08 lutego 2014

Bruce Springsteen - High Hopes: Limited Edition With Born In The U.S.A. Live London 2013

Wielu narzeka, a ja tam swoje wiem – wystarczy posłuchać. Ludzie narzekają, że niby brak nowego materiału. Niektórzy nawet odważnie próbują stwierdzenia, że to odgrzewane kotlety i że wypadało coś wydać. Ci ostatni to chyba nie słyszeli ani jednego utworu z „High Hopes”. Jak dla mnie, to Boss może wydawać takie albumy co roku. Jest jeszcze trochę materiału grywanego tylko na koncertach, albo piosenek sprzed 30 albo i 40 lat, które dziś ciągle trafiają się na koncertach i brzmią zupełnie inaczej niż na studyjnych płytach Bruce’a Springsteena z lat siedemdziesiątych.

Mam garść pomysłów na kolejne 20 płyt. Zróbmy tak – jakieś 10 albumów koncertowych, na każdym niech będzie jedna płyta studyjna zagrana w całości. Potem jakieś 4 skomponowane według podobnego założenia jak „High Hopes”. Do tego jeszcze poproszę „Nebraskę” koncertową w kameralnym składzie, ale tylko pod warunkiem, że to się nie skończy wysłaniem The E-Street Band na 10 letnie wakacje – jak ostatnio. I może jeszcze drugi albo i trzeci odcinek „VH1 Storytellers” – o tych nowszych utworach. W międzyczasie będą jakieś ileśtamlecia któregoś z wielkich albumów – tu podobno coś się nawet szykuje. To daje możliwość wydawania przez kolejne 10 albo i 15 lat co chwilę czegoś, co ja kupię z radością i w ciemno.

Nie mam jednak wątpliwości, że już w 2015 roku będzie płyta z nowymi piosenkami. I będzie równie genialna jak „High Hopes”, a może nawet i lepsza. W sumie to teraz nie ma znaczenia. Dla mnie liczy się najbardziej oczekiwanie na kolejne koncerty w finansowym zasięgu ceny samolotowego biletu za rozsądne pieniądze….

Coś jednak trzeba też o płycie napisać. Po pierwsze kupcie sobie winyl – on jest najlepszy. Do niektórych wydań dodany jest krążek CD. Ale to w sumie nieważne, bo CD też koniecznie kupcie – właśnie w limitowanej wersji z płytą DVD. Zawarty na niej obszerny fragment koncertu z Londynu pewnie kiedyś i tak wyjdzie w lepszej rozdzielczości, ale u Bossa liczy się muzyka, więc nie warto czekać. W dodatku koncertowa wersja „Born In The U.S.A.” jest dłuższa o ponad 15 minut od tej sprzed wielu lat.

Niektórzy narzekają, że Tom Morello ukradł trochę show Bossowi i zdominował „High Hopes”. Istotnie – jego gitara jest równie ekspansywna, brzmieniowo, co nowoczesna. Czy na nowoczesność muzyki można narzekać? Mnie się podoba, te nowe wersje lubię co najmniej tak samo jak oryginały sprzed lat. Brzmi inaczej, to fakt. Moje ulubione i nieczęsto grywane na koncertach „41 Shots (American Skin)” z Tomem Morello nabiera niespotykanej dotąd drapieżności – teraz to już nie jest tylko tekst, to także fantastyczna gitara.

W najbliższym czasie fanów czekają wielkie wydatki. Szykują się wystawne jubileuszowe wydania, a publikowanie co kilka dni kolejnego koncertu do kupienia za 15 dolarów jest pomysłem równie genialnym, co kosztownym…

„High Hopes” to płyta genialna. Ci co uważają inaczej chyba jej jeszcze nie słuchali.

Bruce Springsteen
High Hopes
Format: CD
Wytwórnia: Sony
Numer: 888430321229

07 lutego 2014

Mieczysław Kosz – Reminiscence

Mieczysław Kosz to postać niezwykła. Żył jedynie 29 lat, zginął tragicznie, niektórzy uważają, że popełnił samobójstwo, inni, że wypadł z okna swojego mieszkania przez przypadek. Nie zdążył nagrać zbyt wiele. Za każdym razem kiedy sięgam po jego muzykę, zastanawiam się co grałbym dzisiaj… Nigdy się nie dowiemy, nie mam jednak wątpliwości, że podążałby swoją osobistą muzyczną drogą nie oglądając się zupełnie na to co modne i popularne.

Artyści, których kariery zostały nagle przerwane zwykle stają się postaciami legendarnymi, wraz z kolejnymi pokoleniami fanów powstają kolejne legendy. Muzyka jednak zawsze pozostaje najlepszym świadectwem ich życia. Całkiem niedawno ukazał się zbiór solowych nagrań Mieczysława Kosza, wydany przez Polskie Radio. Przez chwilę ten album był silnym kandydatem do tytułu Płyty Tygodnia. To jednak dla postaci tak niezwykłej, jak Mieczysław Kosz trochę za mało. On zasługuje na miejsce w Kanonie Jazzu, a płyta „Reminiscence” jest doskonałym do tego pretekstem.

Za życia Mieczysława Kosza „Reminiscence” był jego jedynym autorskim albumem. Debiutował na składance wydanej po Jazz Jamboree w 1969 roku – „New Faces In Polish Jazz”. Dopiero po jego śmierci ukazało się kilka zbiorów wcześniej niepublikowanych nagrań, w tym wspomniany już album „Piano Solo” z serii Polish Radio Jazz Archives.

Mieczysław Kosz w równie autorski i niezwykle oryginalny sposób grał znane jazzowe standardy, klasyczny repertuar Fryderyka Chopina, popularne piosenki The Beatles i kompozycje własne. Jego interpretacje znanych melodii są z pozoru nieco bałaganiarskie. Zdecydowanie odbiegają od klasycznego odegrania pięknej melodii z miejscem na odrobinę improwizacji. Dla Mieczysława Kosza oryginalna melodia i harmonia była zwykle jedynie pretekstem uruchamiającym wyobraźnię. Wystarczy jednak skupić się trochę i bez trudu gdzieś w gąszczu dźwięków odnajdziemy najważniejsze, choć czasem nie wszystkie dźwięki pozwalające rozpoznać znany i ograny na wszelkie możliwe sposoby temat.

Wielu porównuje pianistykę Mieczysława Kosza do nagrań Billa Evansa. Może coś w tym jest, obaj mieli własny muzyczny świat, zupełnie niezależny od tego, co działo się obok nich. Obaj grali na fortepianie i w zasadzie na tym podobieństwa się kończą. Każda, nawet najbardziej amerykańska melodia zagrana przez Mieczysława Kosza brzmiała słowiańsko, a może nawet więcej – brzmiała w unikalny, nieuchwytnie romantyczny sposób.

Nie przepadam za muzycznym chaosem, bałaganem wymagającym wielkiego skupienia do którego zmusza mnie autor albumu. Mieczysław Kosz jest tu wyjątkiem. Co jakiś czas wracam do jego muzyki jak od niemożliwej do rozwiązania muzycznej łamigłówki. Niemożliwość jej rozwiązania traktuję jednak jak wyzwanie, bez cienia irytacji, nawet jeśli pojawia się myśl, że nigdy nie będę wiedział co tak naprawdę myślał, kiedy siadał do fortepianu.

Mieczysław Kosz
Reminiscence
Format: CD
Wytwórnia: Muza / Polskie Nagrania
Numer: PNCD 25, Polish Jazz Vol.25, SXL0744

05 lutego 2014

Artur Dutkiewicz Trio – Prana

Artur Dutkiewicz to niezwykle wszechstronny artysta. Ostatnio grywa najczęściej na akustycznym fortepianie, w przeszłości sięgał jednak po instrumenty elektroniczne, a nawet organy Hammonda. To kompozytor, sięgający na koncertach równie chętnie po repertuar jazzowy, rockowy, jak i klasyczny. Jeden z najaktywniejszych podróżników polskiego jazzu. Grał już chyba we wszystkich możliwych krajach świata, gdzie jest przynajmniej jeden w miarę dobrze działający fortepian. Nie wiem, jak znajduje te wszystkie możliwości, jestem jednak pewien, że nawet jeśli słuchacze przed koncertem niewiele o Arturze wiedzą, to z koncertu wychodzą szczęśliwi.

To właśnie szczęście jest przedmiotem tego albumu. Szczęście niekoniecznie zachodnioeuropejskie – hedonistycznie wypełnione wygraną z sąsiadami gonitwą za dobrami wszelakimi. To raczej wewnętrzna harmonia, przestrzeń życiowa wypełniona przez dobre emocje.

„Prana” działa na wyobraźnię, to przenośny generator obrazów, które pojawiają się w głowie, pewnie u każdego z słuchaczy różnych, ale przecież o to właśnie jest przedmiotem każdego w zasadzie ciekawego nagrania. Jeśli lubicie muzykę oczywistą, taką obok której łatwo przejść obojętnie – nie zawracajcie sobie „Praną” głowy.

Artur Dutkiewicz nie stroni od artystycznego ryzyka – gra i nagrywa to co lubi nie oglądając się jakieś aktualne rynkowe tendencje. Tak właśnie powstała „Prana”. To zapis stanu ducha w momencie nagrania. Historia opowiedziana dźwiękami. Historia prawdziwa, a takich dziś na płytach niewiele. Jak w codziennych gazetach, a właściwie tym co z nich zostało – szczęście nie jest tematem, który się sprzedaje.

Kiedy zobaczyłem na okładce utwór „Wujek Tomek” – dedykowany wieloletniemu przyjacielowi – Tomaszowi Szukalskiemu – wyobraziłem sobie jakieś smutne epitafium. Nic bardziej mylnego. Tomasz Szukalski był królem życia – korzystał z niego jak mało kto. W związku z tym i wspomnienie powinno być adekwatne. Nie spodziewajcie się żałobnego marsza – to utwór, który Artur grywał dawno temu z Tomkiem Szukalskim, teraz wreszcie znalazł miejsce na płycie.

Muzyka Artura Dutkiewicza jest pełna przestrzeni, pozwala słuchaczowi myśleć i uruchomić wyobraźnię. Jest też niezwykle pogodna – to muzyka szczęśliwego człowieka. To w zasadzie powinno wystarczyć, jednak pewnie jednozdaniowa recenzja nie wszystkim by się spodobała.

Jak tylko Artur Dutkiewicz ze swoim zespołem pojawi się w Waszej okolicy, a pojawi się na pewno znając jego talent i chęć do grania w różnych przedziwnych miejscach, nie możecie tego przegapić.

Z Arturem Dutkiewiczem rozmawiałem na kilka dni przed premiera płyty "Prana". Rozmowa ukazała się w lutowym numerze miesięcznika JazzPRESS. Poniżej zapis naszej rozmowy.

Rafał Garszczyński: Spotykamy się kilka dni przed wydaniem twojego nowego albumu – Prana. Miałem
już okazję jej posłuchać. Powiem wprost – płyta jest bardzo dobra. To jest muzyka szczęśliwego człowieka.
To jest płyta, o której trudno jest mi opowiedzieć, są w niej całe pokłady przestrzeni, spokój i harmonia,
nie tylko ta muzyczna.

Artur Dutkiewicz: Cieszę się, że tak to słyszysz, bo tak właśnie miało być. Szczęściem, talentem i radością trzeba się dzielić. Jeśli tego się nie robi, to ich pokłady się zmniejszają. Napisałem też na okładce o tym, co jest dla mnie ważne – muzyka na tej płycie jest wyrazem wdzięczności za wszystko co dostałem i  co, każdego dnia jako dar, dostaję od życia.

R.G.: Ta harmonia nie oznacza oczywiście jednostajności, czy braku nieco szybszych i bardziej energetycznych utworów.

A.D.: Jestem za różnorodnością, świat jest różnorodny, to i nasze emocje takie są. Musi być energia,
dynamika, ale też chwila na spokój – dzień i noc, dobro i zło, są różne kolory. Nie można całego życia spędzić w chmurach.

R.G.: To jednak jest muzyka, której trzeba poświęcić trochę czasu, wsłuchać się i dać się wciągnąć
w twój świat… To nie jest łatwo sprzedawalny towar.

A.D.: Gdybym chciał robić muzykę, która się dobrze sprzedaje, to zacząłbym nagrywać pop, muzykę filmową, szukać popularności… To nie dla mnie, zatraciłbym siebie. Czułbym się niezręcznie, nie byłbym spełniony. Zależy co się chce mieć. Dla mnie jest naturalne robienie czegoś, co wynika z naszych głębszych pokładów duszy. Temu właśnie poświęcona jest Prana, dla tego właśnie warto żyć, prana to przecież energia, moc życia – siła. Nie zastanawiam się, komu to się spodoba. Pragnienia i ambicje bardzo osłabiają. Jeśli je masz – cały czas masz poczucie biedy, przecież zawsze obok znajdzie się ktoś, kto ma więcej i lepiej. To ślepa uliczka i zła energia. Ambicja powoduje, że zawsze chce się zaistnieć u jeszcze większego grona słuchaczy, a potem jeszcze większego. A niespełnione ambicje powodują zazdrość. Ja już zazdrość mam za sobą. Pracowałem nad tym, żeby się jej pozbyć. Zazdrość rodzi frustracje, powoduje negatywne
nastawienie w zasadzie do wszystkiego.

R.G.: Ale to jest trochę wpisane w zawód artysty – dotarcie do jak największego grona słuchaczy ze swoim
przekazem?

A.D.: To jest zupełnie naturalne. Chciałbym, żeby jak najwięcej ludzi posłuchało mojej muzyki, kieruję ją do wszystkich. Chodzi o to, żeby to nie było walką, gdzie muzyka jest zaledwie narzędziem do zdobycia popularności. Gramy dużo koncertów. Ludzie chcą słuchać dobrej muzyki. Pytają o nowe kompozycje,
nowe płyty.

R.G.: Jak płyta powstawała? Pewnego dnia usiadłeś i postanowiłeś zacząć pracę nad nowym albumem?

A.D.: Nie, zupełnie inaczej. Przez całe życie piszę dużo muzyki, ona we mnie dojrzewa i ewoluuje. Niektóre utwory napisałem dawno, inne są nowe. Poszczególne utwory są związane ze stanami ducha, z tym, co przeżywam. Z odkrywaniem życia. Uskładało się trochę kompozycji, zresztą nie wszystkie weszły na płytę. Tak jak z dojrzewającymi owocami – te, które dojrzały, spadły na płytę. Nie ma w tym kreacji, wymyślania grupy słuchaczy, do której się zwracam. Gram to, co gra mi w danej chwili w duszy, ściślej mówiąc gramy, bo muzykę wykonuję z dwoma świetnymi muzykami; Łukaszem Żytą i  Michałem Barańskim, z którymi dużo koncertowaliśmy w ciągu ostatnich trzech lat. Na płycie jest utwór „Nad Chmurami” – w nim jest nieskończoność, błękitne niebo, to co przeżywamy w każdym momencie w życiu. Nieskończoność, do której każdy z nas dąży, często zupełnie podświadomie, po prostu stan miłości. Wszystkie tytuły są bardzo życiowe. „Passage” – przejście – to przejście z mroku do światła. Mrok to niewiedza, życiowy brak doświadczenia i mądrości, brak skupienia na tym co ważne. Światło to wiedza, ale też jej wykorzystanie. Często mamy wiedzę, ale z niej nie korzystamy. Wykorzystanie potencjału to dopiero jest prawdziwe  życiowe doświadczenie. „Prana” to pochwała entuzjazmu, tego co w życiu najważniejsze, mocy życia, która przenika całą naturę, przedmioty martwe i żywe stworzenia. Kiedyś, jak budowano instrumenty czy inne ważne przedmioty – było więcej czasu, tacy artyści jak Stradivarius czy Michał Anioł siadywali najpierw nad bryłą materiału, z którego coś chcieli zbudować i łapali z nim kontakt, personifikowali kawałek drzewa, czy kamienia. Jimi Hendrix spał ze swoją gitarą, która była dla niego istotą z energią niemalże żywą. „Oberek” – jeśli ktoś – ma dużo energii i prany – chce tańczyć, to zupełnie naturalny odruch. Wcześniej jest „Om Namo Bhagavate” – czyli kłaniamy się boskiej mocy, która jest w nas, medytujemy i wchodzimy w teraźniejszość. To pieśń, która ma parę tysięcy lat. Dziś świat jest bardzo nerwowy, szczególnie w dużych miastach, ludzie pracują dużo, ale jeśli mieliby więcej wewnętrznego spokoju, nie traciliby tyle energii zupełnie niepotrzebnie, choćby na zazdrość, o której już rozmawialiśmy. „Mr Prospero” to sukces, prosperity, bez względu na to jak kto to rozumie (choćby uśmiech może być największym sukcesem). Zatem jest to album dla każdego, każdy może go interpretować przez pryzmat własnego życia. Na końcu jest też utwór – „Wujek Tomek”.

R.G.: Jak zobaczyłem ten tytuł na okładce, pomyślałem, że będzie to smutny utwór, rodzaj epitafium
poświęconego Tomaszowi Szukalskiemu.

A.D.: Ale przecież Wujek Tomek to był bardzo wesoły, pogodny człowiek, król życia, chwilami może nawet za bardzo. Myślałeś pewnie, że jak Tomek umarł, to będzie taka melodia, jak choćby marsz żałobny Chopina. Przecież na przykład w Ameryce Południowej jak ludzie umierają gra się radośnie po to, żeby dusza mogła się oderwać od ciała i nie martwiła się o smutnych żałobników. To jest melodia, którą graliśmy razem z Wujkiem Tomkiem na koncertach w kwartecie i w duecie. Wtedy nie miała jeszcze tytułu. Utwór zawiera elementy, które Tomek lubił, czyli melodię i blues.

R.G.: To właśnie pokazuje, jak bardzo nasz umysł programuje się i buduje oczekiwania – nazwisko muzyka, tytuł kompozycji rodzi oczekiwania, a można usłyszeć coś zupełnie innego.

A.D.: Wyobrażenia bardzo zniekształcają to, co nas później spotyka, a oczekiwania zmniejszają radość – najczęściej oczekujemy czegoś innego, niż się wydarza. Opisywanie muzyki nie jest łatwe – w sumie każde słowo muzykę zniekształca. Każdy muzykę odbiera inaczej i to jest piękne.

R.G.: Jako człowiek piszący recenzje stoję na straconej pozycji, jednak rolą muzycznych dziennikarzy jest
wskazywanie ludziom drogi przez całe stosy niekoniecznie interesujących albumów. Dla mnie dobra muzyka to taka, której słuchasz dłużej niż sobie zaplanowałeś, która otacza nas ze wszystkich stron – to rodzaj innego świata, w który przyjemnie jest się na chwilę zagłębić.

A.D.: Muzyka służy też temu, żeby przegonić stres. Żeby utrzymać w równowadze półkule mózgowe, gdzie jedna jest odpowiedzialna za pragmatyzm a druga za abstrakcję. Poprzez kreowanie odmiennego świata pozwala zapomnieć i na chwilę uciec od tego, w którym żyjemy i który nie jest przecież łatwy. To widać na przykład w muzyce hinduskiej. Tam są odrębne utwory na poranki i na popołudnia. Na każdą porę dnia jest coś innego. Podświadomie z muzyką zachodu robimy to samo – innej słuchamy do porannej gimnastyki, innej do poduszki. Sami sobie układamy swoje rangi, tylko tego nie nazywamy.

R.G.: O czym myślisz jak grasz?

A.D.: Nie myślę podczas grania, bo to przeszkadza... Po prostu wciskam klawisze na fortepianie tak, żeby
powstała harmonia między tym co czuję – emocjami, a instrumentem i jego dźwiękami. Muzyka bierze się z życia, reszta to narzędzia. Oczywiście granie wymaga pewnego warsztatu, który trzeba wyćwiczyć, żeby
instrument zaczął przemawiać.

R.G.: Ale to wymagało przecież wielu lat ciężkiej pracy i nauki.

A.D.: Pracy i nauki tak, ale jeśli coś się lubi robić, trudno to nazwać ciężką pracą, raczej to cała masa przyjemności. Choć oczywiście bardzo czasochłonnej przyjemności, w zasadzie zajmującej całe życie.
Droga od nauki gry na instrumencie do całkowitego z nim zespolenia jest całkiem długa. Trwa chyba całe życie. Jakieś 15 lat edukacji w szkołach. Potem uczenie się od mistrzów na scenie. To jednak jest również odkrywanie tajemnicy. Jak byłem dzieckiem, wszystko od razu rozkręcałem, każdą zabawkę. Pamiętam jak rozłożyłem na czynniki pierwsze wóz straży pożarnej. Muzyka zawsze była dla mnie taką tajemnicą, chciałem zobaczyć, jak to wygląda od środka. Często nie spałem po nocach, żeby tę ciekawość zaspokoić. Rozszyfrować budowę czyjejś kompozycji, pomysł kompozytora… Rozszyfrować „Kosmogonię”  Pendereckiego – to było coś… Oczywiście wcześniej gra się mazurki Chopina, kompozycje Bacha, zanim dojdzie się do muzyki współczesnej. To naturalny proces nauki.

R.G.: Co będzie się dalej działo z materiałem z płyty Prana?

A.D.: Płyta, którą trzymasz w rękach to seria próbna. To będą „białe kruki” (śmiech…), bo w wersji  produkcyjnej zmieni się trochę okładka. Oficjalna premiera jest zaplanowana na 7 lutego. Wtedy będzie koncert w Studio Polskiego Radia w Warszawie – sala im. W. Szpilmana w ramach Mokotów Jazz Fest. Graliśmy już ten materiał przedpremierowo z Michałem i Łukaszem na Jazz Juniors w Krakowie w grudniu zeszłego roku. Będzie też koncert na Skwerze Hoovera w Warszawie 23 lutego. Szczegółowy plan staram się umieszczać na mojej stronie internetowej. Teraz właśnie mamy fazę organizacji koncertów z nowym materiałem. W maju wybieramy się do Australii na trasę koncertową, m.in. na Melbourne Jazz Festival. Będzie też Hiszpania, mam zaproszenie do Kanady. Chcę jednak grać w Polsce, ale gramy przecież tam, gdzie nas zapraszają. Na wszystkie koncerty zapraszam, niezależnie od tego, jak to będzie daleko od Warszawy.

R.G.: Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na premierze płyty

Artur Dutkiewicz Trio
Prana
Format: CD
Wytwórnia: Pianoart

Numer: 5907760035042

02 lutego 2014

Pat Martino - Baiyina (The Clear Evidence)

Pat Martino – mój ulubiony gitarzysta. Nie opisałem jeszcze wszystkich jego płyt. Pora trochę nadrobić zaległości. Dzisiejszy album to czwarta z wydanych, a piąta z nagranych autorskich płyt gitarzysty. Album powstał w 1968 roku, u szczytu pierwszej fascynacji autora kulturą wschodu. Album został zarejestrowany w niespełna pół roku po nagraniu „East!”. Ta płyta czeka jeszcze na swoją kolejkę i dłuższy tekst. Znam ją na pamięć, podobnie jak album „Baiyina”. Właściwie nie ma tygodnia, w którym w moim odtwarzaczu CD, lub gramofonie przynajmniej na chwilę nie ląduje któraś z płyt Pata Martino.

Krótkie podsumowanie tych, które dostały już swoją stronę na blogu:
Pat Martino - Interchang – tu także mój wywiad z Patem Martino



Dużo się tego uzbierało, jednak półka z płytami Pata Martino daje jest jeszcze dłuższa.

Wróćmy jednak do albumu „Baiyina (The Clear Evidence)”. Do standardowego dla lidera zestawu instrumentów jazzowych – choć tym razem z basem zamiast organów Hammonda dochodzi dwu muzyków grających na instrumentach dalekowschodnich – Balakrishna i Reggie Fergusson. Związek z muzyką wschodu sugerują nie tylko egzotyczne instrumenty, ale również nietypowe podziały rytmiczne. Dla Pata Martino podziały w rodzaju 10/9, 7/4 czy 9/4 to nic szczególnego. O inspiracji Koranem można przeczytać w słowie wstępnym do albumu.

Na płycie pojawia się też Bobby Rose – gitarzysta, z którym w początkowym okresie kariery często grywał Pat Martino, a którego postać przypomniał ostatnio albumem „Alone Together with Bobby Rose” wydobywając z archiwów trochę starych nagrań.

Pat Martino nie ukrywał inspiracji Koranem – dziś to niezbyt popularny w USA pomysł, pod koniec lat sześćdziesiątych muzycy jazzowi często przechodzili na Islam… Z perspektywy czasu zdaje się, że dla części z nich to było jedynie poszukiwanie czegoś oryginalnego, chęć wyróżnienia się z tłumu, a nie rzeczywiste zainteresowanie odmiennym systemem religijnym. Dla Pata Martino Islam był źródłem inspiracji muzycznej, raczej filozofią, niż religią, systemem wartości a nie modlitewną aktywnością.

„Baiyina” to muzyka ekscytująca, inspirująca i zaskakująco nietypowa biorąc pod uwagę czas i miejsce powstania a także fakt, że za chwilę cały jazzowy świat miał obrócić się – łącznie z Patem Martino (Joylous Lake) w stronę elektrycznego fusion. Znajdziecie w tej muzyce odrobinę egzotycznego orientu, trochę psychodelii i hipisowskiego luzu, a jednocześnie niezwykle staranne podejście do kompozycji, co zawsze cechowało i cechuje do dziś niezwykle uporządkowanego, szczęśliwego i spokojnego na wschodni właśnie sposób Pata Martino. To muzyka wymykająca się wszelakim klasyfikacjom, a takie płyty potrafią nagrywać jedynie najwięksi…

Pat Martino
Baiyina (The Clear Evidence)
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / Fantasy

Numer: 025218635523