05 lutego 2014

Artur Dutkiewicz Trio – Prana

Artur Dutkiewicz to niezwykle wszechstronny artysta. Ostatnio grywa najczęściej na akustycznym fortepianie, w przeszłości sięgał jednak po instrumenty elektroniczne, a nawet organy Hammonda. To kompozytor, sięgający na koncertach równie chętnie po repertuar jazzowy, rockowy, jak i klasyczny. Jeden z najaktywniejszych podróżników polskiego jazzu. Grał już chyba we wszystkich możliwych krajach świata, gdzie jest przynajmniej jeden w miarę dobrze działający fortepian. Nie wiem, jak znajduje te wszystkie możliwości, jestem jednak pewien, że nawet jeśli słuchacze przed koncertem niewiele o Arturze wiedzą, to z koncertu wychodzą szczęśliwi.

To właśnie szczęście jest przedmiotem tego albumu. Szczęście niekoniecznie zachodnioeuropejskie – hedonistycznie wypełnione wygraną z sąsiadami gonitwą za dobrami wszelakimi. To raczej wewnętrzna harmonia, przestrzeń życiowa wypełniona przez dobre emocje.

„Prana” działa na wyobraźnię, to przenośny generator obrazów, które pojawiają się w głowie, pewnie u każdego z słuchaczy różnych, ale przecież o to właśnie jest przedmiotem każdego w zasadzie ciekawego nagrania. Jeśli lubicie muzykę oczywistą, taką obok której łatwo przejść obojętnie – nie zawracajcie sobie „Praną” głowy.

Artur Dutkiewicz nie stroni od artystycznego ryzyka – gra i nagrywa to co lubi nie oglądając się jakieś aktualne rynkowe tendencje. Tak właśnie powstała „Prana”. To zapis stanu ducha w momencie nagrania. Historia opowiedziana dźwiękami. Historia prawdziwa, a takich dziś na płytach niewiele. Jak w codziennych gazetach, a właściwie tym co z nich zostało – szczęście nie jest tematem, który się sprzedaje.

Kiedy zobaczyłem na okładce utwór „Wujek Tomek” – dedykowany wieloletniemu przyjacielowi – Tomaszowi Szukalskiemu – wyobraziłem sobie jakieś smutne epitafium. Nic bardziej mylnego. Tomasz Szukalski był królem życia – korzystał z niego jak mało kto. W związku z tym i wspomnienie powinno być adekwatne. Nie spodziewajcie się żałobnego marsza – to utwór, który Artur grywał dawno temu z Tomkiem Szukalskim, teraz wreszcie znalazł miejsce na płycie.

Muzyka Artura Dutkiewicza jest pełna przestrzeni, pozwala słuchaczowi myśleć i uruchomić wyobraźnię. Jest też niezwykle pogodna – to muzyka szczęśliwego człowieka. To w zasadzie powinno wystarczyć, jednak pewnie jednozdaniowa recenzja nie wszystkim by się spodobała.

Jak tylko Artur Dutkiewicz ze swoim zespołem pojawi się w Waszej okolicy, a pojawi się na pewno znając jego talent i chęć do grania w różnych przedziwnych miejscach, nie możecie tego przegapić.

Z Arturem Dutkiewiczem rozmawiałem na kilka dni przed premiera płyty "Prana". Rozmowa ukazała się w lutowym numerze miesięcznika JazzPRESS. Poniżej zapis naszej rozmowy.

Rafał Garszczyński: Spotykamy się kilka dni przed wydaniem twojego nowego albumu – Prana. Miałem
już okazję jej posłuchać. Powiem wprost – płyta jest bardzo dobra. To jest muzyka szczęśliwego człowieka.
To jest płyta, o której trudno jest mi opowiedzieć, są w niej całe pokłady przestrzeni, spokój i harmonia,
nie tylko ta muzyczna.

Artur Dutkiewicz: Cieszę się, że tak to słyszysz, bo tak właśnie miało być. Szczęściem, talentem i radością trzeba się dzielić. Jeśli tego się nie robi, to ich pokłady się zmniejszają. Napisałem też na okładce o tym, co jest dla mnie ważne – muzyka na tej płycie jest wyrazem wdzięczności za wszystko co dostałem i  co, każdego dnia jako dar, dostaję od życia.

R.G.: Ta harmonia nie oznacza oczywiście jednostajności, czy braku nieco szybszych i bardziej energetycznych utworów.

A.D.: Jestem za różnorodnością, świat jest różnorodny, to i nasze emocje takie są. Musi być energia,
dynamika, ale też chwila na spokój – dzień i noc, dobro i zło, są różne kolory. Nie można całego życia spędzić w chmurach.

R.G.: To jednak jest muzyka, której trzeba poświęcić trochę czasu, wsłuchać się i dać się wciągnąć
w twój świat… To nie jest łatwo sprzedawalny towar.

A.D.: Gdybym chciał robić muzykę, która się dobrze sprzedaje, to zacząłbym nagrywać pop, muzykę filmową, szukać popularności… To nie dla mnie, zatraciłbym siebie. Czułbym się niezręcznie, nie byłbym spełniony. Zależy co się chce mieć. Dla mnie jest naturalne robienie czegoś, co wynika z naszych głębszych pokładów duszy. Temu właśnie poświęcona jest Prana, dla tego właśnie warto żyć, prana to przecież energia, moc życia – siła. Nie zastanawiam się, komu to się spodoba. Pragnienia i ambicje bardzo osłabiają. Jeśli je masz – cały czas masz poczucie biedy, przecież zawsze obok znajdzie się ktoś, kto ma więcej i lepiej. To ślepa uliczka i zła energia. Ambicja powoduje, że zawsze chce się zaistnieć u jeszcze większego grona słuchaczy, a potem jeszcze większego. A niespełnione ambicje powodują zazdrość. Ja już zazdrość mam za sobą. Pracowałem nad tym, żeby się jej pozbyć. Zazdrość rodzi frustracje, powoduje negatywne
nastawienie w zasadzie do wszystkiego.

R.G.: Ale to jest trochę wpisane w zawód artysty – dotarcie do jak największego grona słuchaczy ze swoim
przekazem?

A.D.: To jest zupełnie naturalne. Chciałbym, żeby jak najwięcej ludzi posłuchało mojej muzyki, kieruję ją do wszystkich. Chodzi o to, żeby to nie było walką, gdzie muzyka jest zaledwie narzędziem do zdobycia popularności. Gramy dużo koncertów. Ludzie chcą słuchać dobrej muzyki. Pytają o nowe kompozycje,
nowe płyty.

R.G.: Jak płyta powstawała? Pewnego dnia usiadłeś i postanowiłeś zacząć pracę nad nowym albumem?

A.D.: Nie, zupełnie inaczej. Przez całe życie piszę dużo muzyki, ona we mnie dojrzewa i ewoluuje. Niektóre utwory napisałem dawno, inne są nowe. Poszczególne utwory są związane ze stanami ducha, z tym, co przeżywam. Z odkrywaniem życia. Uskładało się trochę kompozycji, zresztą nie wszystkie weszły na płytę. Tak jak z dojrzewającymi owocami – te, które dojrzały, spadły na płytę. Nie ma w tym kreacji, wymyślania grupy słuchaczy, do której się zwracam. Gram to, co gra mi w danej chwili w duszy, ściślej mówiąc gramy, bo muzykę wykonuję z dwoma świetnymi muzykami; Łukaszem Żytą i  Michałem Barańskim, z którymi dużo koncertowaliśmy w ciągu ostatnich trzech lat. Na płycie jest utwór „Nad Chmurami” – w nim jest nieskończoność, błękitne niebo, to co przeżywamy w każdym momencie w życiu. Nieskończoność, do której każdy z nas dąży, często zupełnie podświadomie, po prostu stan miłości. Wszystkie tytuły są bardzo życiowe. „Passage” – przejście – to przejście z mroku do światła. Mrok to niewiedza, życiowy brak doświadczenia i mądrości, brak skupienia na tym co ważne. Światło to wiedza, ale też jej wykorzystanie. Często mamy wiedzę, ale z niej nie korzystamy. Wykorzystanie potencjału to dopiero jest prawdziwe  życiowe doświadczenie. „Prana” to pochwała entuzjazmu, tego co w życiu najważniejsze, mocy życia, która przenika całą naturę, przedmioty martwe i żywe stworzenia. Kiedyś, jak budowano instrumenty czy inne ważne przedmioty – było więcej czasu, tacy artyści jak Stradivarius czy Michał Anioł siadywali najpierw nad bryłą materiału, z którego coś chcieli zbudować i łapali z nim kontakt, personifikowali kawałek drzewa, czy kamienia. Jimi Hendrix spał ze swoją gitarą, która była dla niego istotą z energią niemalże żywą. „Oberek” – jeśli ktoś – ma dużo energii i prany – chce tańczyć, to zupełnie naturalny odruch. Wcześniej jest „Om Namo Bhagavate” – czyli kłaniamy się boskiej mocy, która jest w nas, medytujemy i wchodzimy w teraźniejszość. To pieśń, która ma parę tysięcy lat. Dziś świat jest bardzo nerwowy, szczególnie w dużych miastach, ludzie pracują dużo, ale jeśli mieliby więcej wewnętrznego spokoju, nie traciliby tyle energii zupełnie niepotrzebnie, choćby na zazdrość, o której już rozmawialiśmy. „Mr Prospero” to sukces, prosperity, bez względu na to jak kto to rozumie (choćby uśmiech może być największym sukcesem). Zatem jest to album dla każdego, każdy może go interpretować przez pryzmat własnego życia. Na końcu jest też utwór – „Wujek Tomek”.

R.G.: Jak zobaczyłem ten tytuł na okładce, pomyślałem, że będzie to smutny utwór, rodzaj epitafium
poświęconego Tomaszowi Szukalskiemu.

A.D.: Ale przecież Wujek Tomek to był bardzo wesoły, pogodny człowiek, król życia, chwilami może nawet za bardzo. Myślałeś pewnie, że jak Tomek umarł, to będzie taka melodia, jak choćby marsz żałobny Chopina. Przecież na przykład w Ameryce Południowej jak ludzie umierają gra się radośnie po to, żeby dusza mogła się oderwać od ciała i nie martwiła się o smutnych żałobników. To jest melodia, którą graliśmy razem z Wujkiem Tomkiem na koncertach w kwartecie i w duecie. Wtedy nie miała jeszcze tytułu. Utwór zawiera elementy, które Tomek lubił, czyli melodię i blues.

R.G.: To właśnie pokazuje, jak bardzo nasz umysł programuje się i buduje oczekiwania – nazwisko muzyka, tytuł kompozycji rodzi oczekiwania, a można usłyszeć coś zupełnie innego.

A.D.: Wyobrażenia bardzo zniekształcają to, co nas później spotyka, a oczekiwania zmniejszają radość – najczęściej oczekujemy czegoś innego, niż się wydarza. Opisywanie muzyki nie jest łatwe – w sumie każde słowo muzykę zniekształca. Każdy muzykę odbiera inaczej i to jest piękne.

R.G.: Jako człowiek piszący recenzje stoję na straconej pozycji, jednak rolą muzycznych dziennikarzy jest
wskazywanie ludziom drogi przez całe stosy niekoniecznie interesujących albumów. Dla mnie dobra muzyka to taka, której słuchasz dłużej niż sobie zaplanowałeś, która otacza nas ze wszystkich stron – to rodzaj innego świata, w który przyjemnie jest się na chwilę zagłębić.

A.D.: Muzyka służy też temu, żeby przegonić stres. Żeby utrzymać w równowadze półkule mózgowe, gdzie jedna jest odpowiedzialna za pragmatyzm a druga za abstrakcję. Poprzez kreowanie odmiennego świata pozwala zapomnieć i na chwilę uciec od tego, w którym żyjemy i który nie jest przecież łatwy. To widać na przykład w muzyce hinduskiej. Tam są odrębne utwory na poranki i na popołudnia. Na każdą porę dnia jest coś innego. Podświadomie z muzyką zachodu robimy to samo – innej słuchamy do porannej gimnastyki, innej do poduszki. Sami sobie układamy swoje rangi, tylko tego nie nazywamy.

R.G.: O czym myślisz jak grasz?

A.D.: Nie myślę podczas grania, bo to przeszkadza... Po prostu wciskam klawisze na fortepianie tak, żeby
powstała harmonia między tym co czuję – emocjami, a instrumentem i jego dźwiękami. Muzyka bierze się z życia, reszta to narzędzia. Oczywiście granie wymaga pewnego warsztatu, który trzeba wyćwiczyć, żeby
instrument zaczął przemawiać.

R.G.: Ale to wymagało przecież wielu lat ciężkiej pracy i nauki.

A.D.: Pracy i nauki tak, ale jeśli coś się lubi robić, trudno to nazwać ciężką pracą, raczej to cała masa przyjemności. Choć oczywiście bardzo czasochłonnej przyjemności, w zasadzie zajmującej całe życie.
Droga od nauki gry na instrumencie do całkowitego z nim zespolenia jest całkiem długa. Trwa chyba całe życie. Jakieś 15 lat edukacji w szkołach. Potem uczenie się od mistrzów na scenie. To jednak jest również odkrywanie tajemnicy. Jak byłem dzieckiem, wszystko od razu rozkręcałem, każdą zabawkę. Pamiętam jak rozłożyłem na czynniki pierwsze wóz straży pożarnej. Muzyka zawsze była dla mnie taką tajemnicą, chciałem zobaczyć, jak to wygląda od środka. Często nie spałem po nocach, żeby tę ciekawość zaspokoić. Rozszyfrować budowę czyjejś kompozycji, pomysł kompozytora… Rozszyfrować „Kosmogonię”  Pendereckiego – to było coś… Oczywiście wcześniej gra się mazurki Chopina, kompozycje Bacha, zanim dojdzie się do muzyki współczesnej. To naturalny proces nauki.

R.G.: Co będzie się dalej działo z materiałem z płyty Prana?

A.D.: Płyta, którą trzymasz w rękach to seria próbna. To będą „białe kruki” (śmiech…), bo w wersji  produkcyjnej zmieni się trochę okładka. Oficjalna premiera jest zaplanowana na 7 lutego. Wtedy będzie koncert w Studio Polskiego Radia w Warszawie – sala im. W. Szpilmana w ramach Mokotów Jazz Fest. Graliśmy już ten materiał przedpremierowo z Michałem i Łukaszem na Jazz Juniors w Krakowie w grudniu zeszłego roku. Będzie też koncert na Skwerze Hoovera w Warszawie 23 lutego. Szczegółowy plan staram się umieszczać na mojej stronie internetowej. Teraz właśnie mamy fazę organizacji koncertów z nowym materiałem. W maju wybieramy się do Australii na trasę koncertową, m.in. na Melbourne Jazz Festival. Będzie też Hiszpania, mam zaproszenie do Kanady. Chcę jednak grać w Polsce, ale gramy przecież tam, gdzie nas zapraszają. Na wszystkie koncerty zapraszam, niezależnie od tego, jak to będzie daleko od Warszawy.

R.G.: Dziękuję za rozmowę i do zobaczenia na premierze płyty

Artur Dutkiewicz Trio
Prana
Format: CD
Wytwórnia: Pianoart

Numer: 5907760035042

02 lutego 2014

Pat Martino - Baiyina (The Clear Evidence)

Pat Martino – mój ulubiony gitarzysta. Nie opisałem jeszcze wszystkich jego płyt. Pora trochę nadrobić zaległości. Dzisiejszy album to czwarta z wydanych, a piąta z nagranych autorskich płyt gitarzysty. Album powstał w 1968 roku, u szczytu pierwszej fascynacji autora kulturą wschodu. Album został zarejestrowany w niespełna pół roku po nagraniu „East!”. Ta płyta czeka jeszcze na swoją kolejkę i dłuższy tekst. Znam ją na pamięć, podobnie jak album „Baiyina”. Właściwie nie ma tygodnia, w którym w moim odtwarzaczu CD, lub gramofonie przynajmniej na chwilę nie ląduje któraś z płyt Pata Martino.

Krótkie podsumowanie tych, które dostały już swoją stronę na blogu:
Pat Martino - Interchang – tu także mój wywiad z Patem Martino



Dużo się tego uzbierało, jednak półka z płytami Pata Martino daje jest jeszcze dłuższa.

Wróćmy jednak do albumu „Baiyina (The Clear Evidence)”. Do standardowego dla lidera zestawu instrumentów jazzowych – choć tym razem z basem zamiast organów Hammonda dochodzi dwu muzyków grających na instrumentach dalekowschodnich – Balakrishna i Reggie Fergusson. Związek z muzyką wschodu sugerują nie tylko egzotyczne instrumenty, ale również nietypowe podziały rytmiczne. Dla Pata Martino podziały w rodzaju 10/9, 7/4 czy 9/4 to nic szczególnego. O inspiracji Koranem można przeczytać w słowie wstępnym do albumu.

Na płycie pojawia się też Bobby Rose – gitarzysta, z którym w początkowym okresie kariery często grywał Pat Martino, a którego postać przypomniał ostatnio albumem „Alone Together with Bobby Rose” wydobywając z archiwów trochę starych nagrań.

Pat Martino nie ukrywał inspiracji Koranem – dziś to niezbyt popularny w USA pomysł, pod koniec lat sześćdziesiątych muzycy jazzowi często przechodzili na Islam… Z perspektywy czasu zdaje się, że dla części z nich to było jedynie poszukiwanie czegoś oryginalnego, chęć wyróżnienia się z tłumu, a nie rzeczywiste zainteresowanie odmiennym systemem religijnym. Dla Pata Martino Islam był źródłem inspiracji muzycznej, raczej filozofią, niż religią, systemem wartości a nie modlitewną aktywnością.

„Baiyina” to muzyka ekscytująca, inspirująca i zaskakująco nietypowa biorąc pod uwagę czas i miejsce powstania a także fakt, że za chwilę cały jazzowy świat miał obrócić się – łącznie z Patem Martino (Joylous Lake) w stronę elektrycznego fusion. Znajdziecie w tej muzyce odrobinę egzotycznego orientu, trochę psychodelii i hipisowskiego luzu, a jednocześnie niezwykle staranne podejście do kompozycji, co zawsze cechowało i cechuje do dziś niezwykle uporządkowanego, szczęśliwego i spokojnego na wschodni właśnie sposób Pata Martino. To muzyka wymykająca się wszelakim klasyfikacjom, a takie płyty potrafią nagrywać jedynie najwięksi…

Pat Martino
Baiyina (The Clear Evidence)
Format: CD
Wytwórnia: Prestige / Fantasy

Numer: 025218635523

29 stycznia 2014

Herb Ellis & Freddie Green – Rhythm Willie

„Rhythm Willie” to mało znane i nieco zapomniane nagranie dwu wielkich postaci jazzowej gitary. Herb Ellis to postać legendarna. Jego debiut w 1956 roku zrobił spore zamieszanie – znacie jakiegoś innego debiutanta, który nagrywa pierwsza płytę z udziałem tria Oscara Petersona, Jimmy Giuffre, Charlie Mariano i Harry Sweet Edisona? Pewnie ktoś by się znalazł, ale to doprawdy skład marzeń. Sam Herb Ellis zajął w triu Oscara Petersona miejsce Barneya Kessela. Był też akompaniatorem Elli Fitzgerald. W latach siedemdziesiątych tworzył zespół gitarzystów Great Guitars – grając z Joe Passem i Barneyem Kesselem, a także innymi.

Freddie Green to postać może mniej znana fanom gitarowych superprodukcji. To legenda drugiego planu. Gitarzysta rytmiczny, jakiego nie było przed nim i już nigdy nie będzie. Właściwie całe jego muzyczne życie było związane z orkiestrą Counta Basie. Nie oznacza to, że w przerwach pomiędzy licznymi światowymi trasami koncertowymi big bandu Dizzy Gillespiego Freddie Green nie nagrywał z innymi muzykami. Często towarzyszyli mu koledzy z zespołu – niektórzy uważają, podobnie zresztą jak sam Dizzy Gllespie, że Freddie Green, Walter Page i Jo Jones, to najlepsza sekcja rytmiczna na świecie… Może nie najlepsza, ale na pewno to ścisła światowa czołówka. Freddie Green grał w zespole Counta Basie od końca lat trzydziestych do właściwie do końca życia. Zmarł w 1987 roku. Na zawsze pozostanie synonimem gitarzysty rytmicznego.

„Rhythm Willie” to zatem prawdziwy rarytas, jedna z niewielu płyt noszących na okładce nazwisko Freddie Greena – co wydaje się niemożliwe biorąc pod uwagę ponad 50 letnią pełną sukcesów karierę tego gitarzysty. Tym większa zasługa producentów wytwórni Concord i Herba Ellisa, którym udało się Freddie Greena namówić do tego nagrania.

Ten zapomniany dziś nieco album pełen jest ciepłego, radosnego i lekkiego swingu. W repertuarze kilka znanych melodii i kompozycje powstałe pewnie specjalnie na ten album, nie posiadające nawet oznaczonego na okładce autora. Fakt nagrania takiej płyty u szczytu popularności zupełnie innego, rockowego jazzu lat siedemdziesiątych jest zdumiewający. To jednak prawda – można mieć płytę Freddie Greena i to w dodatku z lat siedemdziesiątych.

Biegłość Freddiego Greena w dostarczaniu rytmicznego podkładu jest na tym albumie szczególnie widoczna – podstawowa melodia pochodzi bowiem niezmiennie od Herba Ellisa. To nie mogło być łatwe. Pogodzić w ten sposób dwu wybitnych gitarzystów. To nie jest może najlepsza płyta Herba Ellisa, to jednak wybitny element dyskografii Freddie Greena. Gitarzyści mogą każdy utwór tego albumu analizować godzinami. Można też w analizy się nie bawić i po prostu słuchać. Tak będzie lepiej. W końcu muzyka ma dostarczać nam wszystkim przyjemności, a być materiałem do analizy jedynie dla garstki teoretyków. Nie mam zaś wątpliwości, że „Rhythm Willie”, choć jest na swój sposób gitarową płytą wirtuozerską, dostarcza również przyjemności ze słuchania pięknie zagranych melodii.

Herb Ellis & Freddie Green
Rhythm Willie
Format: CD
Wytwórnia: Concord

Numer: 013431601029

27 stycznia 2014

Nils Landgren – Eternal Beauty

Nils Landgren to jeden z najlepszych obecnie w Europie, a może i na świecie puzonistów. To również muzyk niezwykle aktywny i wszechstronny, w Szwecji wręcz instytucja. Pewnie mniej więcej połowa płyt wydawanych w Szwecji zawiera jego nazwisko na okładce. Taki chciałoby się powiedzieć szwedzki Krzysztof Herdzin.

Nils Landgren prowadzi od lat obdarzony niesłychaną sceniczną energią Funk Unit, nagrywa płyty solo i w zespołach firmowanych własnym nazwiskiem, pojawia się na niezliczonej ilości albumów wytwórni ACT innych muzyków, dla której nagrywa od lat. Mniej więcej od połowy lat osiemdziesiątych trudno znaleźć rok, w którym nie wydał co najmniej jednej płyty. Ma również za sobą współpracę z polskimi muzykami – choćby album nagrany wspólnie z Tomaszem Stańko – „Untitled Sketches”, czy udział w nagraniu „Imaginary Room” Adama Bałdycha. Angażuje się też od lat w muzyczne projekty charytatywne – jak „Funk For Life”. Prowadzi wytwórnię Redhorn Music promującą młodych muzyków.

Nils Landgren nie tylko gra na puzonie, wyśmienicie również śpiewa, a jego głos szczególnie pasuje do nastrojowych piosenek. Płyty wokalne Nilsa Landgrena powstają zwykle z udziałem muzyków wytwórni ACT!. Repertuar to często mieszanka kompozycji własnych zaproszonych muzyków i znanych przebojów sprzed lat.

Tak jest i tym razem. Nils Landgren sięga po „Broken Wings” zapomnianego już zupełnie zespołu popowego z lat osiemdziesiątych Mr. Mister, sporo starszą kompozycję „Don’t Let Me Be Lonely Tonight” Jamesa Taylora z repertuaru The Isley Brothers, jeszcze starszy przebój folkowy „Green Fields”. Jest też „Isn’t It A Pity” George’a Harrisona z jego solowego albumu „All Things Must Pass”. Do kompletu dodajmy „One More Angel” Johna Patitucci i „We Don’t Need Another Hero” – utwór najlepiej znany z koncertów Tiny Turner. Do tego równie dobre ballady napisane przez Johana Norberga, Michaela Wollnego i Esbjorna Svenssona.

Niektórzy narzekają, że śpiewa ciągle tak samo, pamiętając jego ostatnią produkcję w podobnym stylu – „The Moon, The Stars And You”, która też była naszą radiową płytą tygodnia. Wtedy był środek lata, dziś mamy szczyt zimowego zimna. Nils Landgren jest jak współczesny Frank Sinatra – z każdej piosenki potrafi zrobić wyśmienicie nastrojową balladę, nie posiadając jakiegoś szczególnie charakterystycznego głosu. To zasługa niezwykłej muzykalności i towarzystwa wyśmienitych muzyków.

Słuchacze dzielą się na tych, co taką muzykę uwielbiają i tych, którzy się do tego nie przyznają. Fakt to jednak niepodważalny, że każdy z nas potrzebuje czasem pięknie zagranej i zaśpiewanej ballady. To relaksujące, inspirujące i zawsze poprawia nastrój i uspokaja. A w wykonaniu Nilsa Landgrena jest w dodatku wyśmienicie zagrane. Na świecie są tysiące piosenek, z których podobne albumu może komponować Nils Landgren, podobnie jak kiedyś wspomniany już Frank Sinatra. Choć można uznać, że wszystkie są jednakowe, ja i tak za każdym razem kupię ten nowy. Trochę z ciekawości – żeby posłuchać, co znowu wymyślił i jakie piosenki chce nam przypomnieć, ale też dlatego, że to zawsze produkt elegancki, staranny i pełen dobrej energii.

Nils Landgren
Eternal Beauty
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9562-2

26 stycznia 2014

Jazz Q -Zivi Se Divi: Live In Bratislava 1975

Polski jazz to marka światowa. Co do tego właściwie nikt nie ma wątpliwości, w szczególności w Polsce. Jednak Polska nie jest i nigdy nie była szczególną wyspą na mapie europejskiej kultury. Historia muzyki improwizowanej w naszej, wschodniej (dziś nazywanej środkową – żeby żyło nam się lepiej i  źle nie kojarzyło) części Europy nie ogranicza się do naszego rodzimego podwórka. Tuż obok, za przyjazną wtedy (teraz zresztą też) granicą, na południu i na zachodzie działy się rzeczy ciekawe. Za wschodnią granicą też się działo, ale o tym innym razem.

W zasadzie każda europejska nacja ma co najmniej jednego uznanego na całym świecie muzyka jazzowego. Kiedyś w większym gronie bawiliśmy się w taką zabawę, polegającą na wymyślaniu państw i wymienianiu znanych muzyków, którzy się w nich urodzili. Pierwsza porażka nastąpiła w okolicach byłej Jugosławii, bowiem nikt nie potrafił określić, z którego kraju pochodzą dziś jugosłowiańscy muzycy. Kolejny impas nastąpił dopiero w okolicach małych wysepek Ameryki Środkowej… Co do Czechosłowacji nikt nie miał żadnych wątpliwości – naczelnym reprezentantem czeskich, a właściwie czechosłowackich talentów na światowych estradach mianowaliśmy dwu kontrabasistów – Miroslava Vitousa i George’a Mraza. Stąd też powstała teza, że jeśli polska jest krajem jazzowych skrzypków i to nasz narodowy jazzowy instrument, to być może taką rolę w Czechosłowacji pełnił kontrabas.

W Czechach nie jest łatwo o nagrania ich własnych zespołów sprzed lat. Za każdym razem, kiedy jestem w Pradze przeglądam ofertę tamtejszych sklepów płytowych – w poszukiwaniu choćby starszych nagrań Jiri Stivina. Nie jest łatwo. Na tym większe uznanie zasługuje wydanie niedostępnych wcześniej w oficjalnie koncertowych nagrań zespołu Jazz Q przez polską wytwórnię GAD Records znaną ze staranności edycyjnej i niezwykłego szczęścia w znajdowaniu wcześniej niepublikowanych perełek w wykonaniu polskich muzyków. Tym razem w katalogu GAD Records debiutuje jazz z Czechosłowacji. Album wydano zresztą również z myślą o rynku czeskim, bowiem w książeczce znajdziemy również czeską wersję tekstu przypominającego ten niewątpliwie ciekawy zespół.

Być może fusion w wykonaniu muzyków Jazz Q nie jest jakieś szczególnie odkrywcze. Niektórzy mogą narzekać na wtórność, jednak nie można zespołowi odmówić entuzjazmu i fascynacji muzyką Weather Report i Mahavishnu Orchestra, a także całkiem niezłego warsztatu wykonawczego. Słychać też, że widowni prezentowane dźwięki nie były obce, a czasy nie były łatwe.

Album zawiera niepublikowane wcześniej fragmenty koncertu z Bratysławy z 1975 roku.  Zespół nie nagrał wiele, a album „Zivi Se Divi: Live In Bratislava 1975” jest bodajże jedynym znanym nagraniem koncertowym, a to w tak niezwykle żywiołowym gatunku muzycznym ma istotne znaczenie, czyniąc z tej płyty kolekcjonerski rarytas nie tylko dla historyków gatunku, ale także dla tych, którzy pamiętają lata świetności elektrycznego jazz-rocka w Czechosłowacji – tam z pewnością sprzeda się nieźle. To jednak nie tylko ciekawostka i dla wielu wspomnienie młodości. To całkiem niezła płyta, którą warto się zainteresować. Jeśli lubicie elektryczny jazz lat siedemdziesiątych – z pewnością macie już wszystkie płyty sławnych zespołów tamtego okresu, a „Zivi Se Divi: Live In Bratislava 1975” to album lepszy od wydawanych od czasu do czasu odrzutów i nieudanych koncertów największych sław tamtych lat.

Jazz Q
Zivi Se Divi: Live In Bratislava 1975
Format: CD
Wytwórnia: GAD Records

Numer: 5901549197105