Lucien
Gainsbourg – tytułowy Lulu to syn Serge Gainsbourga. W związku z nazwiskiem
sukces tej produkcji powinien być zapewniony. Ten komercyjny przynajmniej,
bowiem jak mówią muzycy jazzowi, nazwiska nie grają. W tym przypadku jest
różnie. Niektóre grają na przyzwoitym poziomie, inne zupełnie się nie
sprawdzają, stanowiąc jedynie dekorację listy płac.
Z
pewnością ten album podzieli fanów Serge Gainsbourga na dwa obozy, tych co są
za i tych, co przeciw, czyli jak zwykle. Ja myślę, że to album, na którym każdy
znajdzie coś dla siebie. Znam osoby, które zachwycają się wokalizą (serio, to
cytat) Scarlett Johansson w „Bonnie And Clyde”. Dla mnie porównanie duetu
Scarlett Johansson i Lulu Gainsbourg z oryginalnym wykonaniem Serge Gainsbourga
i Brigitte Bardot jest jak zupa bambusowa z marchewką zamiast świeżych pędów
bambusa. Być może dla młodszych słuchaczy okazja usłyszenia pięknej aktorki w
roli recytatorki tekstu jest powodem do westchnień. Pewnie tak było wiele lat
temu, kiedy kompozytorowi towarzyszyła Brigitte Bardot. To jednak zupełnie inna
liga. Nie każda aktorka, nawet jeśli jest symbolem seksu na ekranie, pozostaje
nim bez obrazu. Brigitte Bardot to potrafiła, Scarlett Johansson nie potrafi.
Utwory
zaaranżowane przez Gila Goldsteina są niezłe, choć to dość sztampowa studyjna
robota, taki kolejny dzień w studio, jakich Gil Goldstein ma pewnie ze 150 w
roku, co daje jakieś 100 albumów na których wykonuje swoją pracę równie
sumiennie. Przekonująco wypada Rufus Wainwright w roli wokalisty. Świetnie
odnajduje się w tym towarzystwie Marianne Faithfull („Manon”) i jeszcze lepiej
Lou Reed – („Initials BB”). Richard Bona – jak to Richard Bona, ja nie
przepadam za jego głosem, wolę jak gra jazz na basie, ale jako, że właściwie
tego nie robi już chyba z 10 lat, to może czas zmienić perspektywę i
oczekiwania wobec tego muzyka.
Na
płycie śpiewa też i gra na różnych instrumentach Johnny Deep. Ten aktor, jakby
ktoś nie skojarzył. Czy gdyby nie nazwisko to ktoś zauważyłby jego muzyczny
udział i coś o tym napisał? Raczej niekoniecznie, wstydu sobie nie robi, ale to
raczej szkolnie poprawne granie. Jak dołożyć do tego nazwisko, robi się
sensacja. Znam kilku aktorów, którzy mają dla własnej przyjemności muzyczne życie
i wychodzi im to dużo lepiej, choć jeśli byłoby wyśmienicie, pewnie porzuciliby
pracę na planach filmowych, jak choćby Clint Eastwood, Bruce Willis, Woody
Allen, czy bardzo ostatnio popularny Hugh Laurie. Wszyscy są lepszymi muzykami,
niż Johnny Deep.
Jedno
jest pewne. Ten album pełen jest świetnie napisanych piosenek. Wykonania już
tak wybitne nie są, choć mimo składankowego charakteru całości, przeróżnych
składów i różnych pomysłów na Serge Gainsbourga zaproszonych supergwiazd
(niekoniecznie muzycznych), album jest zaskakująco spójny i strawny dla ucha.
Widząc
taki album zastanawiam się, czy miałby jakąkolwiek szansę obronić się tylko
muzyką, bez tych wszystkich wielkich nazwisk. Niestety mam wątpliwości, być
może kiedyś urządzę komuś, kto jeszcze tej muzyki nie zna ślepy test – bez okładki
i nazwisk. Jeśli znajdę na taki eksperyment czas, z pewnością jego wynikami się
z Wami podzielę.
Lulu
Gainsbourg
From
Gainsbourg To Lulu
Format:
CD
Wytwórnia: Mercury / Universal
Numer: 602527876535
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz