Wczoraj w Sali Kongresowej na zakończenie tegorocznej, dwudziestej już edycji Warsaw Summer Jazz Days. To był wieczór złożony z dwu, jakże odmiennych występów.
W pierwszej części wystąpiło trio Avishai Cohena. To było dla mnie bardzo miłe zaskoczenie. Formuła jazzowego zespołu złożonego z fortepianu, kontrabasu i skromnego zestawu perkusyjnego, nawet jeśli w tym wydaniu, dowodzona jest przez kontrabasistę, a nie co częściej jest praktykowane, przez pianistę, jest przeciweż tak ograna i wyeksploatowana do granic twórczych możliwości. Jednak niekoniecznie, jak pokazuje to Avishai Cohen.
Avishai Cohen
Jego ostatnia płyta – „Seven Seas” delikatnie rzecz ujmując nie zdobyła mojego specjalnego uznania. Jednak trio, tego ciągle przecież należącego do młodego pokolenia, muzyka na żywo wypadło dużo lepiej.
Muzycy nie usiłowali eksperymentować. Ich siłę stanowiła tego wieczoru uniwersalność i doskonałe zbalansowanie muzycznych akcentów. To właśnie jest zwykle źródłem sukcesu gry zespołowej. Często nadużywane pojęcie synergii tutaj wydaje się być jak najbardziej na miejscu. Właściwie każdy z muzyków mógłby w tym zespole być nominalnym liderem. To, że jest nim Avishai Cohen, wynika zapewne z uznanego już w środowisku nazwiska, a także z faktu, że jest on autorem części prezentowanych kompozycji.
Omri Mor
Amir Bresler
Zespół poruszał się w muzycznym świecie wyjątkowo swobodnie, łącząc w jednym występie inspiracje z pozoru niemożliwe do spójnego stylistycznie połączenia. Oprócz nowocześnie brzmiących i ciekawych kompozycji lidera, głównie pochodzących z jego ostatniej płyty „Seven Seas”, usłyszeliśmy w czasie koncertu odrobinę judaików, folkloru safardyjskiego, a także na bis salsę Eddie Palmieriego. To wszystko w niezwykle pogodnej formule trzymającej się daleko od scenicznych wygłupów i zagrywek pod publiczkę.
Avishai Cohen
Avishai Cohen traktuje słuchaczy poważnie. W każdym koncertowym sezonie prezentuje muzykę coraz bardziej dojrzałą i przemyślaną. Znajduje swoją własną twórczą drogę i nowe, ciekawe rozwiązania muzyczne w obszarach, w których wydaje się, że wszystko już zostało dawno zagrane. Ma świetny kontakt z publicznością. Gra dla niej, a nie dla siebie i członków zespołu. Paradoksalnie nieco słabiej wypada w partiach solowych, co nie znaczy, że ma słabą technikę. Na to jednak przyjdzie jeszcze czas. Nie mogę się już doczekać jego kolejnej wizyty w Polsce.
Avishai Cohen
W drugiej części wieczoru na scenie pojawił się zespół Cassandry Wilson. Nie powinien się pojawić. Być może to nie był ich dzień. Cassandra Wilson wypadła bardzo słabo. Po każdym utworze publiczności na sali było coraz mniej. Zespół starał się jak mógł pomóc wokalistce. Najlepiej wypadł wczorajszego wieczoru grający na basie Reginald Veal. Marvin Sewell – etatowy gitarzysta Cassandry Wilson nie mógł zdecydować się czy chce być Johnem Lee Hookerem, Johnem Scofieldem, czy Johnem Abercrombie. W związku z tym był Johnem „Nobody”, pozbawionym stylu i zmagającym się przez większość występu z problemami technicznymi gitarzystą bez wyrazu i bez pomysłu. Cassandra krążyła wokół muzyków, uśmiechała się i machała wachlarzem… Była nieobecna. Nawet gdyby organizatorzy pozwolili robić zdjęcia, ja bym ich nie pokazał. O tym występie lepiej nie pamiętać…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz