16 lutego 2015

Charlie Haden with Paul Bley & Paul Motian - Montreal Tapes

Cały monumentalny cykl nagrań Charlie Hadena znany jako „Montreal Tapes” liczy 6, a właściwie 7 albumów, które zostały nagrane w 1989 roku w czasie festiwalu jazzowego w Montrealu, którego gwiazdą był Charlie Haden, występujący niemal bez przerwy w ciągu kilku zaledwie dni w towarzystwie różnych zespołów.

Sześć z tych koncertów wydało w okresie od 1994 do 2004 Verve, a jeden, nazwany „In Montreal” z Egberto Gismontim wydał w 2001 roku ECM. Ten ostatni nie ma dopisku „Montreal Tapes”, stąd też zamieszanie i częste pomijanie tego nagrania w kontekście cyklu. Taki sposób wydania wynikał pewnie  z warunków kontraktów poszczególnych muzyków.

Wśród tych niezwykłych płyt dominują kameralne składy – tria fortepianowe, jest też trio z Joe Hendersonem i kolejne z Donem Cherry. Jest duet z Egberto Gismontim i chronologicznie ostatni – finałowy wieczór z dużym orkiestrowym składem Liberation Music Orchestra, zespołem, z którym Charlie Haden nagrał również kilka płyt studyjnych.

Wśród tych albumów trudno wybrać ten najdoskonalszy, wszystkie warte są najwyższej uwagi, a ja od lat zastanawiam się, dlaczego wydawcy z Verve długo czekali z pomysłem wydania reedycji wszystkich tych albumów w postaci jednego wydawnictwa. Ostatecznie takie wydawnictwo ujrzało światło dzienne chyba w 2009 roku, nie zawierało jednak żadnych dodatkowych nagrań. No i oczywiście zabrakło nagrań z Egberto Gismontim - nie udało się dogadać z ECM…

W związku z tym przeglądając swoje notatki dokonałem wyboru tego albumu, który jako pierwszy pojawi się w radiowym Kanonie Jazzu używając prostej reguły – nagranie z Paulem Bleyem i Paulem Motianem jest tym, do którego najczęściej wracam. Choć wcale nie było łatwo odstawić na chwilę na bok Gonzalo Rubalcabę, dla którego nagranie z Charlie Hadenem jest do dziś jednym z najlepszych, czy zapomnieć o niezwykłej Geri Allen.

Przygotowanie takiej serii koncertów nie pozwalało oczywiście na zagranie w całości autorskiego materiału. Repertuar koncertu objął kompozycje Ornette Colemana, Paula Bleya, najbardziej chyba znaną w tym zestawieniu kompozycję Carli Bley – „Ida Lupino” z połowy lat sześćdziesiątych i jeden premierowy utwór lidera.

Charlie Haden with Paul Bley & Paul Motian
Montreal Tapes
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram

Numer: 731452325921

15 lutego 2015

Rudresh Mahanthappa - Bird Calls

Rudresh Mahanthappa z pewnością jest niezwykle utalentowanym muzykiem. Tak jak niemal wszyscy grający na saksofonie altowym, prędzej, czy później musu zmierzyć się ze spuścizną, lub jak niektórzy uważają, piętnem Charlie Parkera. W istocie, udział Charlie Parkera w tworzeniu współczesnego jazzu nie sposób przecenić. Niektórzy uważają nawet, że to właśnie Bird jest twórcą be-bopu, choć to tylko jedna z teorii.

Nie da się jednak ukryć, że w zasadzie w każdej nucie zagranej dziś na alcie jest cień dziedzictwa Charlie Parkera. Rudresh Mahanthappa stara się znaleźć swój własny sposób, chcąc odejść od typowego albumu wspominkowego. Nie gra więc klasycznych kompozycji grywanych przez Parkera, a jedynie własne utwory inspirowane takimi melodiami, jak „Donna Lee”, „Now’s The Time”, czy „Barbados”.

„Bird Calls” jest bodajże 15 album Rudresha Mahanthappy i trzeci z kolei nagrany dla wytwórni ACT! Poprzedni był brzmieniowym eksperymentem w związku z udziałem gitarzysty – Dawida Fiuczyńskiego. Tym razem muzyk wraca do korzeni, bowiem skład z trąbką jest dla alcisty klasyczny i przypomina wiele klasycznych zespołów sprzed wielu lat, również tych, z którymi nagrywał Charlie Parker.

W roli trębacza występuje młody Adam O'Farrill, syn pianisty Arturo O’Farrilla, który pozostaje jednak tłem dla lidera. Improwizacjom Rudresha Mahanthappy brakuje nieco energii i pasji właściwej nagraniom wielkiego mistrza. To nie znaczy, że Rudresh Mahanthappa nie potrafi zagrać ostrzej, kt0 widział go choćby raz n scenie, wie, że z altem potrafi zrobić właściwie wszystko. Sam lider skutecznie ucieka od bezpośredniego porównania ze swoim wielkim mistrzem, zarówno poprzez wybór formuły zakładającej jedynie luźną inspirację muzyką Charlie Parkera, jak i skuteczne powstrzymywanie się przed kopiowaniem jego zagrywek.

Same melodie, które stanowią inspirację, są trudne do rozpoznania. W zasadzie o bezpośrednim związku z Charlie Parkerem świadczy tytuł albumu i tekst umieszczony na okładce oraz tytuły utworów wskazujące na źródła inspiracji. Ten album mógłby istnieć zupełnie niezależnie od osoby Charlie Parkera, dla którego hołd stanowi. To dobry znak, bowiem oznacza, że Rudresh Mahanthppa potrafi twórczo rozwijać muzykę wielkiego mistrza, a nie jedynie ją kopiować.

Po tym albumie spodziewałem się jednak nieco więcej. Spodziewałem się nieco egzotyki, trochę więcej szaleństwa i bardziej rozbudowanych improwizacji. Spodziewałem się usłyszeć ducha Charlie Parkera sprzed lat, a może bardziej jego godnego następcę. Świat ciągle na takiego muzyka czeka. Fakt, że nie jest nim Rudresh Mahanthappa, nie oznacza, że nagrywa słabe płyty.

„Bird Calls” to wyśmienity album, jednak nadanie mu takiego tytułu i powoływanie się na inspiracje wielkim mistrzem podnosi poprzeczkę niezwykle wysoko. Trochę się zawiodłem, choć chyba tylko dlatego, że oczekiwałem czegoś godnego wielkiego mistrza…

Rudresh Mahanthappa
Bird Calls
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9581-2

09 lutego 2015

Jens Sondergaard Quartet with Bob Rockwell – More Golson

W przypadku tej płyty w zasadzie całą robotę zabrał mi autor tekstu umieszczonego na okładce albumu – Thorbjorn Sjogren. Autor pisze niezwykle trafnie definiując naturę jazzowej kompozycji. Wspomina, że wielu muzyków potrafi niemal natychmiast wymyślić prostego bluesa, który przyda się na jam-session. Od siebie mogę dodać, że wielu potrafi trochę więcej – napisać autorski materiał na własny album, który sprawia, że płyty słucha się całkiem przyjemnie, a następnego dnia o niej zapomina. Takie kompozycje już nigdy nie pojawią się w muzycznej przestrzeni. Za to napisać przebój – melodię, którą pokolenia fanów będą potrafiły zagwizdać, a muzycy ją zaakceptują i będą nagrywać i grać na koncertach setki razy potrafią tylko nieliczni.

Zdaniem autora – i tu znowu się z nim zgadzam – wielu największych muzyków, nawet tych, którzy sprawili, że jazz zmienił się po raz kolejny, nie napisało w swoim życiu niczego, po co sięgaliby inni – wśród tych geniuszy są choćby Louis Armstrong, Count Basie, Woody Herman, Sonny Rollins, Stan Getz, Oscar Peterson, John Coltrane, czy Lester Young. Tu akurat może sam nie zaliczyłbym do tego grona Sonny Rollinsa, w końcu „Oleo” i „St. Thomas” to jego dzieła… Ale to drobiazg.

Dalej autor wymienia jego zdaniem najważniejszych jazzowych kompozytorów, a wśród nich, oprócz nazwisk oczywistych – jak Duke Ellington, Thelonious Monk, Billy Strayhorn, czy Maria Schneider wymienia Duke’a Jordana i Herbie Nicholsa. Pamięcią o tym ostatnim kupił mnie absolutnie i uznałem, że niczego innego, niż omówienie tekstu Thorbjorna Sjogrena o znakomitym albumie „More Golson” nie wymyślę.

Oczywiście w gronie tych największych kompozytorów, obok Monka, Ellingtona, Mingusa i Herbie Nicholsa autor wymienia – i tu znowu się z nim zgadzam w stu procentach, Benny Golsona. Żeby załatwić wszelkie wątpliwości tych, którzy je mają, autor przypomina i ja zrobiłbym to samo, że to właśnie Benny Golson napisał „I Remember Clifford”. Już sam ten fakt wystarczyłby, żeby uznać Benny Golsona za genialnego kompozytora.

Album „More Golson” złożony jest z kompozycji Benny Golsona, ale żeby nie było zbyt prosto i banalnie, nie znajdziecie tu „I Remember Clifford”. Dalej w tekście na okładce znajdziecie jeszcze garść historycznych informacji o tym jak Benny Golson został w zasadzie jednego dnia gwiazdą jazzowej kompozycji, kiedy nieco przez przypadek „Stablemates” polecił Milesowi Davisowi John Coltrane.

Jens Sondergaard – człowiek odpowiedzialny za album „More Golson” wielokrotnie miał szczęście grać z 86 letnim dziś, ciągle od czasu do czasu pojawiającym się na scenie Benny Golsonem, więc z pewnością miał okazję poznać wszystkie jego najbardziej znane kompozycje u źródła.

W rezultacie powstał niezwykły album, a ja znowu zgadzając się z autorem tekstu umieszczonego na płycie, chciałbym przypomnieć, że zostało jeszcze sporo ważnych kompozycji Benny Golsona, które nie zmieściły się na tej płycie i z pewnością warto w tym samym składzie nagrać drugą część.

Jens Sondergaard Quartet with Bob Rockwell
More Golson
Format: CD
Wytwórnia: Stunt
Numer: 663993120423

08 lutego 2015

Clark Terry with Thelonious Monk – In Orbit

Ten album jest nietypową, zasługującą na uwagę pozycją w dyskografii Clarka Terry i Theloniousa Monka. Dla tego drugiego – jest jednym z nielicznych nagrań, w których uczestniczył jako klasyczny sideman. Tym samym „In Orbit” można wymienić jednym tchem z takimi albumami, jak „Bags Groove” Milesa Davisa, „Art Blakey’s Jazz Messengers with Thelonuious Monk”, czy „Moving Out” Sonny Rollinsa. Thelonious Monk nigdy nie ukrywał, że jest fanem Clarka Terry. Jako sideman nagrywał niezbyt często, a jeśli nie liczyć jednego z koncertowych albumów Arta Blakey’a z 1971 roku, to właśnie sesja „In Orbit” była ostatnim nagraniem Theloniousa Monka w roli gościa.

Najważniejszym wyróżnikiem tej płyty, który sprawia, że jest wyjątkowa jest fakt, że Clark Terry zagrał ten album w całości na fluegelhornie, instrumencie zarówno przed 1958 rokiem, jak i po nagraniu „In Orbit” nieczęsto używanym jako podstawowy dla brzmienia całego albumu. Dziś oczywiście takich eksperymentów jest więcej, jednak w 1958 roku to z pewnością było coś niespotykanego.

Za pomocą tego albumu, a w szczególności takich kompozycji, jak „Pea-Eye”, czy „Buck’s Business” Clark Terry udowodnił, że odpowiednio potraktowany fluegelhorn to nie tylko łagodnie brzmiąca, balladowa wersja trąbki używana przez mistrzów tego instrumentu od czasu do czasu do zagrania jakiejś ballady, ale instrument, który żyje własnym życiem również w szybszych tempach.

„In Orbit” to również spełnienie wielkiego marzenia Philly Joe Jonesa o nagraniu płyty z Theloniousem Monkiem. Obaj muzycy zagrali razem chyba tylko ten jeden jedyny raz. Współpraca Monka z Clarkiem Terry również miała w zasadzie charakter okazjonalny i raczej koncertowy, a rozpoczęła się w niemal dwa lata przed nagraniem „In Orbit” przy okazji albumu „Brilliant Corners” Monka, na którym Clark Terry zagrał solo na trąbce w „Bemsha Swing”.

Oczywiście na „In Orbit” można spojrzeć jak na muzyczną ciekawostkę. Można skrytykować fakt, że udział Theloniousa Monka ogranicza się w zasadzie do jednej, wyśmienitej solówki w „One Foot In The Gutter” i odświeżenia jego jedynej kompozycji na płycie – „Let’s Cool One”. Można uznać, że w zasadzie dla żadnego z muzyków nie była to najbardziej udana sesja. Niektórzy uważają, że Clark Terry swoje najlepsze lata spędził pod opieką Duke’a Ellingtona. Z pewnością Sam Jones i Philly Joe Jones mają w swoich dyskografiach wiele ważniejszych nagrań (jeśli pominąć fakt, że dla Philly Joe nagranie z Monkiem było spełnieniem wielkiego marzenia).

„In Orbit” jest jednak ważnym w dyskografii całej czwórki muzyków, którzy nigdy przedtem, ani później nie spotkali się w takim składzie. Być może dla każdego z nich z innego powodu, ale jednak ważnym. Dla nas dziś to nagranie ważne historycznie, ale przede wszystkim ciągle niezwykle intrygujące.

Clark Terry with Thelonious Monk
In Orbit
Format: CD
Wytwórnia: Riverside / Fantasy / OJC
Numer: 02521863022

01 lutego 2015

John Coltrane – Coltrane Plays The Blues

Jestem audiofilem i kolekcjonerem, ale na szczęście przede wszystkim uwielbiam słuchać dobrej muzyki, w zasadzie jestem od tej czynności uzależniony. Niestety bycie kolekcjonerem, no i audiofilem stoi z tym ostatnim w zasadzie w sprzeczności. Prowadzi bowiem do wydawania góry pieniędzy na różne dzieła wszystkie i zebrane, zremasterowana i ukryte w wymyślnych pudełkach, często nawet z całkiem wartościowymi dodatkowymi nagraniami, odrzuconymi wersjami alternatywnymi i obszernymi opisami, z których te najlepsze można wydać w formie książkowej i mogłyby funkcjonować zupełnie osobno.

W ogromnej masie tysięcy płyt jestem wzrokowcem i doskonale pamiętam okładki, co z kolei powoduje, że część płyt ulega zapomnieniu, ich okładki schowane są bowiem w postaci miniaturek we wspomnianych już książeczkach dołączonych do dzieł zebranych. Łatwo o takich płytach zapomnieć, bowiem stoją gdzieś na boku, w miejscu, gdzie składować można wszelkie nietypowo opakowane zestawy nagrań.

Ich wydawcy wpadają zwykle na pomysł, żeby poukładać nagrania chronologicznie, co ma jakiś sens, ale powoduje, że posłuchanie oryginalnego albumu może wymagać sięgnięcia do dwóch, albo i trzech krążków, lub co jeszcze trudniejsze – płyt analogowych, których zmiana jest bardziej kłopotliwa.

W ten sposób przez lata całe nie sięgałem do uwielbianych przeze mnie nagrań Bila Evansa (pianisty), które wydawca zamknął w zardzewiałym już dziś metalowym pudełku – „The Complete Bill Evans On Verve” zawierającym 18 wyśmienitych płyt CD wypełnionych po brzegi genialną muzyką. W ten sam sposób umyka mi część najlepszych nagrań Johna Coltrane’a, zebranych w zestawy w rodzaju „The Classic Quartet - Complete Impulse! Studio Recordings”, to 8 krążków, „The Complete 1961 Village Vanguard Recordings” – kolejne 4, „John Coltrane - Fearless Leader: Prestige 1957-1958” – to z kolei 6 płyt i „The Heavyweight Champion: The Complete Atlantic Recordings”. To właśnie w tym ostatnim zestawie pośród 7 płyt wydawcy ukryli między innymi wyśmienity album „Coltrane Plays The Blues”. Wśród nagrań Johna Coltrane’a dla wytwórni Atlantic znajdziecie również „Giant Steps”, „My Favourite Things” i „Ole Coltrane”.

Choć kontrakt Johna Coltrane’a z Atlantic trwał jedynie dwa lata, dał jego fanom 7, a w zasadzie jeśli policzyć wspólne wydawnictwo z Miltem Jacksonem – „Bags & Trane” nawet 8 wyśmienitych płyt. Nie potrafię zdecydować, która z nich jest najlepsza, wiem jednak, że z pewnością żadna z nich nie zasługuje na to, żeby spoczywać w zapomnieniu w wielkim pudle „The Heavyweight Champion: The Complete Atlantic Recordings”.

Okres współpracy z Atlantic to był czas dojrzewania stylu, z którym dziś wielu kojarzy Johna Coltrane’a, to właśnie wtedy w jego muzyce przybywało energii, emocji i inwencji, której nie brakowało wcześniej, jednak to właśnie na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ostatecznie porzucił jakiekolwiek wcześniejsze muzyczne wzorce i stał się niedoścignionym wzorcem dla innych, być może absolutnym mistrzem jazzowej improwizacji wszechczasów.

Album „Coltrane Plays The Blues” ukazał się w 1962 roku, kiedy John Coltrane nagrywał już dla innych wytwórni i powstał z odrzutów z sesji na której nagrał „My Favorite Things”. Nigdy nie został zaakceptowany jako wydawnictwo przez jego autora. Być może ta płyta to najlepszy nieprzeznaczony do publikacji materiał jaki kiedykolwiek postanowiono wydać… Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że obie płyty nagrano w zasadzie bez większego przygotowania w czasie jednej kilkugodzinnej sesji nagraniowej uzupełnionej po kilku dniach paroma dodatkowymi godzinami w studiu.

Album zarejestrował zespół, z którym John Coltrane w owym czasie koncertował, jedynie Jimmy Garrisona na kontrabasie zastąpił mniej znany Steve Davis. Jednak najważniejszym drugim głosem w zespole jest niedoceniany McCoy Tyner.

Tak oto, bez własnej wiedzy największy eksperymentator jazzu połowy ubiegłego wieku mógł w sklepie kupić sobie album, którego nie zaplanował i który jest hołdem dla korzeni gatunku i przy okazji takich muzyków, jak Sidney Bechet, na którego cześć nazwano jeden z utworów.

Czy można coś napisać o samej muzyce – ja się nie podejmuję, John Coltrane to geniusz, jeden z moich przyjaciół powiedział kiedyś, że być może był kosmitą, tak bardzo wyprzedzał swój czas. Wyprzedza również teraźniejszość, bowiem ciągle pozostaje niedościgniony.

John Coltrane
Coltrane Plays The Blues
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic
Numer: 7567813512