Gregory
Porter to wymierający gatunek. Jazzowy wokalista. Wokalista śpiewający teksty,
jednocześnie nie wdzięczący się do licealistek pozujących na intelektualistki –
czyli słuchających niby jazzu i uciekających od popu dla zasady. Wokalista,
którego głos coś wyraża, który więcej czasu spędza na Sali prób niż u fryzjera.
Tacy jeszcze istnieją, czego dowodem najnowsza płyta Gregory Portera.
Mogę
sobie wyobrazić, że festiwalowa publiczność szaleje, z pewnością Gregory Porter
to artysta koncertowy, a fakt, że „Liquid Spirit” jest niestety albumem
studyjnym to w zasadzie jedyna wada tej płyty. Trochę brakuje jej
spontaniczności koncertu.
Gregory
Porter to połączenie Tony Bennetta z Frankiem Sinatrą ze sporą domieszką nieco
ambitniejszych harmonii Jona Hendricksa.. W tej dziedzinie wokalistyki wszystko
już było, co nie oznacza, że nie ma zapotrzebowania na takie produkcje. Trzeba
jednak przyznać, że to płyta na wskroś amerykańska i z pewnością największą
gwiazdą artysta jest właśnie za Wielką Wodą.
Gregory
Porter ma za sobą dwie płyty wydane i dostępne chyba jedynie na rynku
amerykańskich, z których jedna wpadła kiedyś przypadkiem do mojego odtwarzacza
i sprawiła, że zapamiętałem to nazwisko zapisując sobie, że kiedyś jeszcze o
nim świat usłyszy. Blue Note nie podpisuje światowego kontraktu z byle kim.
Debiut dla tej bardzo zasłużonej dla jazzu wytwórni wypada świetnie. Udało się
nie sięgnąć po armię smyczków i cukierkowe-szablonowe aranżacje. Zamiast tego
mamy jedynie kilka instrumentów, w tym w paru utworach stylowe organy Hammonda.
Tu wszystko jest jasne od początku. Gwiazdą jest Gregory Porter, a w zasadzie
jego ciepły baryton.
W
tej kategorii muzycznej znajdziecie całą amerykańską tradycję w pigułce. Trochę
bluesa, jazz, soul, funk i wszystko inne. Trzeba podkreślić, że większa część
kompozycji to utwory autorstwa samego lidera. Gdyby powstały 40 lat wcześniej i
trafiły w ręce Franka Sinatry, byłyby dziś wielkimi przebojami sprzed lat. Tak
pewnie pozostaną jedynie kompozycjami jednej płyty. Czasy się nieco zmieniły,
to dziś muzyka niszowa, więc przebojów z tego nie będzie. Jakże wiele zależy od
kulturowego i historycznego kontekstu. Muzyka przecież ciągle ta sama… Wcale
nie gorsza.
Jak
za dawnych czasów – weźmy choćby utwór „Hey, Laura” – zgodnie z tytułem, tekst
– jak często w takich przypadkach – banalny dialog z Laurą… proste akordy,
odrobina Hammonda, świetna jazzowa sekcja i głęboka barwa głosu wokalisty. I to
wystarcza. W innych utworach pojawiają się jeszcze dwa splatające się ze sobą
saksofony, nie znajdziecie tu jednak jazzowych improwizacji, raczej kilka
taktów pozwalających wziąć oddech wokaliście.
Najlepszy
kandydat na przebój, do którego wylansowania na światowy superhit brakuje tylko
znanego nazwiska –to świetnie napisana ballada nagrana jedynie w towarzystwie
fortepianu – „Water Under Bridges”.
Muzyczną
kotwicą dodatkowo definiującą kulturowy kontekst i muzyczne fascynacje Gregory
Portera są covery – „Lonesome Lover” Abbey Lincoln i Maxa Roacha i „The In Crowd”
Billy Page’a z lat sześćdziesiątych z długą historią przeróżnych wykonań od
premierowego, nieco dziś zapomnianego Dobie Gray’a, przez instrumentalne
Ramseya Lewisa do Briana Ferry.
Świetny,
nowoczesny powrót do przeszłości. „Liqiud Spirit” byłby światową sensacją w
połowie lat sześćdziesiątych. Dziś jest świetną płytą w stylu, do którego warto
czasem wrócić, a Gregory Porter jest niezwykle obiecującym wokalistą, który z
pewnością zrobi wielką światową karierę pod opieką Blue Note. Oby tylko nie
chciał zostać gwiazdą hotelowych koncertów dla klasy średniej… Z pewnością
będzie lepiej brzmiał w jazzowych klubach – mniej z tego pieniędzy, ale więcej
muzyki.
Gregory
Porter
Liquid
Spirit
Format:
CD
Wytwórnia:
Blue Note
Numer:
602537410538
3 komentarze:
Koncertowo jest naprawdę świetny-miałem okazję słuchać go na żywo, wiosną w Krakowie. Nie jestem fanem tego rodzaju jazzu a mimo to zrobił na mnie ogromne wrażenie - to po prostu bardzo dobra muzyka.
Dobry tekscik:)pozdrawiam z Kalisza;)
słuchając tej płyty, ciarki nie schodzą z rąk:) Niesamowite dzieło.
To prawda, w latach świetności Porter zrobiłaby sporo zamieszania w światku. I szkoda, że będzie tylko kolejnym dobrym artystą:)
Prześlij komentarz