08 czerwca 2012

Simple Songs Vol. 56


Po tygodniowej przerwie dalszy ciąg muzycznej opowieści o „Summertime”. Najlepszym wstępem będzie z pewnością przypomnienie nagrania, które rozpoczynało również poprzednią audycję, to bowiem moim zdaniem najlepsza wersja wokalna… Zaśpiewa Janis Joplin w towarzystwie muzyków Big Brother And The Holding Company:

* Janis Joplin with Big Brother & The Holding Company – Summertime – Cheap Thrills

W poprzednim odcinku zabrakło Oscara Petersona, który nagrał co najmniej dwa razy płyty dedykowane w całości muzyce z „Porgy And Bess”. Obie wersje są równie wyśmienite, posłuchamy więc obu. Pierwsze nagranie pochodzi z 1976 roku i jest w dyskografii Oscara Petersona dość nietypowe. Nie gra tu bowiem na fortepianie, ale na 4 oktawowym pradawnym klawikordzie, instrumencie dysponującym w związku z cechami konstrukcyjnymi ograniczonym zakresem dynamiki. To jednak Oscarowi Perersonowi nie przeszkadza. Jego siłą zawsze był swing i melodia… Płytę nagrał w duecie z Joe Passem.

* Oscar Peterson And Joe Pass – Summertime – Porgy And Bess

Cofnijmy się prawie o 20 lat wstecz. Tym razem usłyszymy Oscara Petersonawraz z muzykami tworzącymi jeden z najważniejszych trzyosobowych zespołów muzycznych w historii jazzu. Trio Oscara Petersona z Rayem Brownem (kontrabas) i Edem Thigpenem (perkusja) to zespół absolutnie magiczny. W 1959 roku muzycy pod czujnym okiem producenta Normana Granza nagrali dla Verve muzykę z „Porgy And Bess”. Oczywiście nie mogło zabraknąć „Summertime”. Ciekawostką jest fakt, że również nagranie, którego słuchaliśmy poprzednio – z 1976 roku wyprodukował Norman Granz, tym razem dla Pablo…

* Oscar Peterson – Summertime – Oscar Peterson Plays Porgy & Bess

W poprzednim odcinku zabrakło polskiego akcentu. W tym musi się więc pojawić. Polskich wykonań „Summertime” jest wiele. Każda z wokalistek kiedyś sięga po tą kompozycję. Ja jednak na dziś wybrałem zupełnie coś innego. To będzie fragment płyty Jarosława Śmietany, o której przypomniał mi niedawny koncert w Warszawie, o którym pisałem w czerwcowym wydaniu JazzPRESSu. Co prawda sam Jarosław Śmietana w „Summertime” nie gra, jednak to płyta dla mnie ważna, bowiem zawiera przepiękne nagranie ballady Jima Peppera „Witchi Tai To” – utworu, którego zawsze wypatruję na koncertach gitarzysty…. Na płycie „Out Of The Question” solo na saksofonie zagra gościnnie występujący w zespole lidera John Purcell.

* Jarosław Śmietana Band feat. John Purcell – Summertime – Out Of The Question

Już w najbliższą niedzielę i poniedziałek w Łomiankach zagra Full Drive Henryka Miśkiewicza – to będzie nagranie koncertowej płyty „Full Drive 3”. Być może ten tytuł jest jedynie roboczy. Jeśli macie ochotę zapisać Wasze oklaski na płycie, przyjdźcie koniecznie… Gościnnie na trąbce zagra Michael Patches Stewart. W ten sposób udało mi się powiązać zapowiedź koncertową z zapowiedzią kolejnej wersji „Summertime”., w której na trąbce zagra wspomniany, rezydujący ostatnio w Polsce muzyk. To będzie nagranie z albumu koncertowego zarejestrowanego w gwiazdorskiej obsadzie przez Ala Jarreau – „Tenderness”.  Zagrają oprócz wspomnianego już trębacza, między innymi Joe Sample (klawiatury), Marcus Miller (gitara basowa), Steve Gadd (perkusja) i Paulinho Da Costa (instrumenty perkusyjne).

* Al. Jarreau – Summertime - Tenderness

Za chwilę usłyszymy duet gitarzystów. Chciałoby się powiedzieć uczeń i mistrz, bowiem trudno ukryć różnicę pokoleniową, którą widzę również na swojej półce w postaci ilości albumów obu gitarzystów. Z pewnością przed przedstawicielem młodszego pokolenia w tym duecie – Patem Metheny jeszcze sporo możliwości, choć ostatnio trochę jakby zwalnia… Jim Hall zwolnić już może, ilość wyśmienitych płyt z jego udziałem jest niewiarygodna… To będzie nagranie koncertowe z 1998 roku – dwie gitary akustyczne i publiczność…

* Jim Hall & Pat Metheny – Summertime – Jim Hall & Pat Metheny

A teraz muzyczna ciekawostka. Album nosi tytuł „The Pres Blows” i jest nagraniem całkiem współczesnym. W związku z tym na saksofonie nie gra Lester Young … Z pewnością jednak muzyk grający na tym instrumencie ma prawo do przydomka Pres…

* Bill Clinton – Summertime - Bill Clinton Jam Session: The Pres Blows

Nagranie pochodzi z 1994 roku. W towarzystwie czeskich muzyków na saksofonie tenorowym zagrał Bill Clinton, ówczesny Prezydent Stanów Zjednoczonych… W sumie to wielu Amerykanów nie uważa go za jakiegoś szczególnei wybitnego Prezydenta… Gdyby tak jednak nasz…. grał na saksofonie… może choć odwiedził jakiś klub jazzowy… Gdyby takowy z prawdziwego zdarzenia istniał w Warszawie…

Rozmarzyłem się… Wróćmy do muzyki. Na koniec z wielkiej trójki wokalistek – Ella Fitzgerald, Billie Holiday i Sarah Vaughan muszę wybrać dwie… To tylko w związku z kończącycm się czasem przeznaczonym na nasze spotkanie. Wybieram więc Ellę w towarzystwie Louisa Armstronga i Billie Holiday… Już za tydzień kolejny standard… Oczywiście czekam na propozycje…

* Ella Fitzgerald & Louis Armstrong – Summertime – The Essential Ella Fitzgerald (with Russel Garcia Orchestra)

* Billie Holiday – Summertime - Summertime

06 czerwca 2012

JazzPRESS - czerwiec 2012


Ukazał się czerwcowy numer naszego  radiowego miesięcznika JazzPRESS. 



W numerze znajdziecie między innymi moje autorskie spojrzenie na nowy projekt Artura Dutkiewicza - "Mazurki". Recenzja samego albumu ukazała się w poprzednim, majowym numerze, znajdziecie ją również tutaj:


W maju to była gorąca nowość wydawnicza. Premierę płyty uświetnił specjalny koncert w Warszawe, z którego relację przeczytacie w najnowszym wydaniu naszego miesięcznika. Koncert z okazji premiery płyty to świetny pomysł, który należy podsunąć innym wykonawcom…

W maju rozmawiałem również przy muzyce z Agą Zaryan. Byłem też na koncertach Marcusa Millera, z którym udało mi się również przeprowadzić długą rozmowę, która wciąż czeka na opracowanie i z pewnością ukaże się w JazzPRESSie już niedługo. W numerze znajdziecie też relację z berlińskiego koncertu Bruce’a Sprinsteena z 30 maja… Było na nim 55 tysięcy fanów. To dziś nie zdarza się często.

Poza tym w czerwcowym wydaniu znajdziecie stałe pozycje. W Kanonie jazzu prezentujemy płyty: Cheta Bakera, Dextera Gordona Charliego Hadena i Joego Hendersona. Jest również podsumowanie płyt tygodnia z maja, a także wydarzenia i nowości płytowe, sesje nagraniowe i przewodnik koncertowy, w tym pierwsza część Przewodnika po letniej, festiwalowej Europie oraz prezentacje nowych audycji na falach RadioJAZZ.FM!

Jeśli o czymś zapomniałem, przeczytajcie sami…

JazzPRESS dostępny jest za darmo w wersji pdf: JazzPRESS.pdf
Wersja na czytniki Kindle: JazzPRESS Kindle Edition
Wersja w formacie epub: JazzPRESS epub

04 czerwca 2012

Stan Getz – Focus


Stan Getz to nie tylko „Getz / Gilberto” i „Jazz Samba”. Właściwie samych płyt tego saksofonisty w roli lidera starczyłoby na kilka miesięcy naszego radiowego Kanonu Jazzu. Do tego możnaby dołożyć parę płyt, w których Stan Getz pełnił rolę sidemana towarzyszącego choćby Milesowi Davisowi… Ale o tym innym razem.

Teoretycznie to nie powinno się udać. Eddie Sauter z pewnością nie był w 1961 roku najlepszym aranżerem w świecie jazzu. Jego orkiestra też do gwiazd nie należała. O brazylijskich inspiracjach muzyków jazzowych wiedzieli jedynie nieliczni fani Charlie Byrda, bowiem album „Jazz Samba” miał się dopiero ukazać. Zestaw nagrań „The Complete Roost Recordings” – dziś uważany przez wielu, w tym przeze mnie za najważniejsze dokonanie Stana Getza miał już 10 lat.

Co zatem sprawia, że po latach „Focus” ciągle jest jedną z najważniejszych płyt lidera, pomimo tego, że nagrywał później dużo i nawet, co warte podkreślenia, udało mu się pozbyć etykietki komercyjnego wykonawcy grywającego jedynie „Desafinado”…?

Eddie Sauter redukując skład orkiestry do zaledwie kilku instrumentów smyczkowych stworzył idealną platformę dla improwizacji lidera, podkreślając raczej ton jego saksofonu, niż konkurując z nim potęgą brzmienia orkiestry, jak to bywa w wielu nagraniach jazzowego saksofonu ze smyczkami. Być może było to możliwe dzięki temu, że to właśnie Eddie Sauter napisał całość materiału na płytę, kontrolując proces twórczy od początku do końca. A trzeba pamiętać, że w roli kompozytora został namaszczony przez samego Bela Bartoka.

Historia powstania tego nagrania jest zresztą dość niezwykła. Stan Getz zlecił bowiem napisanie materiału Eddie Sauterowi, pozostawiając mu całkowicie wolną rękę. W efekcie powstała swoistego rodzaju suita na sekcję smyczkową i perkusję, na której zagrał Roy Haynes. Jak głosi legenda, popierana przez większość biografii Stana Getza, ten nie znał kompozycji przed wejściem do studia. W dniu, poprzedzającym zaplanowaną sesję zmarła matka Stana Getza. W związku z tym partie orkiestrowe nagrano bez jego udziału. Kilka tygodni później Stan Getz w obecności Eddie Sautera wysłuchawszy jedynie raz owych przygotowanych wcześniej nagrań, nagrał praktycznie wszystkie swoje partie za jednym podejściem.

Mimo tego, że kompozycje mają charakter suity, każda z jej części broni się jako osobny utwór, a co najmniej dwie z nich ukazały się w okresie promocji albumu na singlach…

Co z tego wyszło – posłuchajcie sami. Fenomen tej płyty jest trudny do opisania. Tak właśnie powstają największe dzieła… Nieco z przypadku, we właściwiej chwili i we właściwym składzie… Często niespodziewanie. Tak jak „Kind Of Blue”, „A Love Supreme”, „The Bridge”, czy „Time Out”. Wspólne dzieło Stana Getza i Eddie Sautera można śmiało po latahc postawić na tej samej półce…

Stan Getz
Focus
Format: CD
Wytwórnia: VERVE / MGM / Polygram
Numer: 731452141927

03 czerwca 2012

Carles Benavent – Un, Dos, Tres...


Codziennie na świecie ukazuje się pewnie co najmniej kilkadziesiąt płyt jazzowych. Z tego pewnie co najmniej połowa nie powinna się ukazać, bo szkoda plastiku, papieru, a w szczególności pieniędzy najpierw na ich produkcję, a później pieniędzy klientów na ich zakup. Z pozostałej połowy, tej wartej zainteresowania, o wielu świat zapomni po roku, albo dwu. Pozostałe, to pozycje bardzo dobre, a które z nich są wybitne – dowiemy się po 10 lub nawet dwudziestu latach. Czasem możemy próbować przewidzieć, czy płyta jest arcydziełem już w dniu premiery.

Nie ma więc nawet sensu próbować poznać wszystkich nowych płyt. Na te najsłabsze zwyczajnie szkoda czasu, choć to również należy pozostawić subiektywnej ocenie każdego z potencjalnych słuchaczy.

W owej niemożliwej do ogarnięcia masie nowości uwielbiam znajdować nieodkryte ciekawostki. Taką interesującą i zupełnie w Polsce nieznaną nowością jest nowy album Carlesa Benaventa, hiszpańskiego jazzowego basisty i znanej postaci muzyki flamenco, muzyka z z niemałym już dorobkiem nagraniowym. Całe owo tłumaczenie sprowadza się zatem do statystycznego uzasadnienia faktu, że o osobie Carlesa Benaventa wcześniej nie słyszałem. Tym bardziej z radością prezentuję jego najnowszy album, który z pewnością zasługuje na miano Płyty Tygodnia. Być może dla wielu ze słuchaczy i czytelników jego nagrania również nie są znane… Odnajdowanie nieznanych, wyśmienitych nagrań dokonanych przez mało znanych artystów jest przyjemnością zdecydowanie ciekawszą niż upewnianie się w przekonaniu, że kolejna płyta gwiazdy z najwyższej światowej półki jest równie dobra, jak poprzednia...

Albumy basistów, którzy potrafią nie być na nich wirtuozami, skomponować ciekawy materiał i dobrze pokierować zespołem nie ukazują się często… Taki jest właśnie album „Un, Dos, Tres...”. Poszukiwacze wirtuozerskich solówek odnajdą tu oczywiście sporo ciekawych momentów – choćby w otwierającej płytę kompozycji „Don” zagranej na gitarze basowej z towarzyszeniem jedynie grającego na kongach Rogera Blavii, o którym również wcześniej nie słyszałem, podobnie jak o grającym na fortepianie i fortepianie elektrycznym Rogerze Mas.

Pewnie przeszukując zasoby internetu odnajdziecie gdzieś komentarz, że to jest fuzja świata jazzu i flamenco. Z pewnością Carles Benavent jest ważną postacią obu światów w Hiszpanii. Z jego inspiracji, pozornie pochodzących z dwu różnych światów powstaje nowa wartość. To nie jest jedynie zagrany na sposób flamenco jazz z Hiszpanii. To nie jest również flamenco z odrobiną partii imrowizowanych. Z hiszpańskimi rytmami próowali z wybitnym często skutkiem pogodzić jazzowe harmonie najwięksi z Milesem Davisem, a właściwie duetem Milesa Davisa z Gilem Evansem na czele… „Un, Dos, Tres... “ nie będzie równie ważnym albumem za trzydzieści lat, jak dziś jest “Sketches Of Spain”. Jest jednak wyśmienitym, świeżym spojrzeniem na jazzowe flamenco i wręcz wybitnym przykładem tego, jakie płyty powinni nagrywać gitarzyści basowi.  Na „Un, Dos, Tres... „ znajdziecie dobre kompozycje, sporo świetnej gitary basowej z niewielkim polskim akcentem, bowiem, co zawsze warte podkreślenia, lider gra przede wszystkim na instrumentach wybitnego polskiego lutnika Jerzego Drozda zaprojektowanych specjalnie z jego wymaganiami…

Carles Benavent
Un, Dos, Tres...
Format: CD
Wytwórnia: Bebyne
Numer: 8437010665066

31 maja 2012

Bruce Springsteen And The E Street Band, Olympia Stadion, Berlin, 30.05.2012


Wiem, że nie będę oryginalny. Koncerty Bruce’a Springsteena to są największe rockowe spektakle na świecie. Ten był moim 29, jeśli czegoś po drodze nie pomyliłem. Takiego wydarzenia nie można porównać właściwie z niczym innym, oprócz innych, poprzednich koncertów tego zespołu. Jednak takie porównanie nie miałoby specjalnego sensu.

Dla tych, którzy nie widzieli choćby jednego z nich… takie porównanie nie byłoby zrozumiałe. Dla tych, którzy jeżdżą po świecie w miejsca, w których uda się kupić bilety, które sprzedają się zwykle w kilka minut… to byłoby zbyt osobiste. Każdy ma przecież swoje ulubione kompozycje, a biorąc pod uwagę dorobek nagraniowy zespołu, wszystkiego na koncercie zagrać się nie da.


55 tysięcy fanów, z tego prawie połowa na płycie stadionu...

Tym razem to był jednak koncert nadzwyczajny. Sprzedany już dawno w całości zgromadził na stadionie olimpijskim w Berlinie ponad 55 tysięcy stałych bywalców. Wszyscy ubieramy się w koszulki z poprzednich tras. Wśród części z nas panuje rywalizacja, kto ma najstarszą… Wszyscy wspominamy poprzednie koncerty i miejsca na świecie, gdzie byliśmy, żeby zobaczyć ów najwspanialszy dla nas show, traktowany jak święto dające energię na kolejne miesiące czekania na kolejne koncerty Bruce’a Springsteena. Kiedy wychodzę z kolejnego koncertu pełny szczęścia, a jednocześnie nieco smutny, że kolejna okazja będzie za rok, a może nieco później, zastanawiam się czasem, dlaczego w ogóle oglądam inną muzykę na żywo… Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale wiem, że jeśli ktoś właśnie zobaczył Bossa na żywo swój pierwszy raz, to odtąd będzie dzielił swoje życie na okres przed koncertem i wszystko co potem… Taki koncert zmienia życie na zawsze, o czym pisałem już kilka razy przy okazji poprzednich koncertów artysty… I to wcale nie jest zbyt górnolotne stwierdzenie. Wielokrotnie widziałem to w oczach znajomych, którzy widzieli po raz pierwszy… Mój pierwszy raz był tak dawno temu, że już tego nie pamiętam, ale pewnie też tak było…

Koncert w Berlinie był wyjątkowy z kilku względów. Po pierwsze 55 tysięcy fanów to całkiem niezły wyczyn. Dodajmy do tego, że to publiczność, która przyszła słuchać muzyki i przyszła, płacąc spore pieniądze na jednego artystę. To nie festiwal i okazja do wypicia piwa, kiedy muzyka ludziom nie przeszkadza w zabawie. To święto fanów, którzy większość utworów znają na pamięć. To dziś nie zdarza się często.

Bruce Springsteen And The E Street Band

Koncert trwał niemal równo 3 godziny i należał do najdłuższych koncertów zespołu jakie widziałem. Oczywiście znane są opisy koncertów dłuższych o pół godziny, a nawet trochę więcej, ale zwykle to dwie godziny i 40, góra 45 minut… Dodatjmy dla tych, co nie wiedzą… To są 3 godziny absolutnie przepięknej muzyki, granej na wielkim stadionie bez jakichkolwiek efektów specjalnych, przerw na przebranie się w kolejny sceniczny kostium, czy przygotowanie kolejnej grupy tancerzy… Tu nie zobaczycie gry świateł przygotowanych specjanie do każdej kompozycji, nie zobaczycie też tańców, układów choreograficznych, wybuchów (oprócz wybuchów entuzjazmu publiczności). Nie ma też rozbudowanych scen video. Są tylko telebimy pozwalające zobaczyć więcej tym, co siedzą dalej…

Tu ważna jest muzyka i dla wielu również teksty. Co prawda wolę na koncerty Bruce’a Springsteena jeździć do Londynu, albo do innych anglojęzycznych miast… A jeśli się nie da, to do Włoch, albo Hiszpanii, bowiem tam tradycyjnie koncerty udają się jeszcze lepiej. W Wielkiej Brytanii i zapewne również w USA, ale tam nigdy na koncercie Bossa nie byłem, publiczność śpiewa więcej i lepiej zna teksty… To całkiem naturalne.

Koncert był wyjątkowy również z innego powodu. Po raz pierwszy słyszałem piosenkę, którą Boss zaśpiewał prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu, jeśli oczywiście nie liczyć prób… To było na początku koncertu – sam nie wiem, jak takie piosenki znajduje, ale to staje się powoli tradycją. Wiekowe utwory o kolejnych miastach. Koncert w londyńskim Hyde Parku, znany z płyt video zaczął się kiedyś od „London Calling”. Koncert w Berlinie rozpoczął… „When I Leave Berlin”. Ze zdziwieniem słuchałem tego muzycznego odkrycia. Myślałem bowiem, że o kompozycjach Wizza Jonesa świat już zapomniał. Mam tą płytę na półce, ale prawdę powiedziawszy ja też o niej trochę zapomniałem. A teraz przypomniał ja światu Bruce Springsteen. Prawdopodobnie ilość wejść na różne strony poświęcone temu niezbyt dziś popularnemu folkowemu muzykowi brytyjskiemu od dnia koncenrtu wzrosła wielokrotnie…

The E Street Band gra w niemal niezmienionym składzie, przynajmniej tym podstawowym już od niemal 40 lat. Śmierć Danny’ego Federici zmieniła sporo, ale obawy o tym co stanie się, kiedy zabrakło Clarence Clemmonsa były wśród fanów jeszcze większe… Jego brak czuje się na scenie… Dzielnie próbuje go zastąpić Jake Clemmons… Zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa… Big Mana zastąpić się nie da. Intuicja podpowiada mi jednak, że to nie będzie ostatnia trasa Jake Clemmonsa z The E Street Band.

Patti do Europy nie przyjeżdża od kilku lat, co jest sporą stratą dla brzmienia zespołu. Do tego trzeba się przyzwyczaić. Nikt jednak tak pięknie nie przedstawia nieobecnych jak Boss. Nikt również nie wspomina tak pięknie przyjaciół, którzy odeszli… Nikt nie potrafi tak bawić się z fanami w pierwszych rzędach. Nikt w wieku ponad 60 lat nie potrafi skoczyć z mikrofonem w ramiona publiczności. Nikt wreszcie nie potrafi dać z siebie tyle emocji i pozytywnej energii, mimo poruszania w tekstach niełatwych problemów. To jest właśnie tajemnica sunkcesu Bruce’a Springsteena. Niby łatwe, a nikt inny tak nie potrafi.

Można narzekać, że zbyt mało zagrał Steve Van Zandt… Za to kilka wyśmienitych wejść miał Nils Lofgren, który właśnie wydał sowją najnowszą solową płytę… Świetna Suzie Tyrell, chórek, którego zwykle nie lubię tym razem wypadł nadspodziewanie dobrze.

Cały dzień nad Berlinem wisiały dość ciężkie chmury. Słońce wyszło pierwszy raz, choć tylko na chwilę w czasie pierwszych kilku utworów… Który to już raz zadziałała jakaś przedziwna pogodowa magia. Jeśli sam Boss by nie wystarczył, ma swoje zaklęcie – „Who Will Stop The Rain”. Tym razem nie było potrzebne.

Tego wieczoru było wszystko… Sporo nowego materiału, który jak to zwykle u Bossa bywa, potrzebuje czasu… Jeszcze nie działa tak jak starsze kompozycje… Było sporo starszych przebojów w ciągle ulepszanych i coraz dłuższych wykonaniach… Była premiera – wspomniany cover „When I Leave Berlin”. Mnie zabrakło niezwykle rzadko granego w Europie „41 Shots” i niedocenianego otwarcia albumu „Working On A Dream” – przebojowego „Outlaw Pete”. W sumie 21 utworów i 7 na bis… Tylko 3 godziny…. Kiedy będzie następny raz… Nie wiem, ale wiem, że to wydarzenie warte każdych pieniędzy. Każdy z Was musi zobaczyć to choć raz, wtedy zostanie fanem na całe życie. Koncerty Bruce’a Springsteena zmieniają życie na lepsze…