Każdy kiedyś musi to zrobić. Często
dla pieniędzy, czasem poddając się nastrojowi świąt. Pewnie często też za
namową producentów i specjalistów od marketingu, albo zwyczajnie z artystycznej
potrzeby popracowania z dużą orkiestrą. Płyty z kolędami zwykle nie udają się
najlepiej, choć nagrywają je niemal wszyscy.
Ci najlepsi nie schodzą poniżej
pewnego poziomu. Tak samo często, a właściwie prawie zawsze to produkty, o
których ich autorzy już kolejnego dnia chcieliby zapomnieć. Z pozoru wydaje
się, że nie ma nic złego w takich albumach. Porównajcie je jednak z najlepszymi
produkcjami ich autorów. Nie znam żadnego, powtarzam – żadnego, wykonawcy,
którego płyta z kolędami byłaby najlepszą w jego dyskografii.
Jedynie nieliczne z takich
produktów wyróżniają się muzyczną inwencją. W tym wypadku owa inwencja to brak
dzwoneczków i odgłosów przejeżdżających od jednego do drugiego głośnika sań.
Inwencją jest również w tym przypadku rezygnacja z ogromnej orkiestry z
nieodłącznymi rzewnymi smyczkami, na rzecz jakiegoś mniejszego składu. W
przypadku polskich produkcji ową inwencją jest również omijanie inspiracji
lokalnym folklorem. O produkcjach zdatnych jedynie do sprzedaży po mszach w
kościele nie wspomnę…
„Merry Christmas, Baby” Roda
Stewarta, to typowy produkt swojego typu. W części utworów słychać w tle
orkiestrę, pojawia się chór dziecięcy, sporo dodatkowych wokalistek, no i goście
specjalni. Repertuar też składa się z absolutnie typowych kompozycji. Jest
zatem „Silent Night” i „White Christmas” i wszystko inne.
Jest odpowiednia porcja
beznamiętnego patosu i jeden z najlepszych aranżerów w branży – Frank Foster.
Zatem hit murowany. Hit sprzedaży oczywiście, bo o hicie muzycznym nie ma tu w
ogóle mowy. To produkt dla wszystkich, czyli dla nikogo…
Nawet goście specjalni, którzy
zwykle ubarwiają takie produkcje i czynią choćby kilka utworów
atrakcyjniejszymi od reszty, tu idealnie wpasowują się w konwencję i z równym
liderowi brakiem pasji i jakichkolwiek emocji odśpiewują, pewnie w części z
kartki, swoje zwrotki.
Szumnie reklamowany duet z Ellą
Fitzgerald, to rodzaj jawnego oszustwa. Zawsze myślałem, że duet jest wtedy,
kiedy wykonawcy spotykają się w studiu i razem śpiewają, albo choć rozmawiają
przez telefon o tym, co nagrają, każdy w swoim domowym studiu. Producenci „Merry
Christmas, Baby” pozwolili sobie duetem nazwać nagranie Roda Stewarta z
wmontowanym komputerowo głosem Elli Fitzgerald z jakiegoś dawnego nagrania…
Tak to i ja sobie mogę nagrać duet…
Może dziś z Jimi Morrisonem, a jutro z Milesem Davisem… Wystarczy komputer,
trochę starych płyt, parę sprytnych programów… W moim wypadku oprócz tego,
który pozwoli mi „wyjąć” jeden instrument,lub głos ze starego nagrania,
potrzebny będzie jeszcze drugi, który utrzyma mój głos w odpowiedniej tonacji…
A jak wygram na loterii, to nawet sobie taką płytę wydam, bo wystarczy mi
pieniędzy na kupienie praw do sampli…
Może ta płyta to spełnienie marzeń
Roda Stewarta o zaśpiewaniu kolęd. Może od dziecka marzył o duecie z Ellą
Fitzgerald. Jak nie macie jeszcze płyty z kolędami, to świetny produkt, równie
słaby jak większość takich albumów… Ja dalej wolę kolędy bez smyczków i
dzwoneczków, za to z funkową gitarą basową, rasowym big bandem, albo chórem
gospel, który ma coś do powiedzenia o emocjach, a nie odśpiewuje tekst z kartki…
Rod Stewart
Merry Christmas, Baby
Format: CD
Wytwórnia: Stiefel / Verve
Numer: 602537196142
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz