Początek
roku to umowny czas podsumowań. Historyczny już rok 2016 nie był jakiś
szczególnie słaby, ale z pewnością historycy, którzy kiedyś napiszą historię
jazzu XXI wieku nie uznają go za jakiś szczególnie przełomowy, lub wyróżniający
się jakimiś specjalnymi wydarzeniami. Oczywiście po rak kolejny, co zupełnie
naturalne, kilku muzyków nie ma już wśród żywych. Cieszyć może fakt, że ciągle
powstają nowe miejsca w których gra się jazz, co oznacza, że tych, którzy chcą
go słuchać jest wystarczająco dużo, żeby zapewnić skromny byt klubom i zapełnić
festiwalowe sale, czasem nawet pokaźnych rozmiarów.
W
2016 roku gwiazdy robiły swoje, nagrywając kolejne albumy, lub przeglądając
domowe archiwa. To od lat czynią choćby Sonny Rollins i Pat Martino. Obaj
wydali w 2016 roku rewelacyjne płyty, które prezentowaliśmy w radiowej rubryce
Płyta Tygodnia. Sonny Rollins wyszperał w szufladach „Holding The Stage: Road
Shows Vol. 4” a Pat Martino „Nexus”, album który co prawda ukazał się w 2015
roku, ale w moej ręce trafił w lutym 2016. Te produkcje już dziś można uznać za
element Kanonu Jazzu i z pewnością kiedy minie odpowiedni czas, będzie można
przypomnieć te znakomite nagrania po raz kolejny.
Wśród
mocnych kandydatów to mojego własnego, całkiem subiektywnie przyznawanego
tytułu płyty roku Rafała Garszczyńskiego były też rewelacyjny album Jeffa Becka
„Loud Hailer”, zaskakująco klasyczny „Santana IV”, czy absolutnie rewelacyjny „Evolution”
Dr. Lonnie Smitha. Z pewnością będę wracał też do kilku produkcji wydanych
przez ACT Music!, firmę, która od lat jest jedną z najważniejszych instytucji
europejskiego jazzowego mainstreamu. Wśród kilku rewelacyjnych nowości ACTu z
2016 roku na wyróżnienie zasługuje według mnie „Some Other Time: A Tribute To
Leonard Bernstein” Nilsa Landgrena i Janis Siegel.
Na krótkiej liście najważniejszych płyt 2016 roku umieściłem też jedną
polską produkcję, zasługującą z pewnością na wyróżnienie – to album kwintetu
Pawła Wszołka – „Faith”.
Gali przyznania nagród nie będzie, a zwycięzca może być tylko jeden więc z
przyjemnością ogłaszam, że w moim prywatnym rankingu najlepszych nowości 2016
roku zwycięzcą został Marc Ribot za sprawą albumu „Live In Tokyo” nagranego z
zespołem The
Young Philadelphians. O płycie tej pisałem w lutym 2016 roku i w zasadzie nie
mam nic do dodania, oprócz faktu, że zadziwiająco często wracam do tego albumu,
co jest dla mnie najlepszym dowodem na to, że to najciekawszy album 2016 roku.
Marc Ribot & The Young Philadelphians
– „Live In Tokyo”
Marc
Ribot to najbardziej uniwersalny muzyk jakiego znam. Grał już w zasadzie
wszystko, a jeśli czegoś nie grał, to są dwie możliwości – albo o tym nie wiem,
albo on jeszcze nie wie, że to zagra, ale zagra w przyszłym roku. Być może nie
był solistą w żadnej ze znanych oper, a może już był, tylko przegapiłem?
Zajmował się folklorem ziem przeróżnych, choć z naszymi góralami jeszcze nie
grał, a może grał, bowiem lubi do Polski przyjeżdżać i był u nas już parę razy.
Ostatnio ze świetnym projektem Ceramic Dog z Chesem Smithem i Shahzadem Ismaily.
Genialność
Marca Ribota nie polega jednak na tym, że potrafi wszystko zagrać jakoś tam. To
potrafi w końcu każdy przyzwoity muzyk sesyjny, który sprawnie czyta nuty i nie
boi się wyzwań, a raczej chętnie przyjmie dniówkę za kolejny dzień w studio.
Sam znam paru takich, którzy godzą się na nieco mniejszą wypłatę w zamian za
to, że ich nazwisko nie zostanie umieszczone na płycie. To coś jak dopłata za
brak wersji silnika umieszczonej na pokrywie bagażnika samochodu…
Genialność
Marca Ribota polega na tym, że niezależnie od tego, co gra, zawsze pozostawia
na muzyce swój własny ślad, w zasadzie, po kilku dźwiękach wiadomo, że to Marc
Ribot. Niezależnie od tego, czy to ciężki rock, czy kubański folklor, muzyka
rozrywkowa z Haiti, improwizacje ilustrujące stare nieme filmy, blues, czy
mainstreamowy jazz (to mocno naciągane określenie najbardziej jazzowych
projektów Marca Ribota). W największym skrócie, Marc Ribot jest jednym z tych
muzyków, którym udało się stworzyć własny rozpoznawalny gatunek muzyczny –
muzykę Marca Ribota.
Jego
najnowszy projekt, który można określić jedynie wspomnianym już określeniem –
„Muzyka Marca Ribota” powstał z pomocą muzyków, których obecność w zespole
mogła sugerować jakieś totalnie odjechane free-jazzowe improwizacje. Oto obok
lidera pojawia się druga gitarzystka – poszukująca wciąż swojej muzyki,
niepokorna i niezwykle muzykalna Mary Halvorson i awangardowy basista –
Jamaaladeen Tacuma oraz nieco mniej znany, ale niezwykle doświadczony
perkusista – G. Calvin Weston.
Mary
Halvorson nadal poszukuje swojego brzmienia, czasem wydaje mi się, że zbyt
intensywnie – w 2015 roku wydała około 10 albumów, każdy w zupełnie innym
składzie, oferując swoim fanom bardzo szerokie spektrum dźwięków.
Jamalaadeen
Tacuma – dla mnie to basista Ornette Colemana. Kiedyś w kółko słuchałem jego
odczytania ducha muzyki Theloniousa Monka w projekcie Gemini – Gemini z Wolfgangiem
Puschnigiem i Burhanem Ocalem. Ten album powstał w 1994 roku – z powodzeniem
może się więc już znaleźć w Kanonie Jazzu, na co z pewnością zasługuje.
Calvin
Weston wychował się w Filadelfii – to dla projektu istotne, słuchając muzyki
Jamesa Browna, Stevie Wondera i Jacksons Five. Z takimi muzycznymi korzeniami
kształtował swoje brzmienie u boku Jamaaladeena Tacumy w Prime Time Ornette
Colemana, grał z Jamesem Blood Ulmerem i często niedocenianym Johnem Lurie.
Osobiście wolę Jmaes Blood Ulmera z Rashiedem Ali, ale G. Calvin Weston też
dawał radę. Nie są mu też obce wszelakie konfiguracje projektów Johna Zorna.
Tak
oto owa czwórka muzyków pojechała w trasę do Japonii, gdzie w towarzystwie
poszerzających paletę dźwięków trójki lokalnych muzyków grających na
instrumentach smyczkowych nagrali coś, co sami nazwali fuzją ducha Ornette
Colemana z brzmieniem soulu z lat siedemdziesiątych z Filadelfii. Być może dla
zachowania odrobiny klimaty Sweet Philly potrzebne były smyczki?
Repertuar
dla znawców historii muzyki z Filadelfii jest dość oczywisty – monumentalne
„The Sound Of Philadelphia”, „Love Epidemic” legendarnego The Trammps, „Love
TKO” Teddy Pendegrassa i garść podobnych znanych wszystkim w Ameryce przebojów.
Disco połączone z funkiem i klimatami Prime Time – to w całość mógł złożyć
tylko Marc Ribot. Po raz kolejny zaskakując mnie całkowicie, podobnie jak
całkiem niedawno, kiedy stworzył własną, autorską wersję „Take Five” z Ceramic
Dog.
Podobno
istnieje możliwość, że już niedługo usłyszymy w Polsce ten projekt na jednym z
festiwali. Tak mówią na tzw. „mieście”. Ja z pewnością będę w pierwszym
rzędzie. Na razie pozostaje delektować się dźwiękami z Tokio i zastanawiać się,
co jeszcze wymyśli niezwykły Marc Ribot…
Marc Ribot & The Young Philadelphians
Live In Tokyo
Format: CD
Wytwórnia: Yellowbird
Numer:
767522776027
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz