Są
takie płyty, które mają pecha. Są towarem sezonowym, nie tylko sezonowo
sprzedawanym, ale również sezonowo słuchanym. Wystarczy, że na płycie umieści
się choinkę, albo płatki śniegu, a w repertuarze „White Christmas”, „Silent
Night” i parę innych nieśmiertelnych hitów i sprzedaż w połowie grudnia
gwarantowana. Kłopot w tym, że po pierwsze wszystkim wychodzi to tak samo, a po
drugie większość takich produkcji nadaje się do słuchania jedynie w dwa, no
może trzy tygodnie z całego roku, a i wtedy po kilku wycieczkach do centrów
handlowych zaczynamy mieć nieco dość smyczków i beznamiętnie poprawnych partii
wokalnych. Oczywiście magia nazwisk działa, stąd każdy wielki wokalista i każda
wielka wokalistka prędzej, czy później taki album nagrywa, a my prędzej, czy
później go kupujemy. I trzymamy tak na zakurzonej półce przez pozostałą część
roku.
Dobrej
muzyki można słuchać zawsze. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że dźwięk
dzwoneczków i skrzypiących na śniegu sań może wspomagać w upalne lato
samochodową klimatyzację…
Są
jednak nieliczne płyty świąteczne, które pomimo choinki z bombkami na okładce
można słuchać cały rok. To nie dotyczy niestety największych wokalistów i
wokalistek jazzowych, którzy w towarzystwie największych orkiestr i najlepszych
aranżerów pod naciskiem największych muzycznych producentów, albo w związku z
obietnicami kontraktowymi nagrywali albumy świąteczne, które ogólnie można
nazwać „Moje Nazwisko Xmas With Strings”. Czasem jeszcze można dołożyć
Definite, Ultimate, The Best, Complete albo coś takiego. Te albumy mają żyją
tylko przez kilka świątecznych tygodni w roku.
„Jingle
All The Way” to nie jest tegoroczna nowość. Płyta ukazała się w 2008 roku,
pamiętam, że wtedy uznałem ją za kolejny produkt świąteczny trochę zastanawiając
się, czemu Bela Fleck dał się na to namówić. W zeszłym roku wpadła mi w ręce
płyta analogowa, która jest dużo krótsza od wersji cyfrowej. W tym roku mam już
płytę CD i uważam, że to najlepsza płyta świąteczna ostatnich lat. Nie jest to
więc tegoroczna nowość, ale dla wydawnictw tego rodzaju czas płynie nieco
wolniej. Nie co roku ukazuje się tak dobra płyta w tym dość unikalnym gatunku. Tekst o wersji analogowej napisałem w sierpniu 2010 roku i przeczytacie go tutaj:
Ta
płyta to muzyczny fenomen. Jeśli popatrzeć na listę utworów – to klasyczna
świąteczna składanka największych przebojów. Jednak żaden z nich nie brzmi tak,
jak na innych płytach tego rodzaju. Ta płyta nie jest gorsza od innych nagrań
zespołu The Flecktones, a momentami jest równie dobra jak ich najbardziej
przebojowe nagrania. Sztuka to niezwykła odczarować w taki sposób „The
Christmas Song”, „Slient Night”, czy „Jingle Bell”.
Na
tej płycie nie znajdziecie smyczków, orkiestry symfonicznej, czy zgrabnie i
poprawnie, choć bez emocji (bo nie wypada) śpiewanych znanych wszystkim tekstów
mniej lub bardziej religijnych pieśni.
Są
tu dzwoneczki, dźwięk sań i zaprzęgu, skrzyp śniegu, ale użyte w sensowny
sposób, a nie jedynie dla zasygnalizowania świątecznego nastroju. Ta płyta jest
muzycznie integralna, a nie naciągana do świątecznego klimatu.
W
zespole Bela Flecka wszystko jest inaczej, ale ani przez chwilę nie mam
wrażenia, że to inność dla inności, wydziwianie na siłę, mające zwrócić uwagę
słuchacza na odmienne brzmienia, czy nietypowe harmonie. To mieszanie
składników muzycznych w sposób znany jedynie muzykom The Flecktones. Już sam widok
lidera przebranego za choinkę na drugiej stronie okładki pozwala wierzyć, że
będzie raczej wesoło, niż pompatycznie.
I tak
właśnie jest. „Jingle Bell” zaczyna się klasycznymi zimowymi odgłosami. Po
chwili jednak temat śpiewa techniką znaną jedynie gdzieś na stepach Mongolii w
zupełnie nierozpoznawalnym abstrakcyjnym języku jeden z członków zespołu Alash
Ensamble. Po mongolskich śpiewaków The Flecktones sięgają często. W sumie to
dość niezwykłe połączenie. Spróbujcie sobie wyobrazić step Mongolii i ludzi
siedzących przed jurtą śpiewających „Jingle Bell”. Sporo w życiu widziałem, ale
to naprawdę egzotyczna perspektywa… To prawdziwe Chrstmas Fusion. Nowy muzyczny
gatunek, w duchu którego utrzymana jest cała płyta…
„Silent
Night” to poruszający się na obrzeżach dobrze znanej na całym świecie melodii
saksofon Jeffa Coffina. Trudno w tej melodii uciec od banału. To udało się
oprócz The Flecktones chyba tylko Stanleyowi Jordanowi, ale on nagrał tylko
jedną taką kompozycję (na płycie „Standards Volume 1”).
„Sleigh
Ride” to stały uczestnik różnych świątecznych składanek, choć ani tekst,
którego akurat w wykonaniu The Flecktones nie ma, ani okoliczności powstania
nie wskazują na gwiazdkowe konotacje. W wykonaniu zespołu brzmi to jak żywcem
wyjęte z teksańskiego przydrożnego baru wirtuozerskie biegniki bajno lidera
uzupełnione niekonwencjonalną solówką saksofonu Jeffa Coffina. Utwór był w roku
wydania nominowany do nagrody Grammy w kategorii „Best Country Instrumental
Performance”.
„The Christmas Song” to…blues zagrany na
gitaropodobnym instrumencie przez FutureMana. „Twelve Days Of Christmas” to nieco mniej znana
z okolicznościowych składanek wiekowa już kolęda pochodzenia brytyjskiego. Melodia ma co najmnie 200 lat, jednak za
sprawą muzyków The Flecktones brzmi jak nowoczesny jazzowy standard, który jak
cały ten album można grać i słuchać przez cały rok.
Kolejna
melodia to fragment bożonarodzeniowego oratorium Jana Sebastiana Bacha (BVW 248
#41). Brzmi nowocześnie, ale bez obrazy dla idei kompozytora, który zapewne,
czego dowodzą też inne wykonania, miał nieco inną wizję instrumentacji…
„Christmas
Time Is Here” jest nie do poznania. To interpretacja oparta na funkowym rytmie
gitary basowej Victora Wootena. „Linus And Lucy” to melodia okazjonalna grana
często przez jazzowych pianistów, w tym tych największych, między innymi Dave
Brubecka. Jak wiele amerykańskich melodii powstała do jakiegoś telewizyjnego
show i trzeba się sporo napracować, żeby brzmiała niebanalnie.
„The
Hanukkah Waltz” to religijny crossover, momentami żydowski, momentami
przypominający muzykę arabskich zaklinaczy wężów. W żadnym razie nie przypomina
standardowych wykonań.
Kolejny
utwór to znowu porcja klasyki, przynajmniej teoretycznie, bowiem w wykonaniu
The Flecktones nic nie brzmi standardowo. Piotr Czajkowski i fragment „Dziadka
Do Orzechów”. Przez chwilę brzmi poważnie i dość kalsycznie, przynajmniej do
momentu, kiedy nie pojawia się gitara basowa Victora Wootena. Już sama obecność
tego instrumentu w muzyce Czajkowskiego musi intrygować…
Kolejny
utwór – „What Child Is This / Dyngylidai” to znowu wiekowa angielska kolęda,
transowy rytm gitary basowej i banjo uzupełniony przez mongolski chór oraz solo
saksofonu przedstawiające jakby w kontrapunkcie do całości prawdziwe brzmienie
melodii.
„O
Come All Ye Faithfull” – jakby bardziej zwyczajnie, słuchając zapisałem sobie –
skocznie, radośne i melodyjnie, tak jak powinno być na święta. Kolejny utwór to
wiązanka złożona z fragmentów kilku znanych melodii, nieco zgadując
przypuszczam, że tu każdy z muzyków dorzucił fragment swojej ulubionej
okolicznościowej kompozycji.
„Have
Yourself A Merry Little Christmas” to z kolei rodzaj świątecznego free jazzu.
Zbiorowa improwizacja, muzyczna kpina, dowcip, czy tak na poważnie? Cały czas
jednak ze smakiem w sposób ciekawy, choć zdecydowanie niekonwencjonalny.
No
i na koniec „River” – piosenka Joni Mitchell, która dość luźno związana jest ze
świętami, raczej czasem opowedzianej miłosnej historii, niż muzyczną konwencją.
Jeśli
dacie radę jeszcze na te święta, kupcie sobie tą płytę koniecznie. A jak nie
zdążycie w ciągu najbliższych dni, nie musicie marnować kolejnego roku na życie
bez tej płyty. Kupcie ją sobie na lato i słuchajcie w samochodzie… Będzie
śmiesznie jak w korku otworzycie szyby.
Bela
Fleck & The Flecktones
Jingle
All The Way
Format:
CD
Wytwórnia:
Rounder
Numer:
011661061620
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz