD
Wytwórnia: OJC / Riverside / Universal

Numer: 888072345997

19 sierpnia 2013

Three Fall - Realize!

Three Fall to przedstawiciele najmłodszej generacji niemieckiego jazzu. Już sam skład zespołu sugeruje, że muzyka umyka wszelkim stereotypom. Tak też jest, a nietypowy skład instrumentów ułatwia dźwiękowe eksperymenty. Zespół tworzą saksofonista grający również na klarnecie basowym – Lutz Streun, puzonista Till Schneider i perkusista, sięgający również po nietypowe instrumenty perkusyjne Sebastian Winne. Brak gitary, fortepianu, a także klasycznej sekcji rytmicznej nie przeszkadza muzykom sięgać po rockowe przeboje.

Nie wiem, co powiedzą fani Coldplay, Nirvany, czy Rage Against The Machine na twórczą wizję znanych im melodii w wykonaniu muzyków Three Fall. Wiem jedynie, że „Lithium” Nirvany, nieco mniej znany „The Scientist” Coldplay i „Killing Is The Name” zespołu Rage Against The Machine brzmią ciekawie i wcale nie są brzmieniowym eksperymentem zagranym tylko w celu zrobienia czegoś inaczej, niż wszyscy. To ma sens. Pokazuje też jak wielka jest brzmieniowa wyobraźnia członków zespołu Three Fall.

Pozostałe utwory, to kompozycje członków zespołu, często oparte na ciekawych pomysłach na wspólną improwizację i zabawę współbrzmieniem saksofonu i puzonu. To muzyka pogodna, otwarta i radosna. Pozbawiona jakichkolwiek hamulców, energetyczna i intrygująca. Kiedyś często taką muzykę określało się mianem Happy Jazz, a najbardziej utytułowanym przedstawicielem tego nieco na siłę nazwanego gatunku był i ciągle jest Sex Mob.

Lutz Streun i Till Schneider chętnie sięgają po elektronikę, jednak w celu modyfikowania dźwięku ich instrumentów, a nie tworzenia brzmieniowych abstrakcji. Oprócz oczywistych w związku ze wspomnianymi już coverami rockowych inspiracji, muzycy sięgają po funkowe rytmy i reggae, a radosna energia przypomina nieco ambitny afrykański pop, nazywany często afrobeatem.

Dociekliwi znajdą też cytaty – jak riff ze „Smoke On The Water” w kompozycji tytułowej. To nie jest zapewne przypadek… Najciekawsze momenty albumu, to fragmenty, w których dźwięki salksofonu i puzonu, modyfikowane dodatkowo za pomocą elektroniki splatają się w jeden instrument. Przypominam sobie jedynie jeden taki duet, ale to było bardzo dawno – Jimmy Giuffre i Bob Brookmeyer. Tamten duet był wybitny, Lutz Streun i Till Schneider mają szanse już niedługo z nimi konkurować, szczególnie jeśli zespół Three Fall będzie istniał dłużej. Tego rodzaju granie, szczególnie na żywo wymaga nie tylko energii, pasji i pomysłów, ale perfekcyjnego zgrania zespołu. To wymaga czasu. Już dziś to wyśmienity zespół, ale może być jeszcze lepiej.

„Realize!” nie jest debiutem formacji Three Fall. Koniecznie muszę uzupełnić swoją kolekcję o ich debiutancki krążek – „On A Walkabout”.

Three Fall
Realize!
Format: CD
Wytwórnia: ACT!

Numer: ACT 9672-2

18 sierpnia 2013

Adam Bałdych Damage Control – Damage Control

Od nagrania tego albumu minęły zaledwie 4 lata. Nie słuchałem go jakiś czas. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zła płyta. Jednak jeśli porównać ją z absolutną muzyczną stratosferę, w jaką zawędrował przez te cztery lata Adam Bałdych, „Damage Control” wypada dość blado. W 2009 roku to było objawienie. Teraz to tylko bardzo dobra płyta światowej sławy muzyka, nagrana w towarzystwie świetnych instrumentalistów. Tomasz Żaczek, Paweł Tomaszewski i Cezary Konrad to artyści światowej sławy. Może nie mają takich nazwisk na świecie, jak muzycy z ACT Music, z którymi gra teraz Adam, jednak o tym raczej decyduje marketing, niż umiejętności muzyczne.

Z dzisiejszej perspektywy trochę muszę na ten album ponarzekać. A to na fakt, że trochę za mało skrzypiec a za dużo klawiszy, a to na nieco zmarnowany potencjał znakomitej sekcji rytmicznej. Z zespołem Damage Control Adam Bałdych grał wyśmienite koncerty, widziałem kilka z nich, czasem w nieco innym składzie. Przypominał mi się wtedy trochę klimat najlepszych czasów String Connection. Niekończące się energetyczne solówki lidera, świetny bas, czasem dodatkowa gitara. Niestety na płycie nie udało się uchwycić niezwykłej atmosfery tych koncertów, tłumnie nawiedzanych przez fanów Adama Bałdycha.

Dziś Adam Bałdych jest już zupełnie w innym miejscu swojej kariery. Mam nadzieję, że kiedyś w cudowny sposób odnajdzie się taśma, a raczej twardy dysk z nagraniem któregoś z fantastycznych koncertów Damage Control. Ja taką płytę kupuję w ciemno.

Adam Bałdych jeszcze całkiem niedawno posługiwał się często mocno zmodyfikowanym brzmieniem skrzypiec. Dziś gra niemal wyłącznie prostym, akustycznym tonem, skupiając się na komponowaniu i liderowaniu składom złożonym ze światowych gwiazd jazzu.

„Damage Control” to muzyka poza jakimikolwiek klasyfikacjami. Bagaż muzycznych doświadczeń członków zespołu jest olbrzymi. Cezary Kontrad i Piotr Żaczek grali w swoim życiu już w zasadzie wszystko. Tu też znajdziemy ich wszelkie możliwe inspiracje, oczywiście uzupełnione o myśl przewodnią najmłodszego chyba ze wszystkich członków zespołu lidera. Ta płyta to fusion w najlepszym wydaniu, w jazz-rockowej kategorii pewnie bliższa rockowym inspiracjom, choć z oczywistych względów najbliższym porównaniem są najlepsze nagrania Mahavishnu Orchestra.

W składach elektrycznych filarem koncertów Adama Bałdycha przez kilka sezonów był „Diabeł Boruta”, często grywany na bis, jednak najbardziej przebojową kompozycją jest otwierający album utwór „Abrakadabra”. W czasach świetności fusion to byłby światowy przebój.

Adam Bałdych nagrywa dziś o wiele ciekawszą muzykę, na półce z jego nagraniami „Damage Control” wypada dziś blado, jednak to kwestia poziomu odniesienia. Ta płyta jest zwyczajnie genialna, nieprzenikniona, za każdym razem nieco inna. To muzyka, w której za każdym razem znajdziecie jakąś nową ciekawostkę.

Adam Bałdych Damage Control
Damage Control
Format: CD
Wytwórnia: Studio Virus Productions

Numer: -