Poniższy
tekst jest optymistycznym dowodem na istnienie wolnych mediów. O wolności światopoglądowej
i braku cenzury politycznej nikt dziś nie dyskutuje, bo to oczywiste zdobycze
wolnego świata. Jednak natura nie znosi próżni i wielu miejscach, a właściwie praktycznie
wszędzie władzę polityków zastąpiła władza bankierów. Czyli zamiast idei
rządzią pieniądze. Nie jest jednak tak wszędzie.
Otóż
jakiś czas temu dostałem od Nadredaktora Nadnaczelnego RadioJAZZ.FM płytę,
która jest bohaterem dzisiejszego tekstu z lakonicznym stwierdzeniem, że pewnie
mi się spodoba. Otóż niezbyt mi się podoba, a fakt, że mogę o tym napisać i
jeszcze ową myśl uzasadnić stanowi właśnie żywy dowód na to, że nasze radio
jest swoistym rezerwatem wspomnianej wolności. Być może dlatego nasz sukces
ekonomiczny z łaskawości dla samego siebie nazwałbym mocno ograniczonym…
Otóż
jak Nadredaktor poleca, to powinno się podobać… A jakoś się nie podoba.
Dwupłytowy
album gitarzysty, którego wcześniej słyszałem może gdzieś przelotnie, a mam
wrażenie, że nawet widziałem kilka lat temu na żywo brzmi dokładnie tak, jak
wygląda. Przygodę z tym wydawnictwem zacząłem od oględzin zewnętrznych i
właściwie w związku z wyrobioną przez lata intuicją mogłem na owych oględzinach
poprzestać. Poświęciłem jednak prawie 2 godziny na uświadomienie sobie po raz
kolejny, że jednak intucję mam dobrą.
Z
okładki możemy dowiedzieć się wielu rzeczy. Po pierwsze – album koncertowy (2
płyty CD) nie jest w istocie koncertem, a zbiorem pojedynczych nagrań z jednego
klubu zarejestrowanych w ciągu ponad 2 lat występów jego lidera w znanym w
światku bluesowym barze The Baked Potatos w Hollywood, a raczej na jego przedmieściach.
Hollywood stolicą bluesa nie jest, a jego przedmieścia tym bardziej… Jeśli jest
się więc rezydentem w takim klubie i występuje się tam co rusz, to chyba jakoś
z lepszymi propozycjami dobrze nie jest… To tylko przypuszczenie, ale myślę, że
niezbyt odległe od prawdy, co potwierdziły oględziny muzyki zapisanej na
płytach.
Jeśli
bluesowy gitarzysta składa album koncertowy z 2 lat występów, to znaczy, że
żaden z tych koncertów nie był jakoś w całości specjalnie wyśmienity…
Kolejne
spostrzeżenie – całość materiału jest autorstwa lidera, co w sumie samo w sobie
sygnałem alarmowym być nie powinno, ale bluesowi gitarzyści zwykli jednak
czasem odnosić się do klasyki. W dodatku album amerykańskiego w końcu
gitarzysty wydała holenderska wytwórnia, można mieć teorię, że specjalizujące
się w bluesie amerykańskie manufaktury w Michaela Landaua jakoś nie wierzą… To
znowu tylko teoria, ale jakość muzyki to potwierdza. Trudno mi wejść w buty
szefa amerykańskiej bluesowej wytwórni, w rodzaju Dixie Frog chociażby, ale
porównując muzykę wydaje mi się, że to nie tylko teoria…
Sam
fakt współpracy w ciągu ponad 2 lat z 3 różnymi sekcjami rytmicznymi w sumie
nie jest jeszcze niepokojący, ale biorąc pod uwagę wszystkie powyższe myśli…
Może powstać teoria, że jakoś stałego zespołu lider nie potrafi wyżywić….
Popatrzmy
na listę utworów. To wszystko kompozycje lidera, z których najbardziej
interesujący wydawał mi się tytuł „6/8 Blues”. Może to będzie ciekawy muzycznie
eksperyment rytmiczny…
Jeszcze
tylko szybkie spojrzenie na regały z płytami prowadzące do konkluzji, że
Michael Landau potrafi czasem załapać się do całkiem niezłych składów… A to
zagra u Joni Mitchell – „Taming The Tiger”, a to jakiś utwór u Milesa Davisa
na albumie „Amandla”, a to stanie w trzecim rzędzie w chórku u Quincy Jonesa – „Back
On The Block”, a to zagra z Rayem Charlesem. W sumie całkiem imponujące
muzyczne CV, tylko jakoś z żadnego z tych albymów go nie pamiętam… Ale cóż,
może jest świetnie wtapiającym się w tło muzykiem sesyjnym…. Takich też świat
potrzebuje.
No
i jeszcze na koniec najważniejsze podsumowanie myśli związanym z tym, co zwykle
każdy słuchacz robi zanim zacznie słuchać płyty – czyli z oglądaniem okładki…
Napiszę to wielkimi literami: OBY TYLKO NIE ŚPIEWAŁ….
Iluż
to świetnych gitarzystów postanowiło zostać gwiazdami rocka…. Ten co
konsekwentnie od ponad 40 lat odmawia jest dziś powszechnie podziwianym
gitarzystą… Jeff Beck… Reszta może zarobiła trochę więcej pieniędzy, ale to w
muzyce nie wszystko…
Uprzedzając
bieg wypadków… Michael Landau niestety śpiewa. Śpiewa na prawie całej pierwszej
płycie i w ten sam sposób obrzydza słuchaczom połowę drugiej. Zresztą
entuzjazmu wśród bywalców baru The Baked Popatoes jakoś jego śpiew też nie
wywołuje… Jak śpiewa? Jeśli lubicie Erica Claptona (który sam w sobie śpiewać
nie potrafi zbyt pięknie), to wyobraźcie sobie owego Claptona śpiewającego z
ustami pełnymi ruskich pierogów, którego nagranie realizator dźwięku przez
pomyłkę zwolnił o jakieś 20 procent, a pierogi polane były gęstym klonowym
syropem. Fuj….
Zupełnie
irracjonalna intuicja podpowiadająca mi, że „6/8 Blues” musi być fajny
sprawdziłą się w 100 procentach. To jedyny pozbawiony owych wyrobów
pierogopodobnych utwór na pierwszej płycie. I zdecydowanie najlepszy utwór z
całego 2 płytowego zestawu. Gdyby Micheal Landau zechciał być zwyczajnym
bluesowym gitarzystą, nagrać jeden koncert, nie śpiewać, zagrać trochę
wypróbowanych bluesowych numerów… Mnie by się podobało.
Może
jest dobrym muzykiem sesyjnym, czyli takim, którego się nie zauważa i nie
pamięta, tak jak ja nie pamiętam go z płyt Milesa Davisa, Raya Charlesa, czy
Joni Mitchell. Jest na pewno sprawnym warsztatowo gitarzystą. Na pewno jest też
beznadziejnym wokalistą.
Prawdopodobnie
w północnym Hollywood jest jeszcze kilku równie sprawnych gitarzystów… Cóż, to
Ameryka.
Może
nie znającym tej płyty czytelnikom należy się jakiś punkt odniesienia… Otóż
kiedy Michael Landau bierze oddech i nie śpiewa, to gra coś pomiędzy muzyką Deana
Browna i Marca Ribota. To dźwięki eksplorujące granice harmonii i tego, jak
bardzo można odsunąć dźwięk od
podstawowych akordów, żeby jeszcze jednak tam się mieścił. To rodzaj muzycznego
komentarza do momentami całkiem niezłych sekcji rytmicznych. W przerwach między wokalnymi popisami trzeba przyznać całkiem niezłym komentarzem...
No
i może mi się nie podobać. Oto macie dowód na wolność mediów…
The
Michael Landau Group
Michael
Landau Group Live
Format:
2CD
Wytwórnia:
Provogue
Numer:
8712725720928
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz