17 sierpnia 2010

Makoto Ozone – Chopin i jego Europa – Palladium, Warszawa, 16.08.2010

Beznadziejność miejsca koncertu, jego organizacji i czasu rozpoczęcia z nawiązką zrekompensował wczoraj słuchaczom Makoto Ozone. Nie sposób nie porównywać wczorajszego koncertu do niedawno wydanej płyty (Makoto Ozone – Road To Chopin – Universal – 044002533098). Koncert był ciekawszy niż płyta, wpisując się w formułę – im dalej od Chopina, tym lepiej. Makoto Ozone jest niewątpliwie wybitnym pianistą, błyskotliwym technikiem, kompozytorem i interpretatorem, jednak znane tematy Chopina nagrało tak wielu wielkich pianistów, że naprawdę ciężko zaproponować coś nowego i ciekawego. Tak jak ze standardami jazzowymi – to niebezpieczne pole dla wykonawców wystawiających swoje próby na porównanie ze wszystkimi wielkimi tego świata.

Koncert rozpoczął sam Makoto Ozone kilkoma utworami Chopina, które wypadły nieco bezbarwnie. Dla mnie ten koncert był przede wszystkim okazją do posłuchania na żywo Gregoire Mareta. Tak więc koncert rozkręcił się, kiedy ten mistrz harmonijki pojawił się na scenie. Po chwili Makoto Ozone zapowiedział mieszankę Preludium e-moll op. 28 numer 4 z How Incencitive Antonio Carlosa Jobima. To połączenie nie powinno nikogo znającego oba utwory dziwić, to przecież właśnie utwór Chopina był inspiracją dla brazylijskiego kompozytora. To wykonanie było najciekawszym momentem koncertu, znacznie obszerniejsze niż samo Preludium z płyty, więcej harmonijki i bardziej jazzowe frazowanie, puls i timing rodem raczej z Jobima, niż Chopina.

Makoto Ozone pokazał to, co cechuje większość japońskich pianistów – nienaganną technikę połączoną z wielkim szacunkiem dla oryginalnego materiału Chopina. Jego inwencja improwizacyjna znalazła ujście w jazzowych fragmentach, w których czuł się zdecydowanie najlepiej. I choć większość materiału sprawiała wrażenie przygotowanego i ogranego wcześniej, a nie spontanicznej improwizacji, to lekkość w traktowaniu instrumentu odarła interpretacje znanych tematów ze zbędnej narodowo-żałobnej pompatyczności właściwej wielu ich wykonaniom. Jak większość Japończyków, Makoto Ozone czyta nuty, a nie przetwarza ich przez pryzmat naszego, polskiego spojrzenia historycznego, które karze nam myśleć, że jeśli Chopin tworzył w smutnych czasach, to trzeba go grać smutno…

Może to trochę wina fatalnej sali, słabego, nowego i nierozegranego fortepianu, lub nieco innej muzyki spodziewającej się publiczności, jednak koncert był bardzo nierówny. Artyście trudno było przykuć uwagę słuchaczy na dłużej, szczególnie w klasycznych fragmentach. Kiedy grał szybciej i więcej nut, brakowało na sali jazzowej publiczności.

Gregoire Maret to geniusz swojego instrumentu. Zagrał więcej i ciekawiej niż na płycie. Trochę bardziej jazzowo, na co pozwalał materiał, jak zwykle z wielką dbałością o każdy dźwięk, w pełni kontrolując proces jego powstawiania, ton i artykulację. A ton ma niezwykły, sposób budowania dźwięku nieco przypominający dźwięki jazzowej trąbki z barwą i atakiem kontrolowanym bardziej oddechem niż ułożeniem ust. W swojej wirtuozerii nie gubi jednak muzykalności, grając niezwykle płynnie jest daleki od oczywistości. Obaj z Makoto Ozone rozumieją się doskonale, choć rola lidera nie jest w tym układzie zdefiniowana, a na scenie widać, że nie grają ze sobą często. Wyczekiwanie na następny krok, na następny dźwięk tworzyło między muzykami rodzaj twórczego napięcia i ciekawości, dokąd zawędrują w swojej muzyce. To trochę tak, jakby żaden z nich nie miał pewności, co będzie za chwilę.

W drugiej części koncertu, po zupełnie niepotrzebnej organizacyjnie przerwie (trudno przypuszczać, żeby Makoto potrzebował pół godziny przerwy po 45 minutach gry) nastąpił drugi, równie ciekawy jak duety z Gregoire Maretem fragment koncertu. Makoto Ozone zagrał najpierw utwór Raya Bryanta Cubano Chant, a później dwie swoje kompozycje. Zupełnie oczywistym stało się, że to jest materiał, z którym czuje się najlepiej. To był najbardziej jazzowy, stylowi fragment koncertu. Tutaj pianista pokazał wszystko co potrafi najlepiej, a to i fragmenty liryczne, comping, melodyka Oscara Petersona (na którego występ i grę Cubano Chant, jako inspirację dla nauki gry na fortepianie sam się w zapowiedziach powoływał), echa stylu Buda Powella i błyskotliwa sprawność prawej ręki. Później na scenie pojawiła się Anna Maria Jopek. I wtedy właściwie koncert się skończył. Wokalistka nie wypadła dobrze, to był występ bez pomysłu. Delikatny i zwiewny akompaniament Makoto Ozone ginął przytłoczony ciemnymi wokalizami. Brak było porozumienia między wykonawcami i koncepcji całości. Anna Maria powinna pozostać w swoim świecie ludowo folklorystycznych przyśpiewek. Nie jestem przeciwnikiem jej stylu, ale wczoraj się nie sprawdził. Dla fortepianu Makoto Ozone była zbyt ekspansywna, jej głos zbyt ociężały, niepotrzebnie egzaltowany. Z melodyjnym fortepianem trzeba śpiewać lekko i zwiewnie, Anna Maria Jopek tak potrafi, jednak wczoraj się nie udało.

Mam wrażenie, że zarówno płyta, jak i wczorajszy koncert to chęć zrobienia czegoś na fali mody na Chopina. Makoto Ozone i Anna Maria Jopek wypadają lepiej w innym repertuarze, a Gregoire Maret to geniusz do wynajęcia, który potrafi zagrać swoje w każdej konwencji.

No i jeszcze jedna refleksja – ogłoszenie przez organizatora, że uczestnicy wczorajszego koncertu Makoto Ozone wchodzą za darmo na dzisiejszy koncert Bobby McFerrina. Jak słabo musiały się sprzedać bilety na dzisiaj … Smutne. Jak źle poczują się nabywcy biletów… Dla mnie to kolejne potwierdzenie tezy, że może czas, żeby McFerrin nagrał coś porządnego, jazzowego i stylowego, a nie kolejne wydumane projekty. I przyjechał z czymś takim, a nie kolejnym wakacyjnym festiwalowo rewiowym projektem, jak co roku… Choć może wieczorem zmienię zdanie… Oby…

Brak komentarzy: