05 września 2011

Miles Davis - Kind Of Blue: 50th Anniversary Collector’s Edition


Ruszamy w radiu z drugą płytą tygodnia. Dotąd wybieraliśmy dla Was wartościowe nowości. Te również będą się zgodnie z tradycją pojawiać co tydzień. Druga płyta – to będzie album wybrany z kanonu jazzowych klasyków. O tych płytach trudniej przeczytać jest w mediach, często nie jest również łatwo kupić je w sklepach, przynajmniej tych polskich. Przekrojowych publikacji na temat historii jazzu i poszczególnych jego gatunków powstało w Polsce zaledwie kilka. Tak więc zamierzamy dostarczać Wam wiedzy na temat tych płyt, które budując własną kolekcję powinniście umieścić na półce. W ciągu pierwszego roku, może dwu lat to będą z pewnością płyty, bez których żaden zbiór fana jazzu obyć się nie może. Nawet jeśli któraś z płyt Wam się nie do końca spodoba, to jej znajomość jest istotna dla zrozumienia logiki rozwoju współczesnej muzki improwizowanej.

Kandydatów na pierwszą płytę z tego cyklu było około 10. To wszystko albumy, które w swoim czasie zmieniły świat jazzu, a w wielu wypadkach odwróciły bieg historii światowej muzyki. Z pewnością wszystkie pojawią się w najbliższych miesiącach w tym miejscu. Po długich dyskusjach, które toczyłem sam ze sobą wybór padł na „Kind Of Blue” Milesa Davisa. To z pewnością jeden z najlepiej sprzedających się albumów w historii ambitnej muzyki.

Czy można tą płytę nazwać muzycznym arcydziełem? Niekoniecznie. Ustalenie granicy między arcydziełem a tylko wyborną płytą nie jest łatwe. Nie jestem pewien, czy jeśli uznamy „Kind Of Blue” za arcydzieło, to kilku płyt z tego samego okresu Milesa Davisa, jako, że wcale nie są wiele gorsze, też powinny być arcydziełami. A to określenie trzeba dozować starannie. Czy wiele słabsze są choćby „58’ Session Featuring Stella By Starlight”, „Porgy And Bess”, czy „1958 Miles”, „Ascenseur Pour L'echafaud”, “At Newport 1958”, “Milestones…”, czy “Someday My Prince Will Come”. Te i jeszcze pare innych nieco mniej znanych płyt Miles zarejestrował w ciągu kilkunastu miesięcy przed i po dwu sesjach, które dały światu „Kind Of Blue”.

Miles Davis to też trochę magia nazwiska. Miles Davis był genialnym muzykiem, kreatorem muzycznych wydarzeń i osoba, która – skracając nieco jedną z dowcipnych sytuacji powtarzanych przez licznych biografów – nie zrobił w muzyce wiele, tylko 3 lub 4 razy całkowicie zmienił jej historię. Nie był wirtuozem trąbki, ale żaden z nich tego nie zrobił. Miles na zawsze pozostanie największym trębaczem historii jazzu. To też jeden z nielicznych muzyków, którzy zawłaszczyli sobie własne imie. Ileż to razy każdy z nas w rozmowie mówi… Miles to, Miles tamto, Miles zagrał, nagrał… Nikt nie ma wątpliwości o jakim Milesie mówimy. Kto jeszcze zasłużył na takie wyróżnienie (jeśli odrzucimy liczne w jazzie przydomki?). Mnie przychodzi jedynie na myśl Jaco… Jaco Pastorius.

Pewnie wielu z Was ma już w swojej kolekcji jakieś wydanie „Kind Of Blue”. Ja też mam kilka. Z pewnością ważnym wydaniem jest box Miles Davis & John Coltrane - „The Complete Columbia Recordings 1955-1961”, szczególnie w pierwotnym, książkowym wydaniu z metalowym grzbietem (numer katalogowy 074646583326). Ten box pozwala poznać muzyczny kontekst rejestracji „Kind Of Blue” oraz zawiera ciekawy wiele ciekawych tekstów uzupełniających naszą wiedzę o nagraniach z tego okresu autorstwa Jimmy Cobba (perkusista grający na płycie i jedyny z ciągle żyjących członków zespołu), George’a Avakiana, Michael Cuscuny, Boba Beldena i Boba Blumenthala. Audiofile z pewnością będą poszukiwać jednego z licznych starannie wytłoczonych współczesnych wydań winylowych. Kolekcjonerzy pierwszego wydania, szczególnie tego monofonicznego (nie warto,  jednokanałowe „Kind Of Blue” nie brzmi dobrze). Do tego dochodzą jeszcze niekończące się dyskusje na temat szybszej, lub wolniejszej wersji pierwszej strony płyty.

Jednak jeśli macie ochotę kupić sobie po raz kolejny „Kind Of Blue”, albo, co przez przypadek przecież może się zdarzyć, jeszcze tej płyty nie macie, warto kupić (póki to jeszcze możliwe), wydanie „Kind Of Blue: 50th Anniversary Collector’s Edition”. Ten box wielkości płyty analogowej zawiera wytłoczoną w przepięknym niebieskim winylu (choć dźwiękowo nienajlepszą) płytę analogową, dwie płyty CD zawierające muzykę z „Kind Of Blue”, trochę odrzutów ze studia oraz sporo muzyki dostępnej wcześniej na płytach „1958 Miles” i wspomnianym już zestawie „The Complete Columbia Recordings 1955-1961”.  W pudełku znajdziemy też płytę DVD z trwającym 81 minut świetnie zrealizowanym specjalnie na potrzeby tego wydania filmem dokumentalnym z udziałem wielu znamienitych gości opowiadających o płycie. Dostajemy też pięknie wydaną książkę i parę kolekcjonerskich gadżetów. To jednak cały czas taki box, w którym treść i zawartość muzyczna przeważa nad formą. Wydawnictwo to ukazało się w 2008 roku i ciągle jeszcze można je kupić… Warto.

Muzyka umieszczona na płycie „Kind Of Blue”? Nie wyobrażam sobie, że komuś może się nie podobać. To także jeden z tych albumów, które śmiało można puścić znajomym, którzy na hasło jazz uciekają do drugiego pokoju.

Na temat tej płyty światowe autorytety napisały całe grube książki – najlepsze z tych, ktróre czytałem to „Kind Of Blue: The Making Of The Miles Davis Masterpiece” Ashley Kahn i Jimmy Cobba, „The Blue Moment: Miles Davis’s Kind Of Blue And The Remaking Of Modern Music” Richarda Williamsa, a także “The Making Of Kind Of Blue” Miles Davis And His Masterpiece” Erica Nisensona. Autorzy książek nie są zbyt kreatywni w wymyślaniu ich tytułów, ale każda z nich ma grubo ponad 200 stron. Dlatego właśnie o muzyce wyjątkowo nie podejmę się nic napisać.

Zgadzaj się jednak ze zdaniem wielu autorów, że „Kind Of Blue” to nie tylko pewien symboliczny koniec ery be-bopu. Weźmy na przykład „So What” otwierający album – utwór oparty na pozornie surrealistycznych i rozwleczonych w czasie zmianach harmonicznych, które sugerują związki z ówczesną minimalistyczną awangardą amerykańską. Te związki unifikujące ówczesną awangardę muzyki klasycznej z jazzem są zapowiedzią trzeciego nurtu. „Kind Of Blue” zmieniło też muzyczną awangardę USA. Zaledwie kilkanaście miesięcy później jeden z najbardziej znanych amerykańskich minimalistów – Terry Riley zaoferował pracę właśnie opuszczającemu więzienie Chetowi Bakerowi sam zaproponował trębaczowi oparcie ich pierwszego wspólnego projektu – oprawy muzycznej sztuki „The Gift” Kena Deweya na harmonii septymowego akordu d-moll czasami zbaczającego w stronę es-moll – czyli tematu „So What”. Chet Baker przystał na to ochoczo, choć dużo później usłyszał pierwszy raz „Kind Of Blue”.

Ja już nie pamiętam kiedy usłyszałem tą płytę po raz pierwszy. Zazdroszczę trochę tym z Was, którzy usłyszą te niezwykłe dźwięki pierwszy raz na naszej antenie w tym tygodniu. Pozostałych do sięgnięcia po raz kolejny po ten wyśmienity album namawiać nie muszę…

Miles Davis
Kind Of Blue: 50th Anniversary Collector’s Edition
Wytwórnia: Columbia / Sony
Format: 2CD+LP+DVD
Numer: 886973355220

02 września 2011

JazzPRESS wrzesień 2011


Ukazał się nowy numer jazzowego miesięcznika JazzPRESS wydawanego siłami zespołu redakcyjnego RadioJAZZ.FM. We wrześniowym numerze znajdziecie wiele ciekawych tekstów. To znowu prawie 100 stron aktualności, wywiadów, recenzji płyt, kalendarium września, zapowiedzi koncertów i wiele innych ciekawostek ze swiata jazzu. To wszystko ilustrowane świetnymi zdjęciami i zupełnie za darmo.


Do ściągnięcia tutaj: JazzPRESS wrzesień 2011

W tym numerze znajdziecie również jak zwykle trochę tekstów i zdjęć mojego autorstwa. Jeśli macie ochotę, również na blogu przyjmuję komentarze i sugestie. My już pracujemy nad wydaniem październikowym.

Christian McBride Band - Vertical Vision


Koniec wakacji. Pora wrócić więc do nieco bardziej sumiennych publikacji. Dziś będzie więc jedna z licznych prób powrotu po latach. Nie mam na myśli powrotu artysty, spotkania się po latach zespołu w celu uzupełnienia kurczących się zasobów finansowych. Te nie udają się często.

Album „Vertical Vision” Christiana McBride’a ukazał się w 2003 roku i wtedy wydał mi się zupełnie nijaki. Przez szacunek dla lidera, który jest wyśmienitym basistą, moje notatki z pewnego letniego wieczora sprzed 8 lat pozostaną zapewne na zawsze w jednym z moich zeszytów. Zobaczmy zatem, czy 8 lat muzycznych doświadczeń, parę tysięcy wysłuchanych płyt i zapewne kilkaset koncertów, w tym kilka z udziałem lidera i pozostałych muzyków z jego grupy, a także kilka jego nowych płyt zmieniło coś w moim spojrzeniu na ten album. Mam wrażenie, że tej płyty słuchałem raz, krótko po premierze, a od 2003 roku jedynie czasem trafiała w moje ręce w celu odkurzenia pudełka.

„Vertical Vision” krótko po premierze wydał mi się taki zwyczajny. Wtedy uznawałem to raczej za wadę, dziś często myślę, że to zaleta. Nie każda bowiem płyta musi być rewolucją. Inna sprawa, że owa zwyczajność zdecydowanie nie ułatwia sprzedania dużej ilości płyt. Często taka zwyczajność jest również znakiem rozpoznawczym albumów wypełnionych kompozycjami własnymi członków zespołu przygotowanymi specjalnie dla takiej płyty. Nie każdy jest Wayne Shorterem, który na każdą płytę od ponad pół wieku potrafi napisać kompozycje wybitne.

Rok 2002 (czas nagrania albumu) to nie były lata sześćdziesiąte, kiedy Blue Note, Verve i parę innych wytwórni nie mal hurtowo nagrywało takie autorskie albumy zaganiając do studia kogo się dało i korzystając z niemalże mieszkających tam sekcji rytmicznych. Wiele z tak powstałych albumów z często w drodze z koncertu na nocną sesję napisanymi kompozycjami uznajemy dziś za arcydzieła. Muzyczna intuicja podpowiada mi, że te czasy już nigdy nie wrócą i że „Vertical Vision” za kolejne 50 lat nie zostanie uznany za arcydzieło swojej epoki. Wierzę jednak, że nie straci świeżości i aktualności, bowiem to muzyka ponadczasowa, a w dzisiejszych czasach, kiedy rynek żywi się chwilą i produktami jednorazowymi, w tym gwiazdami jednej płyty i jednego przeboju, to już duży komplement.

Christian McBride jest jednym z nielicznych, jeśli nie jedynym basistą pokolenia post-Pastoriusowego, który potrafi w swoich solowych projektach omijać skutecznie pułapki, które zdają się czychać na wszystkich muzyków, którzy jako główny instrument wybrali sobie gitarę basową, bądź kontrabas.

Lider radzi sobie wyśmienicie na obu tych instrumentach. Od lat nagrywa autorskie płyty, które nie są ani wirtuozerskimi popisami, ani wymęczonymi w studiu produkcjami z przewagą technicznych i dźwiękowych ciekawostek nad zawartością prawdziwie muzyczną, cieszącą ucho słuchacza dłużej niż kilka minut, czyli tyle, ile trwa efekt zdziwienia… W te pułapki prawie na każdej solowej płycie wpadają takie tuzy basowych instrumentów, jak Marcus Miller, Stanley Clarke, Victor Wooten, czy Charnett Moffett.

Płyty Christiana McBride’a to tylko i aż, solidne jazzowe produkcje. Wypełnione, to prawda, świetnymi solówkami gitary basowej lub kontrabasu, jednak gdyby z każdego nagrania wyjąć parę akordów zagranych przez lidera, dalej pozostałaby świetna muzyka. Posłuchajcie choćby „Tahitian Pearl” – kompozycji Geoffreya Keezera i jego wybornego intro zagranego na fortepianie, czy Rona Blake’a, który właściwie w każdym utworze dorzuca ważne frazy grane na tenorze lub sopranie w istotny sposób definiując łagodne, choć w żadnym razie nie przesłodzone brzmienie albumu.

Geoffrey Keezer równie sprawnie radzi sobie z fortepianem, jak i wyborem brzmień elektronicznych, które z pewnością nie stracą po latach swojej świeżości.

Trochę szkoda zmarnowanego potencjału twórczego w postaci obecności gitarzysty Davida Gilmore’a. To jednak etatowy specjalista od ubarwiana charakterystycznymi frazami swojej gitary wielu znakomitych płyt. Za każdym razem mam jednak wrażenie, że mógłby więcej i ciekawiej. Często też potwierdza to na koncertach.

Początek płyty – to humorystyczne zerwanie przez lidera muzycznych więzów z przeszłością. Christian McBride bez wątpienia gra nowocześnie, nie zapominając ani na chwilę o korzeniach jazzu i od czasu do czasu korzystając również z kompozycji rockowych (jak na albumie „Sci-Fi” chociażby).

„Vertical Vision” to muzyka dla wszystkich. To przebojowy „Lejos De Usted” z Ronem Blake’m na flecie i świetnie zagrany temat Joe Zawinula „Boogie Woogie Waltz” (z płyty „Sweetnighter” Weather Report).

Po latach płyta zdecydowanie zyskała na jakości. Za jakieś 10 lat obiecuję sprawdzić, czy dalej dobrze się starzeje…

Christian McBride Band
Virtual Vision
Format: CD
Wytwórnia: Warner
Numer: 093624827825

01 września 2011

Simple Songs Vol. 27


Bohatera audycji, który wystąpi w roli kompozytora przedstawi zespół w składzie: James Carter – klarnet basowy, David Gilmore – gitara, Rodney Green – perkusja i lider – Christian McBride – kontrabas….

* Christian McBride Band– Walking On The Moon – Sci-Fi

Bohaterem audycji jest… Sting. To była kompozycja „Walking On The Moon”. Przygotowałem dla Was z pewnością nietypowy i bardzo jazzowy remanent ze Stinga. Trzymam się tezy, której bronię przy każdej możliwej okazji, że Sting jest wyśmienitym producentem i jak magnes przyciąga wyśmienitych muzyków do swoich projektów, a poza tym zdarzają mu się kompozycje wręcz wyśmienite. Dowodem tego jest fakt, że często są wybierane przez muzyków stricte jazzowych stanowiąc bazę dla wyśmienitych partii improwizowanych. Jeśli nie rozpoznaliście, to było „Walking On The Moon” z płyty „Reggatta de Blanc” The Police. Muzykiem Sting jest za to w moim pojęciu mocno średnim…

Zespół The Police to był absolutnie fenomenalny perkusista Steward Copeland, wyśmienity gitarzysta Andy Summers i dobry, a momentami wybitny kompozytor, mierny basista i takiż wokalista – Gordon Summers. O karierach solowych Copelanda i Summersa będzie z pewnością kiedyś czas porozmawiać. Z pewnością nie są takim spektakularnym sukcesem komercyjnym jak kariera Stinga, jednak muzycznie są one bardzo ciekawe. Steward Copeland nagrywał choćby ze Stanleyem Clarke, a Andy Summers to dziś awangardowy jazzowy gitarzysta, który ma na swoim kncie choćby wyśmienite gitarowe transkrypcje kompozycji Charlesa Mingusa – album „Peggy’s Blue Skylight”. Posłuchajmy jak po latach słyszy on kompozycję Stinga „Bring On The Night” – oryginalnie z już wspomnianej płyty „Reggatta de Blanc” z 1979 roku. Po 18 latach, w roku 2007 Andy Summers nagrał płytę „First You Build A Cloud…” w duecie z klasycznym gitarzystą Benem Verdery znanym z solowych nagrań muzyki Bacha i Mozarta.

* Andy Summers & Ben Verdery – Bring On The Night – First You Build A Cloud…

Przejdźmy teraz do dwójki muzyków, którzy w 2001 roku dokonali wybornej muzycznej analizy i dekonstrukcji najlepszych kompozycji Stinga. Powstał z tego wyśmienity album „Shadows In The Rain: The Sting Project”. To Christof Lauer (saksofony) i Jens Thomas (fortepiano) plus kwartet smyczkowy. Posłuchajmy 3 krótkich fragmentów – otwierającego i zamykającego album Roxanne – to oczywiście z debiutanckiej płyty The Police – „Outlandos d’Amour” z 1978 roku oraz „Every Little Thing” – w oryginale „Every Little Thing She Does Is Magic” – w oryginale z „Ghost In The Machine z 1981 roku.

* Christof L:auer & Jens Thomas – Roxanne – Shadows In The Rain: The Sting Project
* Christof L:auer & Jens Thomas – Roxanne (Reprise) – Shadows In The Rain: The Sting Project
* Christof L:auer & Jens Thomas – Every Little Thing – Shadows In The Rain: The Sting Project

Skoro już jesteśmy przy „Every Little Thing She Does Is Magic”, posłuchajmy Kevyn Lettau. To brazylijska wokalistka, urodzona w Berlinie i nagrywająca głównie we Francji. W 2000 roku nagrała album z piosenkami The Police – jej dziecięcymi fascynacjami (to cytat z wkładki do płyty).  W wersji damskiej to „Every Little Thing He Does Is Magic”

* Kevyn Lettau – Every Little Thing He Does Is Magic – Police

Jednym z najczęściej wybieranych przez muzyków jazzowych utworem Stinga jest „Fragile” z płyty „…Nothing Like The Sun”. Gdyby nie „Bring On The Night”, to właśnie byłby najlepszy album Stinga solo. Czy jednak „Bring On The Night” to album Stinga? To raczej jazzowe All stars – Branford Marsalis, Kenny Kirkland, Darryl Jones, Omar Hakim…

Tak, czy inaczej, album „… Nothing Like The Sun” to płyta pełna świetnych kompozycji. Na krótki moment oddajmy więc głos kompozytorowi. Żeby było nieco ciekawiej i egzotyczniej, posłuchajmy wersji portugalskiej. Krótko po premierze „…Nothing Like The Sun” Sting postanowił zadbać o fanów posługującym się językiem hiszpańskim i portugalskim, a po pewnie razem rynek większy niż angielskojęzyczny. Tak więc powstała płyta „…Nada Como El Sol”.  Na niej znajdziemy „Fragile” po portugalsku i po hiszpańsku. Ja zdecydowanei wolę tekst portugalski…

* Sting – Fragil – …Nada Como El Sol

Warstwa muzyczna nie odbiega od angielskeigo oryginału. Brzmi to jednak trochę jak demo służące bardziej sprzedaży kompozycji niż jej rzeczywiste wykonanie. Posłuchajmy zatem co zrobią z tym utworem jazzmani. Na początek mały polski akcent. Grażyna Auguścik i Paulinho Garcia. Tu znowu fragment tekstu brazylijski gitarzysta zaśpiewa po portugalsku…

* Grażyna Auguścik & Paulinho Garcia– Fragile – Fragile

Pozostaniemy jeszcze dłuższą chwilę w kręgu „Fragile”. Kolejna wersja należeć będzie do Kenny Barrona (fortepian) i Reginy Carter (skrzypce).

* Kenny Barron & Regina Carter – Fragile – Freefall

Wyborny to duet, jakby stworzony do grania nastrojowych ballad, choć na tej płycie znajdziecie również znacznie szybsze tempa. Kolejna „Fragile” to wokalna grupa Take 6 – tym razem z dodatkiem instrumentalistów. Dość nietypowe podejście do tematu. Ja nie jestem do końca przekonany, ale są tacy, którzy tą wersję uwielbiają. Na gitarze Marc Antoine, na wielu różnych instrumentach wszędobylski Marcus Miller.

* Take 6 – Fragile – Beautiful World

No i na koniec… Przecież naczelny Stingolog tego kraju, a może i wszechświata nie wybaczyłby mi tego, a zresztą muzycznie też warto…. Będą wszędobylscy: Krzysztof Herdzin, Robert Kubiszyn, Marek Napiórkowski. Zaśpiewa Anna Maria Jopek…

* Anna Maria Jopek – Tea In The Sahara – Jo & Co

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Jeszcze jedno „Fragile”. Tym razem w wykonaniu Cassandry Wilson – nagranie pochodzi z płyty „Glamoured”. Na gitarze zagra Fabrizio Sotti, na kontrabasie Reginald Veal, na perkusji Terry Lyne Carrington, a na instrumentach perkusyjnych Jeffrey Haynes.

* Cassandra Wilson – Fragile – Glamoured

29 sierpnia 2011

Nils Landgren - The Moon, The Stars And You


Usłyszałem ostatnio, że odgrzewamy starodawne nowości, czyli takie płyty, które miały premierę kilka tygodni, albo miesięcy temu. Otóż jakoś się z tym nie zgadzam, dobrą muzykę warto prezentować, polecać, a niektórym przypominać nawet po wielu latach. Płytę tygodnia mamy co tydzień, czego jeszcze wielkie i te mniejsze wytwórnie nie uwzględniają w swoich wydawniczych kalendarzach. W związku z tym wartościowe nowości muszą czasem na swoją kolej poczekać. Mam jednak nadzieję, że żadna z ciekawych nowości nie umknie naszej uwadze, a jeśli ktoś z Was uważa, że coś nam umknęło – zawsze można napisać na adres umieszczony w stopce…

Poza tym szykujemy małą rewolucję w płytach tygodnia. Ogłoszenie naszej jesiennej ramówki nie będzie z pewnością tak huczne, jak komercyjnych telewizji, za to wartość artystyczna mam niezmiennie wrażenie, że przewyższy wszystkie polskie telewizje razem wzięte. Nowa formuła zapewni nam możliwość prezentowania nie tylko nowości, ale to niespodzianka, którą jeszcze przez chwilę zachowamy dla grupy osób zbliżonych do mikrofonu od wypukłej strony sitka mikrofonu…

Jednak specjalnie dla tych słuchaczy, którzy domagali się ostatnio nowszych nowości, w tym tygodniu zupełnie premierowa premiera. Oficjalnie album „The Moon, The Stars And You” Nilsa Landgrena miał premierę 26 sierpnia, czyli dosłownie kilka dni temu. Pewnie nawet, gdybym napisał o nim za pół roku, byłby to i tak tekst premierowy, ale tak możemy mieć wszyscy poczucie uczestnictwa w prawdziwej premierze.

Sam Nils Landgren jest muzykiem poruszającym się swobodnie od nowoczesnego R&B i soulu do klasycznego jazzu i jazzowych interpretacji muzyki popularnej. W Szwecji Nils Landgren jest prawdziwą muzyczną instytucją, muzykiem znanym wszystkim i grającym chętnie i dużo z każdym dobrym zespołem niezależnie od etykietki stylistycznej. Dość powiedzieć, że od połowy lat siedemdziesiątych zagrał na około 500 albumach, włączając światowe hity zespołu ABBA, The Crusaders, Herbie Hancocka, Wyclef Jeana i wielu innych.

Osobiście wolę jak gra na puzonie, jednak jego kompetencje wokalne są trudne do podważenia, choć barwa głosu nie wyróżnia się niczym szczególnym. W muzyce Nilsa Landgrena tematem nie jest instrumentalna wirtuozeria, ale nastrój i właściwy wybór repertuaru. Jego najnowszy projekt – „The Moon, The Stars And You” to album, który w zasadzie nie powinien się udać. Mamy tu różne konfiguracje instrumentalne, są utwory zagrane jedynie z sekcją rytmiczną, są goście specjalni, czasem pojawia się orkiestra, a nawet dwie różne orkiestry. Trudno znaleźć też klucz, który posłużył do wyboru repertuaru. Na płycie znajdziemy kompozycje Cata Stevensa, Krisa Kristoffersona, Kurta Weilla, Henry Manciniego, Herbie Hancocka i kilku innych. Są też kompozycje własne lidera. Jak z takiego stylistycznego chaosu udało się poskładać spójny album – nie wiem, ale z pewnością wymaga to wyśmienitej muzycznej wrażliwości i doskonałego warsztatu.

Czy powstał album doskonały – z pewnością to nie jest epokowe dzieło, jednak to solidny kawałek dobrze zrobionej, lekkiej, ale nie obrażającej wrażliwości wyrobionego ucha, przyjemnej muzyki. Dalej wolę, jak lider gra na puzonie, stąd na singiel z tej przebojowej płyty wybrałbym kompozycję lidera – „Joe’s Moonblues”, która przypomina parę znanych tematów, ale daje dużo miejsca do puzonowej improwizacji. Dodatkowo w tym utworze pojawia się grający na fortepianie Joe Sample.

Drugim singlem powinna zostać wyśmienicie zagrana melodia autorstwa Herbie Hancocka –„Stars In Your Eyes” z płyty „Monster”. Dobrze wypada też wokalny duet lidera i robiącej ostatnio medialną karierę (dobry PR, z muzyką bywa różnie) Caecilią Norby w „Angels Of Fortune”. Świetny jest duet z Richardem Galliano w „Moon River”  - to jedno z najciekawszych wykonań instrumentalnych tej kompozycji, która nie jest łatwa I wielu wytrawnym muzykom wychodzi z niej jedynie ckliwa ballada. Nils Landgren i Richard Galliano pokazują, że może być zupełnie inaczej.

Każdą z 12 kompozycji na płycie można za coś pochwalić. Może najmniej lubię te momenty, kiedy pojawia się orkiestra, ale to tylko dwa utwory.

Na tą płytę musicie uważać, Nils Landgren nagrywa dużo i często, więc jeśli „The Moon, The Stars And You” Wam się spodoba – zechcecie kupić jeszcze jedną i kolejną i jeszcze jedną jego płytę….

Nils Landgren
The Moon, The Stars And You
Format: CD
Wytwórnia: Act!
Numer: 614427950529