„Kisses
On The Bottom” to płyta łatwa i przyjemna, ale zdecydowanie niebanalna. Podsumujmy
więc wszystkie za i przeciw… Paul McCartney jaki jest, każdy widzi. W jego
dyskografii wiele jest różnych nietypowych projektów. Nie jest być może w tej
chwili muzykiem aktywnie poszukującym swojej drogi, a raczej cieszącym się wraz
ze swoimi fanami z tego, że może nagrywać z kim chce i co chce, budżet zawsze
się znajdzie… Albo ktoś głos i kompozycje McCartneya lubi, albo niekoniecznie…
Ja akurat lubię, zawsze uważałem, że był przez długie lata zupełnie niezasłużenie
w cieniu Johna Lennona. To jednak nie czas i miejsce do rozgrzebywania
beatlesowych dyskusji. Fakty pozostają faktami – Paul McCartney nigdy nie
będzie Frankiem Sinatrą, Nat King Colem, ani nawet Tony Bennettem, ale w roli
wykonawcy jazzowo – musicalowych standardów jest o niebo lepszy choćby od Roda
Stewarda. W dużej mierze dlatego, że nikogo nie chce udawać. – tak więc ogólnie
na plus, za balans, dobry wybór piosenek i świetne własne kompozycje.
Diana
Krall gra na fortepianie i mało śpiewa. To plus, bo robi na tej płycie to, co
potrafi najlepiej. Niektóre piosenki potrzebują damskiego głosu, inne nie.
Decyzje podjęte przez Dianę Krall i Paula McCartneya w tym temacie są trafne.
Ta płyta właściwie powinna być opatrzona oboma nazwiskami. Mam wrażenie, że to
byłoby bardziej sprawiedliwe i być może nawet marketingowo uzasadnione. Choć z
pewnością to świetnie zagrany i zaśpiewany jazzowy album, w wielu sklepach
znajdziemy go raczej obok płyt The Beatles, a nie na półkach z jazzową
wokalistyką… W tak zadziwiający sposób w wielu krajach podzielone są półki w
sklepach – mamy jazz i jazz wokalny… Tak jest choćby w Hiszpanii, Portugalii i
często we Francji. Tak więc znowu duży plus za świetny fortepian i mały minus
za to, że zabrakło jakiejś z większym rozmachem zagranej na nim improwizacji.
To jednak nie mieści się w wybranej formule realizacji tego albumu, choć czuje
się, że w kilku utworach było warto…
W
kilku utworach na płycie pojawia się London Symphony Orchestra, a właściwie jej
sekcja smyczkowa. Tu też duży plus – brzmienie orkiestry nie dominuje intymnego
i eksponującego delikatny wokal lidera charakteru albumu. Smyczki pojawiają się
tam, gdzie to ma sens, nie są jedynie dekoracją. To nie zdarza się często. W
przypadku wielu takich produkcji miewam wrażenie, że realizatorzy wychodzą z
założenia, że jeśli już wydaliśmy pieniądze na orkiestrę, to wciśnijmy ją wszędzie,
gdzie to tylko możliwe i zadbajmy o to, żeby było dobrze słychać każdego, komu
zapłaciliśmy dniówkę w studiu… Tak więc znowu duży plus i dodatkowy mały za to,
że Diana Krall nie przyciągnęła na tę płytę w roli aranżera i dyrygenta Clausa
Ogermana.
Wybór
kompozycji – nieoczywisty, brak największych i najbardziej ogranych przebojów.
To plus. Każdy znajdzie tu zapewne melodie znane i takie, których dawno nie
słyszał. Są też premierowe kompozycje lidera, które są równie dobre, jak te
skomponowane przez największych mistrzów gatunku – choćby Irvinga Berlina,
Johnny Mercera, czy Harloda Arlena.
Dalej
już będzie nieco remisowo. Zdecydowanie na plus należy zaliczyć udział w sesji
gitarzystów – Anthony Wilson, Bucky Pizzarelli i John Pizzarelli to jedni z
najlepszych fachowców od akompaniowania wokalistom. Jednak tak jak w przypadku
Diany Krall, czuje się niewykorzystany potencjał… Każdy z nich powinien dostać
chwilę dla siebie. To jednak z pewnością nie jest niedopatrzenie, a celowa
decyzja lidera.
Goście
specjalni – pojawiający się jedynie w kilku utworach - Eric Clapton, Christian
McBride i Vinnie Colaiuta to niestety zdecydowany minus. Stanowią jedynie
dekorację okładki. Żaden z nich nie wniósł niczego nowego do brzmienia. To, co
zagrał Eric Clapton, mógł zagrać John Pizzarelli i wyszłoby na to samo…
Na
płycie jest jeszcze w kilku utworach Mike Mainieri na wibrafonie, ale trzeba
naprawdę czujnego ucha, żeby jego grę usłyszeć i rozpoznać. To też mały minusik
za niewykorzystany potencjał.
Płyta
ma dwie edycje – ta rozszerzona zawiera dwa dodatkowe utwory i chroniony hasłem
dostęp do czterech kolejnych, które można ściągnąć ze strony Paula McCartneya –
to wersje koncertowe zarejestrowane w lutym tego roku. Szkoda, że w formacie
mp3. Jednak te nagrania zapowiadają, co mogłoby się dziać na koncertach, gdzie
prawdopodobnie aranżacje pozwalałyby na większy luz i dłuższe partie
instrumentalne.
Podsumowując
– wszystkie minusy sprowadzają się do stwierdzenia, że za mało na płycie
znajdziemy jazzu w jazzie… Ale nie taki był cel tego projektu. Do koncertów duetu
Paul McCartney i Diana Krall prawdopodobnie nigdy nie dojdzie, choć pewnie nie
tylko ja chętnie na taki koncert bym się wybrał. Album pozostawia uczucie
lekkiego niedosytu fanom jazzu. To jednak nie jest jazzowy mainstream, a
świetna płyta ze świetnymi piosenkami, które można słuchać sobie przy każdej
możliwej okazji. To dobrze, że w natłoku muzycznej tandety pojawiają się takie
wyśmienite wokalne perełki. Świetna płyta, album, który niczego nie udaje.
Paul
McCartney
Kisses
On The Bottom (Deluxe Edition)
Format:
CD
Wytwórnia:
Hear Music / Universal
Numer:
888072335967
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz