W zasadzie ten
koncert jest tylko pretekstem. Okazją do powrotu do bloga, sposobem na odrobinę
refleksji o rynku muzycznym tu w Australii i tu w Polsce i wielu innych
miejscach. Choć sama muzyka, jak zwykle w momencie, kiedy pojawia się w
przestrzeni zawsze jest najważniejsza. Tym, którzy poświęcają jej cały swój
czas dla naszej – słuchaczy przyjemności należy się najwyższy szacunek i dobrze
byłoby, gdyby jeszcze godne wynagrodzenie. Artyści mają nie tylko swoje życie, ale
też koszty działań artystycznych, których większość pracujących przy biurkach w
korporacjach nie ma.
Są na świecie
miejsca muzycznie przepiękne. Do takich należy Australia. Przynajmniej jej
zamieszkała część, gdzie niezależnie od stanu i wielkości najbliższej wioski,
czy miasteczka, a to dość umowne terminy w przypadku zaludnionego domkami
kraju. Australię lubię za wiele spraw, za obowiązujące nie tylko na egzaminie
zasady ruchu drogowego, za luz i pogodę ducha wszystkich w zasadzie
mieszkańców, za szacunek i zadowolenie ze swojego zajęcia, choćby było takim,
które w polskich warunkach chodzi za niegodne i wykonywane jest w atmosferze
ogólnego obrażenia na brak zawodowego sukcesu. Mam tu na myśli wielu
pracowników sektora usługowego, handlu i gastronomii w większości polskich
dużych miast. W Australii znalazłem tylu niezadowolonych pracowników kawiarni,
ilu w Polsce poznałem szczęśliwych ze swojego zajęcia. Jednym z istotnych
elementów, za które można polubić Australię, jest niezwykła aura muzyczna.
Niekoniecznie może bardzo kreatywna i odkrywcza, czasem nawet bardzo
przewidywalna, ale jak cały kraj wesoła, wyluzowana i dla ludzi. Tu nie ma może
wielkiej sztuki, ale jest fantastyczna muzyka tworzona przez artystów, którzy
robią to dla ludzi i uwielbiają z publicznością rozmawiać. Zawsze. Przed
koncertem i po nim, w czasie spotkań w sklepach muzycznych i kiedy są
rozpoznawani jedząc śniadanie w lokalnej kawiarni. To zresztą również lokalna specjalność.
Śniadanie złożone z hamburgera wyposażonego w co najmniej połowę rozgniecionego
awokado i często górę frytek. Często owe minimum chips to jakieś pół kilograma.
Miało być o
muzyce. Australia jest ojczyzną tak zwanych tribute bands. Z początku nie byłem
do nich szczególnie pozytywnie nastawiony. To filozofia, którą trzeba
zrozumieć. Sprawne posługiwanie się instrumentami niekoniecznie oznacza, że uda
się obronić na scenie własne kompozycje. Ale jeśli sięgnąć po sprawdzone
przeboje, można dać wiele przyjemności ludziom w barach, kawiarniach, na
festynach i wszelkich innych wydarzeniach, które można ulepszyć serwując muzykę
na żywo połączoną z nieodłącznym grillem. Można grać Carlosa Santanę, Johnny
Casha, Ninę Simone, Johna Fogerty, Arethę Franklin, The Doors, Led Zeppelin,
Nirvanę, Pink Floyd, albo Davida Bowie. Można grać cokolwiek, co ludzie znają i
dać im całą masę dobrej zabawy. Bez pretensji do wielkiej sztuki i
gwiazdorstwa. Można też grać na ulicy. Nigdzie na świecie nie słyszałem tylu
dobrych i wyśmienitych muzyków zbierających grosze do kapelusza, co w Melbourne.
The Long and The Short of It – The Piping Hot Chicken and Burger Grill
Wszyscy wydają
sami swoje płyty, sprzedają je na koncertach i czasem w dobrze prosperujących niezależnych
sklepach muzycznych. Miejsca takie jak The Basement Discs w Melbourne, czy Red
Eye Records w Sydney to piwnice, w których mógłbym spędzić resztę życia. Nie
wierzcie tylko we wszystko, co polecą Wam sprzedawcy – dla nich wszystko jest
cool. Taki tu zwyczaj. Zanim to zrozumiałem, zdążyłem skompletować całkiem spory
stosik płyt, do których nigdy nie wrócę.
Zawsze warto
jednak kupić płytę na koncercie. To będzie pamiątka zawsze dobrej zabawy i
okazja do pomocy artyście. Bilety zwykle w cenie dwóch butelek piwa (tu nie ma kufli
– kolejna okazja do wygodnej pracy obsługi baru), więc płyta za 15 albo dwadzieścia
dolarów będzie dobrą pamiątką.
Zespół The Long
and The Short of It i jego koncert w niezwykłym The Piping Hot Chicken and
Burger Grill w Ocean Grove to tylko okazja i reprezentatywny przykład tego co
dzieje się w pobliżu. W odległym o pół godziny jazdy Geelong jest kilka miejsc,
gdzie muzyka na żywo pojawia się codziennie, nawet teraz – czyli w zimie. To
miasto spore jak na warunki Australii, ale wyobraźcie sobie powiedzmy Radom,
gdzie działałyby 2 kluby bluesowe, jeden z muzyką country, kilka miejsc
rockowych z muzyką 2 razy w tygodniu, 3 orkiestry symfoniczne i dęte, jazzowy
big band i grupę baletową. Chciałbym, żeby tak było.
The Long and The Short of It – The Piping Hot Chicken and Burger Grill
The Long and Short of It to typowy australijski zespół barowy. Dobry kontakt z publicznością, luz i repertuar niezwykle rozbudowany – od Boba Dylana i Johna Fogerty do Leonarda Cohena, Eltona Johna, Jamesa Taylora i Dolly Parton, country, bluesa i całkiem udanych własnych utworów. Barowy zespół z dorobkiem jakiś 10 własnych albumów, pięcioro muzyków cieszących się własnym zajęciem i dawaniem radości słuchaczom w setkach miejsc, gdzie ludzie chcą się bawić przy muzyce na żywo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz