23 marca 2014

Iiro Rantala String Trio – Anyone With A Heart

„Anyone With A Heart” to album wypełniony wyśmienitymi kompozycjami lidera. Wielkie albumy zaczynają się zanim artyści wejdą do studia. Potrzebny jest tak zwany materiał, czyli pomysł na kompozycje i skład zespołu. W tym przypadku wyśmienite kompozycje zapewnił lider, a skład zespołu, dość nietypowy jak na jazzowe trio sprawdził się znakomicie.

Nie przypominam sobie żadnej innej płyty nagranej w składzie fortepian, skrzypce i wiolonczela. Być może takowe istnieją, nawet w mojej kolekcji, ale żadnej z nich nie zapamiętałem. Album „Anyone With A Heart” zapamiętam z pewnością i będę do niego wracał, bo to muzyka najwyższej próby, od początku w postaci wyśmienicie napisanych kompozycji do końca w postaci dźwiękowego efektu zapisanego na płycie.

Czasem myślę, że wszystko już było, mimo teoretycznie niemal nieskończonej kombinacji dźwięków, tylko niektóre z nich mają sens i pewnie większość została już kiedyś zagrana. Jednak ciągle pojawiają się muzycy, którzy operując w takiej ograniczonej matematyką przestrzeni potrafią stworzyć coś nowego. Przykładem jest właśnie Iiro Rantala, muzyk z niewątpliwie klasycznymi korzeniami, co w jego kompozycjach doskonale słychać. Lider mający talent do dobierania sobie współpracowników, choć trzeba przyznać, że w katalogu gwiazd wytwórni ACT Music talentów światowego formatu nie brakuje.

O zdumiewającym muzycznym talencie Adama Bałdycha pisałem nie raz, za to Asję Valcic  znałem dotąd jedynie z albumów radio.string.quartet.vienna oraz wyśmienitego albumu nagranego w duecie z akordeonistą Klausem Paierem  – „Silk Road”, o którym pisałem jesienią ubiegłego roku. Wszyscy muzycy mają klasyczne korzenie, to niewątpliwie w muzyce zespołu słychać.

„Anyone With A Heart” zawiera muzykę skomponowaną i zagraną bez żadnych muzycznych ograniczeń. Jest pełen stylistycznych zagadek, będąc rodzajem książki do której wraca się wiele razy z przyjemnością i ciągle odnajduje nowe wątki, szczegóły i źródła inspiracji. Te najbardziej oczywiste, odwołujące się do muzyki klasycznej, usłyszycie już za pierwszym razem. Na inne będziecie musieli poczekać i spędzić z płytą wiele wieczorów. Oczywiste nawiązania do pianistyki Beli Bartoka łączą się w jedną muzyczną całość z zanurzonymi równie głęboko w jazzowej tradycji, jak i słowiańskiej melodyce dźwiękami skrzypiec.

W ostatnim utworze zaskoczy Was Iiro Rantala grający klasyczne boogie-woogie. Chwilę wcześniej usłyszycie jedyny jazzowy standard tego albumu – „Somewhere Over A Rainbow”. Ostatnio to zresztą częsta praktyka – muzycy przedstawiając swoją autorską muzykę dorzucają jakiś znany standard, chcąc pokazać punkt odniesienie, odważnie konfrontując w jednym miejscu własne muzyczne myśli z najbardziej znanymi i grywanymi przez największych melodiami. Czy taka jest idea – nie wiem, ale wiem, że kompozycje Iiro Rantali są równie dobre jak utwór Harolda Arlena. Dziś jazzowe standardy nie powstają często, bowiem muzycy mając coraz lepszy warsztat niechętnie korzystają z napisanych przez innych utworów. Niektórzy być może powinni. Oczywiście chętnie posłuchałbym tego zespołu w programie standardów, ale równie atrakcyjne są kompozycje lidera. Ich struktura często przypomina standardy, tworząc przestrzeń do zagrania tematu i jednocześnie zostawiając miejsce dla improwizacji.

Sam lider ma coś, o co wielu muzyków walczy przez całe życie – własne łatwo rozpoznawalne brzmienie, będące połączeniem niezwykle przestrzennego i oszczędnego wyboru dźwięków z odrobiną dźwiękowej preparacji. Fortepian pozostaje fortepianem, ale zabiegu dźwiękowe skupiające się na strunowej barwie dodatkowo uzasadniają niezwykły dla jazzu, ale dość oczywisty w świecie klasyki zestaw instrumentów.

W wielu tekstach przeczytacie, że jazz bez bluesa i swingu w zasadzie nie istnieje. Kiedyś też tak myślałem. To nie jest prawda. Jazz to muzyka, w której nie wiem, jakie dźwięki usłyszę za chwilę, często są one zupełnie niespodziewane, mają jednak sens i po chwili wydają się oczywistym, najlepszym wyborem. Stosując definicję historyczną w muzyce Iiro Rantali nie znajdziecie wiele jazzu, może za wyjątkiem dwu ostatnich utworów na tej płycie. Jednak jeśli zastosujecie moją własną, rozszerzoną definicję, to dowiecie się, że „Anyone With A Heart” to nie tylko album niezwykły, ale również jedna z najlepszych płyt jazzowych ostatnich miesięcy.

Swoim ostatnim albumem - „My History Of Jazz” Iiro Rantala udowodnił, że zna historię muzyki, ma do niej dystans i własne na jej temat zdanie. Teraz idzie krok dalej. Za sprawą „Anyone With A Heart” staje się częścią tej historii i do kolejnych wydań rozlicznych opracowań książkowych z pewnością trafi i już na zawsze tam pozostanie. A to przecież dopiero początek…

I jeszcze jedno – Adam Bałdych pisze swój własny rozdział historii jazzu, a „A Little Jazz Tune” to będzie kiedyś ważna część opowieści o niezwykłym jazzowym skrzypku wszechczasów.

Iiro Rantala String Trio
Anyone With A Heart
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9566-2

22 marca 2014

The Intuition Orchestra – To The Inside

Intuition Orchestra to przedziwne muzyczne zjawisko. Dodajmy zjawisko w przyrodzie nie występujące zbyt często. Otóż mamy do czynienia z grupą ludzi, którym się chce. Niby proste, a jednak unikalne. Grupa przyjaciół, w części znających się od wielu lat. Każdy z członków zespołu robi w życiu coś zupełnie innego. Może to i lepiej, bo The Intuition Orchestra to ich hobby, co z pewnością pozwala zachować na każdym koncercie świeżość pomysłów i oczywiście nie rozglądać się za artystycznymi kompromisami pozwalającymi zarobić parę groszy.

The Intuition Orchestra, Zdzisław Piernik, Anna Gadt

Liderem zespołu pozostaje od zawsze Ryszard Wojciul, choć w wypadku The Intuition Orchestra lider to ten, kto bierze na siebie odrobinę prac organizacyjnych i opowiada o zespole na scenie w przerwach między poszczególnymi kompozycjami.

Ryszard Wojciul

Kompozycja to coś, co zakłada jakiś plan, a w wielu muzycznych fragmentach na scenie The Intuition Orchestra takiego planu niema, zdając się na spontaniczność i wyobraźnię. I to się sprawdza. Dodajmy – sprawdza się lepiej na scenie, niż na płycie. Dlatego właśnie wypatrujcie nielicznych koncertów zespołu. Naprawdę warto, to przeżycie jedyne w swoim rodzaju, muzyczna akcja, wobec której z pewnością nikt nie będzie obojętny.

Bolesław Błaszczyk

Zespół nagrał właśnie nową płytę, która ukazała się nakładem wytwórni ForTune Records. Akurat w tym przypadku zespół dość łatwo zapewnił sobie płytowy kontrakt… Najnowszy album  -„To The Inside” powstał z gościnnym udziałem grającego na gitarach Marcina Olaka. Płyty słucha się nieźle, ale o niebo lepszy jest każdy z koncertów zespołu, który widziałem w ciągu ostatnich kilku lat. To rodzaj muzyki, który lepiej wychodzi na żywo, jak każda spontaniczna akcja artystyczna. W dodatku brzmienie „To The Inside” zdominowała gitara Marcina Olaka.


Jacek Alka

20 lutego w warszawskim klubie Powiększenie zespół zagrał koncert promujący nowy album. Gościnnie wystąpili Zdzisław Piernik, wspomniany już Marcin Olak i Anna Gadt. Trochę narzekam na zdominowany przez brzmienie gitary album studyjny, za to w sytuacji koncertowej Marcin Olak doskonale wpisuje się w formułę kompletnej improwizacji.

Monika Szulińska

Z tym zespołem mam pewien problem. W zasadzie pozbawiona jasnej bluesowej formy muzyka zespołu to nie moja bajka. Za każdym razem jednak na koncercie daję się wciągnąć w muzyczny świat The Intuition Orchestra bez reszty i należę do tych, którzy klaszczą najgłośniej oczekując kolejnych bisów.

Zdzisław Piernik

Świetnym pomysłem jest zapraszanie gości specjalnych, którzy urozmaicają koncerty stałym bywalcom oferując nowe pokłady brzmień i muzycznych inspiracji. The Intuition Orchestra nie występuje często, trochę w związku z licznymi zobowiązaniami swoich członków, trochę w związku z faktem, że rynek na taką muzykę jest teoretycznie przynajmniej dość ograniczony. Nie spotkałem jednak nikogo, kto po koncercie zespołu, nawet jeśli trafił na niego przypadkowo, nie pytał, kiedy będzie kolejny.

Marcin Olak

W związku z tym najnowszy album, choć nie oddaje w pełni spontanicznej scenicznej energii z pewnością wart jest zainteresowania, szczególnie jeśli będzie występował w Waszej kolekcji w zastępstwie wrażeń z koncertu zespołu.

Anna Gadt

The Intuition Orchestra
To The Inside
Format: CD
Wytwórnia: ForTune Productions

Numer: 5902768701272

19 marca 2014

Torun Eriksen – Visits

Oto jest koronny przykład tego, jak właściwy repertuar zmienia artystów. Dziewczyna z okładki albumu „Visits” wygląda znajomo. Z trudem przypomniałem sobie płytę sprzed kilku lat – „Passage” i była to zdecydowanie pamięć wzrokowa, a nie muzyczna. W 2011 roku uznałem tamtą płytę za nie zasługującą na opisanie. W moim muzycznym dzienniku zapisałem sobie wtedy, że w sumie nie ma się do czego przyczepić, ale życia i niczego, osobistego, unikalnego w tej muzyce nie odnalazłem. „Passage” to album poprawny, dobrze zaśpiewany i wyprodukowany, słowem – album jakich wiele.

„Visits” to zupełnie co innego, to album wyśmienity. Za większość muzyki odpowiedzialny jest w obu przypadkach David Wallumrod. Tym razem jednak płyta wypełniona jest zaskakującymi coverami, pewnie rodzajem śpiewnika Torun Eriksen z dzieciństwa, piosenek które lubi i które są dla niej ważne. Trzeba przyznać, że ma niezły gust, a przynajmniej trafiający w dużej części w moje preferencje, choć wybór piosenek jest bardzo zaskakujący. Większość z nich z pewnością uznacie za zupełnie nie pasujące do zimnego głosu skandynawskiej wokalistki i oszczędnych, pozbawionych bluesowego feelingu instrumentacji.

Torun Eriksen to typowa skandynawska wokalistka. Podobnie jak wiele skandynawskich przedmiotów, oszczędna i ascetyczna – taki wybór przymiotników pozwala uniknąć słowa „zimna”, które mogłoby zabrzmieć niepotrzebnie negatywnie. Weźmy choćby „Wish You Were Here” – to oczywiście w oryginale Pink Floyd. Czy wyobrażacie sobie ten utwór bez niezwykle wyrazistej gitary? Ja sobie nie wyobrażałem, dopóki nie usłyszałem Torun Eriksen. Teraz uważam, że to wersja co najmniej tak samo dobra, jak oryginał.

Jednak „Wish You Were Here” to przynajmniej ballada, więc poddaje się stosunkowo łatwo jazzowym przeróbkom, nawet jeśli wszyscy kojarzymy ją z akustyczną gitarą, niezależnie od tego, czy gra Roger Waters, czy David Gilmour – ja wolę akurat w tym wypadku tego drugiego. Co powiecie zatem na „Sign ‘O The Times” – to już zdecydowanie nie jest akustyczna ballada w wykonaniu Prince’a. Na „Visits” w wykonaniu Torun Eriksen okazuje się mieć wdzięk dobrej jazzowej ballady.

Są też klasyki amerykańskiego rocka – „Beat Angels” Ricky Lee Jonesa, a właściwie zapomnianego trochę Sala Bernardi i „Downtown Train” Toma Waitsa. Tak, Toma Waitsa, a nie Roda Stewarta. Taka podróż w czasie pomiędzy latami sześćdziesiątymi a zupełnie nowymi przebojami trwa w zasadzie przez cały album, bowiem Torun Eriksen sięga też po całkiem nowe kompozycje – jak choćby „Fix You” z repertuaru Coldplay, czy „Spanish Joint” D’Angelo. Do kompletu są jeszcze piosenki Randy Newmana, Paula Simona i Jamesa Taylora.

Co zatem łączy w jedną zgrabną całość Toma Waitsa, Coldplay, Jimmy Webba (to „Wichita Lineman”) i wszystkich innych autorów bardzo znanych, lub znanych kiedyś a dziś zapomnianych przebojów? Świetny pomysł i artystyczna osobowość Torun Eriksen. „Visits” to wyborny pomysł na przypomnienie świetnych kompozycji w jeszcze lepszym, czasem nawet ciekawszym od oryginałów wykonaniu. To album oszczędny, często skupiony na tekście, instrumentalnie oszczędny nawet tam, gdzie w oryginale dzieje się bardzo wiele. To pozwala odkryć znane melodie na nowo.

Torun Eriksen
Visits
Format: CD
Wytwórnia: Jazzland
Numer: 602537442577

11 marca 2014

Herbie Hancock, Chick Corea - An Evening With Herbie Hancock & Chick Corea: in Concert

Ten album to zapis niezwykłego koncertu. Oczywiście akustyczny koncert dwóch pianistów to nie jest jakaś szczególnie nowa formuła, choć takie spotkania na samym szczycie nie zdarzają się często. W 1978 roku obaj pianiści – Herbie Hancock i Chick Corea byli na absolutnym szczycie jazzowej sławy. To jednak był dla nich obu również moment niezwykły. Obaj grywali raczej w składach elektrycznych, które były wtedy najmodniejsze.

Herbie Hancock miał wtedy zespół VSOP, który był de facto elektrycznym zespołem Milesa Davisa z początków lat siedemdziesiątych, w którego składzie zaszła jedna zmiana – Milesa zastąpił Freddie Hubbard. Już za kilka lat miał zostać gwiazdą ambitnych dyskotek za sprawą albumu „Future Shock”.

Chick Corea w 1978 roku miał już za sobą nagrania i trasy z Return To Forever. Eksperymentował tez w latach siedemdziesiątych z muzyką awangardową współpracując z Gary Burtonem. Świat nie przyjmował najlepiej jego muzycznych eksperymentów w rodzaju „My Spanish Heart”. Wcześniejsze próby awangardowego grania z Anthony Braxtonem też nie zostały najlepiej przyjęte przez jazzową publiczność. Być może dlatego, ale też za sprawą spotkania w studiu w czasie nagrywania albumu „The Mad Hatter” Chicka Corea obaj muzycy zdecydowali się na nagranie koncertowego albumu „An Evening With Herbie Hancock & Chick Corea: in Concert” i niemal rok później płyty studyjnej „CoreaHancock”.

Myślę, że takie nagranie było ostatnią rzeczą jakiej spodziewali się fani obu pianistów w 1978 roku. Wtedy nie było szczególnie dobrego klimatu do takiego akustycznego grania. Muzycy jazzowi szukali swojego miejsca na rynku raczej starając się grywać na rockowych festiwalach z Carlosem Santaną, czy Jeffem Beckiem niż w filharmoniach, gdzie można było zagrać na dwa akustyczne fortepiany.

Album ukazał się w postaci dwu płyt LP, co od razu czyniło z niego produkt luksusowy. Mimo tego w 1979 roku zajmował długo miejsce w pierwszej dziesiątce najpopularniejszych płyt jazzowych. Producenci zmuszeni do upchnięcia ponad 35 minut muzyki na czwartej stronie analogowego wydania skompresowali muzykę w sposób niemal uniemożliwiający jej słuchanie. Dlatego właśnie, co zdarza się niezwykle rzadko, nie polecam poszukiwania oryginalnego wydania. W części wydań cyfrowych jako materiału źródłowego użyto płyt analogowych, więc poszukujcie nowych starannych wydań cyfrowych. Upchnięcie 35 minut na jednej stronie płyty długogrającej to pomysł zupełnie bezsensowny. Ktoś jednak pomyślał, że „Maiden Voyage” i „La Fiesta” muszą być razem…

Oczywiście można wskazać wiele fortepianowych duetów, w których każdy dźwięk drobiazgowo zaplanowano. Są też wybitne płyty pianistów indywidualistów – tu pionierem i jednocześnie mistrzem pozostanie pewnie na zawsze Bill Evans – posłuchajcie kiedyś „Conversation With Myself” z 1963 roku. To jednak „An Evening With Herbie Hancock & Chick Corea: in Concert” jest swoistym wzorcem metra fortepianowych improwizowanych koncertów jazzowych.

Herbie Hancock, Chick Corea
An Evening With Herbie Hancock & Chick Corea: in Concert
Format: 2CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 5099706555124

09 marca 2014

Billy Hart Quartet – One Is The Other

Od premiery ostatniej płyty Billy Harta – „All Our Reasons” minęły niemal 2 lata. O poprzednim albumie napisałem, że to przede wszystkim album wielkiego perkusisty. Przez ten czas Billy Hart nie przestał być genialnym perkusistą. Nie zmarnował tego czasu. Został liderem świetnego zespołu. Dziś jego grupa to zespół czterem osobowości, które tworzą jakość zupełnie zdumiewającą. Dlatego właśnie najnowszy album zespołu jest dużo ciekawszy od poprzedniego, mimo, że „All Our Resons” to nie była zła płyta.

Jazzowych kwartetów było wiele. Często zastanawiam się, czy warto kupić kolejną taką płytę, czy pojawią się na niej dźwięki, których wcześniej nie słyszałem? Nie muszą się takie pojawiać. Nie oczekuję tego od jazzowego klasyka – saksofon tenorowy (Mark Turner), fortepian (Ethan Iverson), kontrabas (Ben Street) i oczywiście lider na bębnach.

Dla mnie „One Is The Other” powinna być podpisana nazwiskiem Ethana Iversona. Nie wiem w zasadzie nic o relacji pomiędzy muzykami w studiu, choć z pewnością Billy Hart z całą swoją wielką dyskografią jest mentorem dla pozostałych. Być może dlatego, ale z pewnością również ze względów marketingowych zespół firmowany jest przez Billy Harta. Może to zabrzmi jak herezja, ale gdyby Ethan Iverson musiał wybierać między The Bad Plus i kwartetem Billy Harta – jestem za tym, żeby nawet na zawsze porzucił The Bad Plus, choć to zespół fantastyczny.

Repertuar złożony jest w zasadzie z kompozycji autorskich członków zespołu. To dobry pomysł, bowiem granie standardów powodowałoby u większości słuchaczy nawet wbrew woli porównania do innych nagrań sprzed lat. Na płycie pojawia się jednak jedna znana melodia – „Some Enchanted Evening”. To oczywiście tylko hipoteza, jednak mam wrażenie, że ta melodia znalazła się na płycie po to, żeby pokazać punkt odniesienia – wykazać przez porównanie, że wszyscy członkowie zespołu potrafią pisać kompozycje wcale nie gorsze niż Richard Rodgers i Oscar Hammerstein II, a raczej Richard Rodgers, bo to on przecież pisał muzykę, a słów w wykonaniu kwartetu Billy Harta brak…

Nie wszystkie oryginalne kompozycje powstały z myślą o tym albumie. „Lennie Groove” to jedna w wczesnych kompozycji Marka Turnera. Mimo ewidentnie post-bopowego charakteru zespołu, płytę wydała wytwórnia ECM – to będzie zupełnie nietypowa pozycja w ich współczesnym katalogu. „Sonnet for Stevie” stanowił dla mnie niezłą zagadkę. Wysłuchałem tego utworu kilka razy i uznałem, że to dla Stevie Wondera. Okazało się, że to prawda, choć ciągle w zasadzie nie wiem dlaczego.. O tym, że Mark Turner miał właśnie Stevie Wondera na myśli przeczytałem w materiałach prasowych później.

Albumy w rodzaju „One Is The Other” nie odkrywają niczego nowego. Każdy fan jazzu ma na półce pewnie wiele podobnych płyt. Nie żałuję jednak ani złotówki wydanej na ten album, zapewniam Was że również nie będziecie żałować. A następny album, który z pewnością powstanie też kupię w ciemno. Takie zespoły dojrzewają. Może czas na album koncertowy?

„One Is The Other” to realny dowód na to, że jazz nie był chwilową modą lat pięćdziesiątych. To sztuka ponadczasowa. Ten album w złotej epoce hard-bopu byłby światowym przebojem. Dziś może się nim stać, jeśli pobiegniecie do sklepu i go kupicie. Możemy razem stworzyć historię…

Billy Hart Quartet
One Is The Other
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602537597338