Dyskusja
nad tym, kto jest największym z żyjących saksofonistów przypomina często
rozważania nad wyższością jednych świąt nad innymi. Niektórzy podchodzą do
problemu niezwykle pryncypialnie i bardzo poważnie. Na koniec i tak, w tym
akurat przypadku święta Wielkiej Nocy są na przegranej pozycji, bo zawsze
trwają tylko 3 dni. Święta grudniowe mają szanse, w zależności od roku potrwać
i tydzień. I wtedy są zdecydowanie lepsze... Dla większości, czyli dla tych,
dla których oznaczają zwyczajnie kolejne dni wolne od pracy i okazję do
towarzyskich i rodzinnych spotkań, krótkich wyjazdów i innych, zupełnie
niezwiązanych z pierwotną ideą obu okazji zachowań.
Tak
samo jest z dyskusją nad wyższością Sonny Rollinsa nad Wayne Shorterem, bowiem
nie ma wątpliwości, że to obecnie właśnie najlepsi saksofoniści świata. Wayne
Shorter to architekt muzyki, poszukujący spełnienia w wyszukanych kompozycjach
i dbałości o każdy detal. Sonny Rollins to z kolei w dojrzałym okresie kariery
przede wszystkim nieskończona energia i chęć do niezwykłych improwizacji. Obaj
są nie tylko saksofonistami, ale przede wszystkim liderami, kreatorami
muzycznych zdarzeń. Tyle tylko, że moim zdaniem Wayne Shorter częściej owe
zdarzenia wymyśla w zaciszu miejsca, w którym pisze swoje partytury, a Sonny
Rollins idzie na żywioł.
Można
więc dzielić włos na czworo i zastanawiać się co lepsze, a nawet w którym z
tych dwu zjawisk artystycznych jest więcej jazzu w jazzie. Można też zwyczajnie
zastanowić się, który z nich w ostatnich latach daje nam więcej radości z
obcowania ze swoją muzyką, zarówno na żywo, jak i z płyt. W tej kategorii ja
nie mam wątpliwości. Moim faworytem jest Sonny Rollins. To zresztą potwierdzają
jego koncerty na żywo, które daje już niezbyt często (ze względu na wiek, ale
też zapewne wysokie stawki), jak i płyty wydawane w ostatnich latach.
„Road
Shows Vol. 1” to album niezwykły, podobnie jak jego kontynuacja – Vol. 2. Ten
album to nie tylko niezwykłe nagrania koncertowe pochodzące z różnych miejsc i
nagrane w różnych składach – od roku 1980 do 2007. To również wyśmienity i
jakże bezpośredni dowód na to, jak wielką sceniczną osobowością jest Sonny
Rollins. Tylko bowiem najwięksi potrafią zebrać muzyków nieznanych i zrobić z
nich wyborny zespół, sprawić, że nieco anonimowi, mało znani muzycy potrafią na
scenie zagrać rzeczy, których nigdy nie zagrają na swoich solowych płytach,
kiedy zabraknie przy ich boku Wielkiego Mistrza. Mnie przychodzą do głowy dwa
takie nazwiska – Thelonious Monk i Miles Davis. No i jeszcze Sonny Rollins.
Tylko
w jego zespole bezbarwny i banalny na swoich solowych płytach gitarzysta Bobby
Broom nagle staje się wyśmienitym hard-bopowym muzykiem. Tylko u boku Sonny
Rollinsa Clifton Anderson okazuje się być nie tylko pionkiem w drugim szeregu
dęciaków sesyjnej orkiestry. Również tylko Sonny Rollins potrafi, jak za
dawnych lat improwizować na bazie najprostszych jazzowych standardów.
Ten
album ma również dla polskich fanów artysty wielkie znaczenie. Z pewnością
kupili go ci wszyscy, którzy uczestniczyli w ostatnim bodaj Jazz Jamboree jak
za dawnych lat, takim z tłumami niemieckich fanów koczujących pod Salą Kongresową
i jeśli dobrze pamiętam, dwoma koncertami z tą samą muzyką, a inną
publicznością w ciągu każdego festiwalowego dnia (popołudniowym i wieczornym).
To było w 1980 roku. Wtedy na Jazz Jamboree zagrał właśnie Sonny Rollins, a na
płycie „Road Shows Vol. 1” znajdziecie jedno z nagrań z tego koncertu. Dla tych
co byli – niezwykła pamiątka. Mnie tam niestety nie było. Widziałem za to Sonny
Rollinsa kilka razy na scenie i za każdym razem było to przeżycie niezwykłe,
tak jak całkiem niedawno we Wrocławiu, o czym możecie przeczytać tutaj:
„Road
Shows Vol. 1” kupią wszyscy, którzy kiedykolwiek usłyszeli Sonny Rollinsa na
żywo. Innych trzeba trochę zachęcić. Mam nadzieję, że się udało…
Sonny
Rollins
Road
Shows Vol. 1
Format:
CD
Wytwórnia:
Doxy / Universal
Numer:
602517815612
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz