21 sierpnia 2010

Jacintha - Here's To Ben

Tą płytę znam chyba we wszystkich możliwych wydaniach i formatach. Swoją przygodę z tą niezwykłą sesją zacząłem od zwykłej płyty CD. Później była wersja CD tzw. Złota, 180 g tłoczenie Groove Note i audiofilski singiel 45 obrotowy w formacie pełnej płyty LP z 2 utworami. Od niedawna na swój wieczór czekała wersja XRCD2 przygotowana, jak zwykle w tej technologii przez FIM i JVC. Ta płyta miała mnie ostatecznie przekonać do technologii XRCD2. I jakoś nie do końca przekonała.

O muzyce za chwilę, jednak ponieważ dźwięk na tej płycie jest wybitnie nagrany, od niego zacznijmy.

Wersja XRCD2 jest niezaprzeczalnie lepsza od zwykłej płyty CD wydanej oryginalnie przez Groove Note. Jest bardziej klarowna, zawiera więcej szczegółów, co teoretycznie, według twórców tej technologii powinno być słyszalne niezależnie od odtwarzacza, który nie musi być jakiś specjalny. Oczywiście mam na myśli dość subtelne różnice, więc aby je usłyszeć potrzeba dość zaawansowanego systemu audio. Ta płyta jak niewiele innych już w zwykłej wersji zawiera wiele z akustyki studia, specyfiki starych mikrofonów użytych do jej rejestracji, odgłosów mechanizmów działania instrumentów itp. Tak więc owa szczegółowość XRCD2 powinna tą technologię faworyzować. Już zwykłe CD wydaje się dźwiękowym mistrzostwem świata, XRCD2 jest lepsze, ale to wszystko zachwyca tak długo jak nie posłucha się wersji analogowej. To więc kolejny dowód na wyższość czarnej płyty, jednak to przypuszczalnie również sposób realizacji polegający na rejestracji dwukanałowej przy pomocy wiekowych mikrofonów bez jakiegokolwiek montażu faworyzuje analogowy nośnik.

Tak więc realizacyjne mistrzostwo świata, niestety za wyjątkiem kontrabasu Darka Oleszkiewicza, który w tych nagraniach brzmi płasko, brak mu głębi szlachetnego drewnianego instrumentu, został potraktowany jako składnik rytmu, a nie brzmienia zespołu. Jego dźwięk jest dobrze kontrolowany, bogaty w niskich rejestrach, jednak pozbawiony życia, dźwięków palców przesuwających się po strunach i akustyki pudła rezonansowego. Można odnieść wrażenie, że to któryś z instrumentów elektronicznych naśladujących prawdziwy.

A teraz muzyka – Jacintha to prawdziwy szwajcarski scyzoryk muzyczny typu wszystko w jednym, solidne, czasem wręcz wybitne narzędzie do produkowania muzyki. W jej żyłach płynie krew z Indii. W Azji – Singapurze i Chinach nagrywa z dużym powodzeniem chińskie techno-disco, co gwarantuje nakłady płyt, o których nie śniło się amerykańskim i europejskim rekordzistom wszechczasów. Mam taką płytę na półce w ramach ciekawostki. Nagrywała z Zubinem Mechtą i nowojorskimi filharmonikami. No i kilka płyt jazzowych dla amerykańskiej Groove Note. Nagrywa też amerykańskie standardy jazzowe z tekstami po chińsku i to świetnie brzmi – przy okazji polecam –na przykład płytę Love Like A River wydaną przez Harmony / Gourmet Music, jeśli da się ją gdzieś kupić…

Here’s To Ben, to płyta, której nie powstydziłaby się żadna z największych wokalistek jazzowych. To świetny, dopracowany w każdej nucie, a jednocześnie spontaniczny wokal, doskonała emisja i kontrola oddechu, dużo przestrzeni, wyczucie frazy, nienaganna dykcja, swing. To jednak przede wszystkim jazzowe ballady w najczystszej postaci.

Trudno nie wyróżnić śpiewanego w połowie a capella Danny Boy. To zresztą jeden z utworów nagranych na wspomnianym singlu. Z Danny Boy śmiało może konkurować Somewhere Over The Rainbow. Tutaj koncepcja muzyczna polega na pozostawaniu przez Jacinthę jakby odrobinę poza pulsem. To tworzy przestrzeń i atmosferę oczekiwania na każde kolejne słowo tekstu.

In The Wee Small Hours Of Morning znowu zaczyna się a capella, do głosu Jacinthy po chwili dołącza kontrabas według schematu znanego z Danny Boy. To chyba najwolniejsze z możliwych tempo tej melodii. Została ona zaaranżowana tak, aby wykorzystać wszystko, co najlepsze w głosie Jacinthy i saksofonie Edwardsa. W Tenderly z kolei swój czas ma Kei Akagi.

Mimo tego, że Groove Note nie jest jakąś szczególnie uznaną wytwórnią, potrafi skupić wokół siebie znanych muzyków. Zespół towarzyszący wokalistce na płycie to wielcy rutyniarze. Jego liderem jest Kei Akagi. Ten wieloletni członek zespołu Milesa Davisa znany jest raczej z gry na klawiaturach elektronicznych, jednak tutaj pokazuje, że klasyczny fortepian nie jest mu obcy. Teddy Edwards to jedna z drugoplanowych, jednak ważnych dla jazzu postaci. To właściwie chodząca historia muzyki, nagrywał ze wszystkimi, z Johnny Hartmanem i z Billie Holiday. Perkusista Larance Marable, to filar Quartet West Hadena i muzyczny partner Stana Getza, Cheta Bakera, Wesa Montgomery i wielu innych. No i nasz polski wkład w tą płytą – Darek Oleszkiewicz na kontrabasie – muzyk może z najmniejszym w tej grupie dorobkiem, ale też chyba najmłodszy i wszystko jeszcze przed nim. Na razie jest w Los Angeles rozchwytywanym muzykiem sesyjnym.

Teddy Edwards miał tu chyba najtrudniej, choć z pułapki porównania z Benem Websterem uciekł ani przez chwilę nie próbując naśladować wielkiego mistrza. Znane z płyt Webstera utwory gra po swojemu. Ciepłym tonem, jednak bez przesadnego wibrata – znaku firmowego Webstera.

W sumie powstała niesłychanie wyrównana, stylistycznie jednorodna płyta. Z pewnością każdy ze standardów któraś z wielkich wokalistek zaśpiewała kiedyś ciekawiej. Odważę się jednak na stwierdzenie, że żadna z nich nigdy nie nagrała równie dobrej całej płyty. A mam tu na myśli dyskografię, którą znam właściwie w całości największych – Elli Fitzgerald, Sary Vaughan, Billie Holiday i innych. Reasumując – gdybym miał pozostawić sobie jedną płytę z balladami jazzowymi w wykonaniu wokalistki – być może wielu płyt byłoby naprawdę żal (chyba najbardziej Abbey Lincoln – A Turtle’s Dream), jednak prawdopodobnie wybrałbym Here’s To Ben Jacinthy. Ma wszystko – perfekcyjny wokal, świetnych muzyków, doskonały wybór repertuaru i wybitną jakość nagrania.

Jacintha
Here’s To Ben
Format: CD
Wytwórnia: Groove Note / JVC / FIM
Numer: FIM XRCD2 020

20 sierpnia 2010

Patty Larkin - A Gogo, Live On Tour

Mamy tutaj bardzo dziwna rzecz. Płyta trafiła w moje ręce dość przypadkowo wiele lat temu. Z jakiegoś w sumie trudnego do zidentyfikowania powodu często do tej płyty wracam, choć to jedyna płyta Patty Larkin, jaką do dziś mam w swojej kolekcji. Na okładce młoda dziewczyna (w tym roku obchodzi 25 lecie działalności nagraniowej…) z paskiem od gitary. Vanguard - szacowna i znana z tradycji jazzowych i bluesowych wytwórnia, choć raczej wydająca znanych i uznanych artystów. Z początku wydaje się, że mamy do czynienia z płytą debiutancką. Nawet takie uznane wytwórnie wydają czasem debiutantów - a to trafi się znajomy prezesa wytwórni, albo co gorzej jego córka, czy coś w tym rodzaju, albo protegowany gwiazdy, której nie wypada odmówić.

To jednak nie w tym wypadku. Przyznam się od razu, że postać Patty Larkin jakoś umknęła mojej uwadze wnikliwego słuchacza rzeczy niezbyt popularnych. Cały urok buszowania w zakamarkach londyńskich sklepów z płytami (tych niewirtualnych) w znajdowaniu właśnie takich zupełnie nieznanych wykonawców. Plyta A Gogo jest zbiorem typu "The Best of... In Concert" - najlepsze, wybrane osobiście przez artystkę nagrania z jej 4 płyt koncertowych! Tak, to nie pomyłka. Sam nie wiem, kiedy zdążyła je wszystkie nagrać pozostając niezauważona, przynajmniej w Europie. Jednak niesłusznie. Już odkryłem tajemnicę, która zwykle powinna być ukrywana do końca tekstu - to bardzo dobra płyta.

W opisie mamy wymienione wydane do czasu publikacji A Gogo (1999 rok) 4 płyty koncertowe i 4 studyjne. Do dziś Patty koncertuje i nagrywa poszerzając swoją dyskografie dość systematycznie. Nie znam nagrań studyjnych, ale na koncert chętnie poszedłbym nawet dzisiaj. Dużo ciekawych wrażeń gwarantowanych. Nieoceniony Amazon oferuje kilkanaście płyt CD i DVD z koncertów. Chyba wydam w końcu trochę pieniędzy, w przypadku Patty Larkin, to z pewnością będą dobrze wydane pieniądze.

Dzisiejsza płyta ma w zasadzie tylko jedną wadę - jest odrobinę niespójna, tak jak każdy album składankowy. Jaka jest muzyka - prosta i wzruszająca. Ciekawy glos i akustyczna gitara. I już nic więcej. Czasem jest ostro i rockowo, czasem balladowo. Same własne kompozycje. Zastanawiałem się ostatnio długo, słuchając tej płyty przez tydzień w samochodzie, którą piosenkę wyróżnić. Sam nie wiem, może najbardziej wpada w ucho piękna ballada I Told Him That My Dog Wouldn't Run. Ale zacznijmy od początku. Pierwszy utwór ma ciekawe intro. Potem mamy agresywnie zagrana partie na gitarze ze stalowymi strunami. Potem muzyka rozwija się. Juz po pierwszych taktach wiem, dlaczego to takie fajne. Szczególnie utwory 3 i 4 są bardzo znajome. Przecież to taka niezwykle rzadka, prawdziwa muzyka, taki, jaki grali pionierzy folku – Tim Hardin czy Tim Buckley (nie mylić z synem...), czy w Polsce choćby John Porter na fantastycznej płycie Magic Moments.

Korzystając z okazji w krótkim czasie przywoływania Magic Moments i akustycznego, folkowego Johna Portera, mały apel w imieniu wszystkich dzieci katowanych przez różnego rodzaju piosenki dziecięce apeluję - wydajcie "It's A Kids' Live" na CD - kto słyszał, ten wie o czym mówię, a kto nie słyszał, niech żałuje! Z niewiadomych przyczyn ten album nie został wydany w zbiorze Why? 12 plyt Portera.

Wracajmy jednak do Patty Larkin - faktycznie, ballada I Told Him That My Dog Wouldn't Run wpada w ucho, ale później mamy jeszcze 7 innych utworów (razem 14), a każdy piękniejszy od poprzedniego, raz wolniejszy, raz wybuchający nieposkromioną energią. Skąd taka drobna dziewczyna bierze tyle siły - momentami wydaje się, że gitara rozpadnie się za chwilę na kawałki. Równie dobrze potrafi wykorzystać możliwości artykulacyjne strun nylonowych, jak i stalowych.

Tego trzeba posłuchać, to bardzo niespodziewana, mila niespodzianka dla wszystkich, którzy z Patty Larkin jeszcze się nie zetknęli. Polecam fanom rocka w prostej, solowej, akustycznej postaci. A jak będzie gdzieś w pobliżu koncert, na pewno nie można go przegapić, choć z tego co wiem, artystka nie przyjeżdża do Europy.

Patty Larkin
A Gogo, Live On Tour
Format: CD
Wytwórnia: Vanguard/Road Narrows
Numer: VCD 79547-2

19 sierpnia 2010

Led Zeppelin - The Song Remains The Same

Led Zeppelin, to zespół, który miał szczęście do filmowych rejestracji koncertów. Niewiele jest zespołów z lat 1970-1980 z tak bogatą i ciekawą filmografią. Dzisiejsza płyta to zapis koncertu z Madison Square Garden z 1973 roku, a właściwie w intencji producentów, film fabularny oparty na zapisie koncertu.

Owe fabularne i dokumentalne wstawki, wmontowane w nieco przypadkowo wybrane fragmenty koncertu nie tworzą żadnej spójnej fabularnie narracji, a raczej powodują powstanie swoistego rodzaju teledysków wokół niektórych utworów. Fragmenty fabularne powstały według pomysłów członków zespołu oraz jak zwykle wszechobecnego Petera Granta. Film w wersji kinowej miał swoją premierę w 1976 roku i był z umiarkowanym sukcesem wyświetlany w kinach na całym świecie. W związku z zarejestrowaniem koncertu dla potrzeb kinowych, materiał zachował się w bardzo dobrej jakości. Wydanie na płycie Blue-Ray pewnie dodatkowo podrasowano. Biorąc pod uwagę czas powstania, obraz jest rewelacyjnej jakości, a rejestrację dźwięku można również uznać za dobrą.

Zanim o muzyce – kilka słów o całej reszcie. Fragmenty fabularne z perspektywy czasu wyglądają nieco tandetnie. Mam tu na myśli zarówno pomysł, jak i realizację. Historia ich powstania, a w szczególności fascynacji Jimi Page’a magią i filozofią Aleistera Crowleya wzorcowo została udokumentowana przez Micka Walla. Jego autorstwa biografia Led Zeppelin – When Giants Walked The Earth, to moim zdaniem najlepsza z licznych biografii zespołu.

Fragmenty dokumentalne, których nie ma wiele, to migawki z lądowania i startu samolotu czarterowanego na amerykańskie trasy przez zespół, a także migawki zza kulis Madison Square Garden i innych, w tym brytyjskich koncertów grupy. Nie wnoszą wiele, ale też nie przeszkadzają. To trochę inaczej, niż w wypadku wstawek fabularnych, które zabierają możliwość obejrzenia koncertowego zapisu kilku ciekawych solówek.

W dziale z dodatkami nie znajdziemy w wersji Blue-Ray niczego nowego w stosunku do wcześniej wydanej wersji DVD. Mamy tu więc kilka dodatkowych utworów z koncertu, które zapewne ze względu na limit czasowy wersji kinowej wypadły z tak zmontowanego filmu. Te dodatkowe utwory muzycznie nie odstają od tych z filmu, są jednak mniej znanymi przez publiczność i pewnie dlatego reżyser w swoim czasie wyrzucił je przy montażu. Poza tym jest zapis wywiadu z Peterem Grantem i Robertem Plantem o filmie i zapis konferencji prasowej tego pierwszego po słynnej kradzieży pieniędzy ze skrytki hotelowej w Nowym Jorku po koncertach w Madison Square Garden.

Tak więc, pominąwszy niezbyt szczęśliwy pomysł przekształcenia zapisu koncertu w film fabularny – otrzymujemy świetny technicznie zapis bardzo dobrego koncertu Led Zeppelin w szczytowej formie.

No Quarter to rozbudowana wersja ze znakomitymi partiami gitary i Johnem Paulem Jonesem grającym na instrumentach klawiszowych. Koncert właściwie rozpoczyna się na dobre od utworu tytułowego – The Song Remains The Same. To po raz pierwszy w tym utworze gitara Jimmy Page’a osiąga właściwą sobie siłę. I choć to John Bonham był bez wątpienia siłą napędową zespołu, bez właściwej formy gitarzysty nie byłoby dobrego koncertu Led Zeppelin.

Dazed And Confused to jednocześnie pokaz umiejętności wokalnych Roberta Planta i kunsztu gitarowego Page’a. Jego solówki są niezwykle dynamiczne i klarowne, choć gra smyczkiem to chyba bardziej efekt sceniczny niż potrzebna muzycznie innowacja. To także pretekst do kolejnego fragmentu fabularnego. Stairway To Heaven – cóż, od czasu wydania wersji studyjnej pewnie musiało być zagrane na każdym koncercie. Jednak moim zdaniem żadna wersja koncertowa nie dorównuje wersji studyjnej. Ta przecież obrosła również legendą nagrania partii gitary za pierwszym podejściem w przypływie natchnienia, albo zwyczajnie przez przypadek. Po takiej kulminacji energii, jak w Dazed And Confused muzycy, a pewnie też słuchacze, potrzebowali chwili odpoczynku, jakim jest zawsze ballada.

Moby Dick – no cóż – jak każdy koncertowy Moby Dick – olśniewający i zniewalający. John Bonham był wielkim perkusistą, zapewniającym zarówno odpowiedni napęd dla całego zespołu, jak i potrafiącym łamiąc wszelkie konwencje zagrać innowacyjne solo, czasami trwające kilkanaście minut. Moby Dick to także jedyny moment filmu, w którym fragmenty fabularyzowane pasują do muzyki i mają jakiś sens.

Whole Lotta Love – na koncercie finał – kosmiczne dźwięki gitary potęga głosu Roberta Planta mieszające się w sposób chwilami uniemożliwiający rozpoznanie, kto jest autorem konkretnego dźwięku.

Dopóki światła dziennego nie ujrzał koncert z 1970 roku z Royal Albert Hall, to The Song Remains The Same był najlepszy. Ja jednak wolę ten z 1970 roku. Może dlatego, że więcej w nim Jimmy Page’a a nieco mniej Roberta Planta? W 1973 roku w Madison Square Garden, to Robert Plant miał być gwiazdą i frontmanem zespołu. Może to był już czas bardziej komercyjnej, niż muzycznej popularności zespołu, a może efekt walki o dominację? Wersja wydana napłycie Blue-Ray ma wyśmienity obraz i z pewnością wartą ją kupić nawet, jeśli ktoś posiada już wersje DVD.

Led Zeppelin
The Song Romains The Same
Format: Blue-Ray
Wytwórnia: Warner
Numer: 1419867288

18 sierpnia 2010

Bobby McFerrin & NDR Big Band – Chopin i jego Europa – Sala Kongresowa PKiN, Warszawa, 17.08.2010

Bobby McFerrin z jedną z lepszych jazzowych orkiestr w Europie. Jedną z tych, które nie tkwią w tradycyjnych wykonaniach, poszukują nowych brzmień, pozostając w dużym szacunku do big-bandowej tradycji. NDR to nie big-band, to właśnie orkiestra jazzowa, której zdecydowanie bliżej do koncepcji aranżacyjnych Marii Schneider niż Duke Ellingtona. Orkiestra, która często realizuje okazjonalne, ciekawe i nietypowe projekty.

Bobby McFerrin potrafi zaśpiewać wszystko, szkoda jednak, że od wielu lat nie wraca w nagraniach do swoich jazzowych korzeni. Jeśli tak będzie działo się dalej, rozmieni swój talent na drobne, grając na letnich festiwalach muzyki popularnej. Już teraz można zaryzykować twierdzenie, że to jeden z największych zmarnowanych talentów współczesnego jazzu. Przecież od nagrania Play z Chickiem Corea minęło już 20 lat, a od ostatniej jazzowej płyty – CircleSongs chyba z 15. I tego stanu rzeczy nie zmieniła wydana w tym roku, wybitna wokalnie, ale słaba repertuarowo i mało jazzowa płyta, właściwie bez stylu i skierowana do nikogo – VOCAbuLarieS.

Publiczność jest już chyba nieco zmęczona wymyślaniem kolejnych wydumanych projektów wokalisty. Na kolejne koncerty przychodzi jakby coraz mniej słuchaczy. Bobby McFerrin od wielu lat chyba co roku w okolicach letniego sezonu festiwalowego w Europie odwiedza Warszawę ze swoim show, w którym coraz mniej muzyki, a coraz więcej pokazów techniki wokalnej i pozamuzycznych atrakcji. Mimo darmowych wejściówek dla tych, którzy kupili bilet na koncert Makoto Ozone dzień wcześniej, Sala Kongresowa wypełniona była zaledwie w połowie. Strach pomyśleć, co działoby się bez tego desperackiego ruchu organizatora festiwalu Chopin i jego Europa.

Żaden komercyjny i kierujący się wyłącznie zasadami biznesowymi promotor koncertów nie zdecydowałby się zapewne na taki projekt. Koszty logistyki z pewnością są koszmarem każdego organizatora koncertów dużych orkiestr. Z pewnością poniesionych kosztów nie udałoby się odzyskać bez dodatkowego wsparcia finansowego sponsorów i zapewne mecenatu miasta Warszawy. Dzięki takiej formule festiwalu mogliśmy zobaczyć ten koncert w Sali Kongresowej.

Orkiestra w składzie przypominającym klasyczny big-band została rozszerzona o Alexa Acunę i dyrygującego całością i grającego na akordeonie Gila Goldsteina.

A muzyka ? Orkiestra wypadła dość jałowo. Wcześniej przygotowane solowe partie jej muzyków nie brzmiały przekonująco. Jedynym godnym wyróżnienia wyjątkiem był w roli solisty Władysław Adzik Sendecki. Całości brzmienia zabrakło soczystości i potęgi, możliwej do uzyskania w takiej konfiguracji instrumentalnej. Muzykom zabrakło ognia i pasji, być może z braku zrozumienia dla przygotowanego materiału, lub związania taką formułą, gdzie więcej miejsca pozostawiono dla głosu McFerrina.

Dziwnie jest patrzeć na jednego z największych improwizatorów pilnie wpatrującego się zapis nutowy prezentowanych utworów:


Tego jednak zdaje się wymagała wybrana konwencja, w której w wielu miejscach zaplanowana unisono głosu McFerrina z sekcją dętą lub akordeonem dyrygującego Gila Goldsteina. Głos był pełnoprawnym instrumentem w orkiestrze, tak więc zapędy improwizacyjne musiały ustąpić uporządkowaniu i wcześniej przygotowanej partyturze. Bez wątpienia głos McFerrina był wczoraj najlepszym instrumentem orkiestry, jednak to był tylko jeden wybitny instrument w bezbarwnej orkiestrze, pozbawionej jakiejkolwiek chęci kontaktu ze słuchaczami. Choć pod koniec znalazł się ktoś, kto pobił mistrza, ale o tym za chwilę.



Tak więc orkiestra grała bez życia i owej energii, którą zwykle tworzą współzawodnicząc ze sobą członkowie big-bandów, wczoraj muzycy sprawiali wrażenie ściągniętych na estradę siłą i wyczekujących momentu, kiedy można z niej zejść i udać się do kasy, a następnie na samolot do domu, choć w tym przypadku raczej na następny występ do Krakowa.

To był najgorszy koncert Bobby McFerrina jaki widziałem. A widziałem wczoraj wielkiego artystę śpiewającego banalne zaaranżowane walczyki z towarzystwem nijakiej orkiestry… Z całego projektu najlepiej wypadły fragmenty śpiewane w duecie z akordeonem Goldsteina. Słuchając koncertu trudno było uwierzyć, że to ten sam muzyk, który nagrał Play, to także ten sam wybitny interpretator rozumiejący istotę muzyki klasycznej, co pokazał nagrywając z Chickiem Corea The Mozart Sessions.

Co do tego wszystkiego miał wczoraj Chopin oprócz finansów organizatora festiwalu ? Zaledwie kilka pozostawionych gdzieś w tle melodii.


To tyle o samym projekcie i jego koncertowej realizacji. Na szczęście dla uczestników wczorajszego koncertu w jego końcowej części zaproszono gości specjalnych. Najpierw na estradzie pojawiła się Anna Maria Jopek. Dzień wcześniej śpiewając z Makoto Ozone nie potrafiła odnaleźć się na estradzie, o czym pisałem w relacji z koncertu:


W duecie z Bobby McFerrinem zabrzmiała rewelacyjnie. Zaryzykowałbym twierdzenie, że to był jej dzień, jej koncert, gdyby dostała więcej czasu, z pewnością mogłaby pokazać, że talentem i muzykalnością dorównuje Bobby McFerrinowi. Jej znakomita artykulacja, głębia i zmysłowy głos, inwencja improwizatorska zadziwiły samego mistrza wieczoru. To był zdecydowanie najlepszy fragment, dla którego warto było przyjść na ten koncert. Oby tak doskonały występ zaprocentował jakimś wspólnym projektem.

Po chwili na scenie pojawiła się Urszula Dudziak. Jej duet z McFerrinem miał raczej charakter ekwilibrystyki wokalnej pokazującej, że jest ciągle w wysokiej formie, mając ciągle niewykorzystaną możliwość nagrywania wybitnych płyt, czego od wielu lat nie robi. I jak zawsze, ten duet, częsty w tym miejscu przypomniał niektórym niezapomniany koncert obu wokalistów na Jazz Jamboree 1985.

17 sierpnia 2010

Makoto Ozone – Chopin i jego Europa – Palladium, Warszawa, 16.08.2010

Beznadziejność miejsca koncertu, jego organizacji i czasu rozpoczęcia z nawiązką zrekompensował wczoraj słuchaczom Makoto Ozone. Nie sposób nie porównywać wczorajszego koncertu do niedawno wydanej płyty (Makoto Ozone – Road To Chopin – Universal – 044002533098). Koncert był ciekawszy niż płyta, wpisując się w formułę – im dalej od Chopina, tym lepiej. Makoto Ozone jest niewątpliwie wybitnym pianistą, błyskotliwym technikiem, kompozytorem i interpretatorem, jednak znane tematy Chopina nagrało tak wielu wielkich pianistów, że naprawdę ciężko zaproponować coś nowego i ciekawego. Tak jak ze standardami jazzowymi – to niebezpieczne pole dla wykonawców wystawiających swoje próby na porównanie ze wszystkimi wielkimi tego świata.

Koncert rozpoczął sam Makoto Ozone kilkoma utworami Chopina, które wypadły nieco bezbarwnie. Dla mnie ten koncert był przede wszystkim okazją do posłuchania na żywo Gregoire Mareta. Tak więc koncert rozkręcił się, kiedy ten mistrz harmonijki pojawił się na scenie. Po chwili Makoto Ozone zapowiedział mieszankę Preludium e-moll op. 28 numer 4 z How Incencitive Antonio Carlosa Jobima. To połączenie nie powinno nikogo znającego oba utwory dziwić, to przecież właśnie utwór Chopina był inspiracją dla brazylijskiego kompozytora. To wykonanie było najciekawszym momentem koncertu, znacznie obszerniejsze niż samo Preludium z płyty, więcej harmonijki i bardziej jazzowe frazowanie, puls i timing rodem raczej z Jobima, niż Chopina.

Makoto Ozone pokazał to, co cechuje większość japońskich pianistów – nienaganną technikę połączoną z wielkim szacunkiem dla oryginalnego materiału Chopina. Jego inwencja improwizacyjna znalazła ujście w jazzowych fragmentach, w których czuł się zdecydowanie najlepiej. I choć większość materiału sprawiała wrażenie przygotowanego i ogranego wcześniej, a nie spontanicznej improwizacji, to lekkość w traktowaniu instrumentu odarła interpretacje znanych tematów ze zbędnej narodowo-żałobnej pompatyczności właściwej wielu ich wykonaniom. Jak większość Japończyków, Makoto Ozone czyta nuty, a nie przetwarza ich przez pryzmat naszego, polskiego spojrzenia historycznego, które karze nam myśleć, że jeśli Chopin tworzył w smutnych czasach, to trzeba go grać smutno…

Może to trochę wina fatalnej sali, słabego, nowego i nierozegranego fortepianu, lub nieco innej muzyki spodziewającej się publiczności, jednak koncert był bardzo nierówny. Artyście trudno było przykuć uwagę słuchaczy na dłużej, szczególnie w klasycznych fragmentach. Kiedy grał szybciej i więcej nut, brakowało na sali jazzowej publiczności.

Gregoire Maret to geniusz swojego instrumentu. Zagrał więcej i ciekawiej niż na płycie. Trochę bardziej jazzowo, na co pozwalał materiał, jak zwykle z wielką dbałością o każdy dźwięk, w pełni kontrolując proces jego powstawiania, ton i artykulację. A ton ma niezwykły, sposób budowania dźwięku nieco przypominający dźwięki jazzowej trąbki z barwą i atakiem kontrolowanym bardziej oddechem niż ułożeniem ust. W swojej wirtuozerii nie gubi jednak muzykalności, grając niezwykle płynnie jest daleki od oczywistości. Obaj z Makoto Ozone rozumieją się doskonale, choć rola lidera nie jest w tym układzie zdefiniowana, a na scenie widać, że nie grają ze sobą często. Wyczekiwanie na następny krok, na następny dźwięk tworzyło między muzykami rodzaj twórczego napięcia i ciekawości, dokąd zawędrują w swojej muzyce. To trochę tak, jakby żaden z nich nie miał pewności, co będzie za chwilę.

W drugiej części koncertu, po zupełnie niepotrzebnej organizacyjnie przerwie (trudno przypuszczać, żeby Makoto potrzebował pół godziny przerwy po 45 minutach gry) nastąpił drugi, równie ciekawy jak duety z Gregoire Maretem fragment koncertu. Makoto Ozone zagrał najpierw utwór Raya Bryanta Cubano Chant, a później dwie swoje kompozycje. Zupełnie oczywistym stało się, że to jest materiał, z którym czuje się najlepiej. To był najbardziej jazzowy, stylowi fragment koncertu. Tutaj pianista pokazał wszystko co potrafi najlepiej, a to i fragmenty liryczne, comping, melodyka Oscara Petersona (na którego występ i grę Cubano Chant, jako inspirację dla nauki gry na fortepianie sam się w zapowiedziach powoływał), echa stylu Buda Powella i błyskotliwa sprawność prawej ręki. Później na scenie pojawiła się Anna Maria Jopek. I wtedy właściwie koncert się skończył. Wokalistka nie wypadła dobrze, to był występ bez pomysłu. Delikatny i zwiewny akompaniament Makoto Ozone ginął przytłoczony ciemnymi wokalizami. Brak było porozumienia między wykonawcami i koncepcji całości. Anna Maria powinna pozostać w swoim świecie ludowo folklorystycznych przyśpiewek. Nie jestem przeciwnikiem jej stylu, ale wczoraj się nie sprawdził. Dla fortepianu Makoto Ozone była zbyt ekspansywna, jej głos zbyt ociężały, niepotrzebnie egzaltowany. Z melodyjnym fortepianem trzeba śpiewać lekko i zwiewnie, Anna Maria Jopek tak potrafi, jednak wczoraj się nie udało.

Mam wrażenie, że zarówno płyta, jak i wczorajszy koncert to chęć zrobienia czegoś na fali mody na Chopina. Makoto Ozone i Anna Maria Jopek wypadają lepiej w innym repertuarze, a Gregoire Maret to geniusz do wynajęcia, który potrafi zagrać swoje w każdej konwencji.

No i jeszcze jedna refleksja – ogłoszenie przez organizatora, że uczestnicy wczorajszego koncertu Makoto Ozone wchodzą za darmo na dzisiejszy koncert Bobby McFerrina. Jak słabo musiały się sprzedać bilety na dzisiaj … Smutne. Jak źle poczują się nabywcy biletów… Dla mnie to kolejne potwierdzenie tezy, że może czas, żeby McFerrin nagrał coś porządnego, jazzowego i stylowego, a nie kolejne wydumane projekty. I przyjechał z czymś takim, a nie kolejnym wakacyjnym festiwalowo rewiowym projektem, jak co roku… Choć może wieczorem zmienię zdanie… Oby…

16 sierpnia 2010

Aziza Mustafa Zadeh - Shamans

Jeśli chcecie usłyszeć młodą, piękną dziewczynę, której życiową misją jest zniszczenie fortepianu, roztrzaskanie go na drobne kawałki, wdeptanie w ziemię pedałów i zniszczenie klawiatury, to dobry adres. To właśnie taka płyta. Nie jest to jednak bezmyślna destrukcja. To połączenie wielkiej energii z wyczuciem formy. Po wysłuchaniu pierwszych 2 utworów moją myślą było - Ona po prostu gwałci fortepian! Jednocześnie nie zapominając o swoich tureckich korzeniach. Płyta została nagrana w 2002 roku. Właściwie każda płyta Azizy to muzyczna perełka, może poza Dance Of Fire, gdzie Bill Evans (saksofon), Omar Hakim, Stanley Clarke i Al DiMeola stworzyli właściwie kolejną nijaką płytę fusion.

Dzisiejsza płyta jest uniwersalną mieszanką jazzowego frazowania, swobody interpretacyjnej z szacunkiem dla klasyki i odrobiną nut wschodnich. Nie wpisuje się jednak w nurt world music. Jest za bardzo klasyczna jak na płytę jazzową i za bardzo wschodnia jak na klasykę europejsko pojmowanej muzyki poważnej. Ciężko będzie ją pewnie znaleźć w sklepie. Sprzedawca może postawić ją na półkę z klasyką, widząc na przykład utwór Chopina, może pomyśleć, że to jazz, jeśli wysłucha początkowego fragmentu. Patrząc na okładkę może zdecydować, że to world music. Słuchając utworu tytułowego ten sam sprzedawca może pomyśleć, że to ambitny i wysmakowany pop z elementami kultury arabskiej. Utwór tytułowy - Shamans to odmienny akcent tej płyty. Artystka dodaje tutaj do ponadprzeciętnych umiejętności gry na fortepianie piękny glos. Zamykając oczy można przenieść się słuchając tego utworu na arabski bazar. Po chwili myślę, ze zabłądziłem tam z Urszula Dudziak. Artystka sprawnie nakłada kilka niezależnych ścieżek ze swoim głosem tworząc ciekawe polifonie. Wykazuje się też ponadprzeciętną skalą głosu i zakresem dynamiki. Trochę razi użycie sztucznie brzmiących elektronicznych podkładów. Może po prostu tego dnia w studiu nie było dyżurnych muzyków sesyjnych.

Słuchając takiej płyty żałuję, że tak wielu artystów nigdy nie zdobędzie większej popularności. Jeśli nie zostaną skierowani w tryby promocji wielkich wytwórni, nie nagrają teledysku, który będzie emitowany 20 razy dziennie przez MTV, to nie mają szans na popularność. A i jakiś skandal obyczajowy bardziej temu pomaga niż dobra płyta. Z drugiej strony ta dziewczyna miałaby na pewno szanse na dużą karierę. Pięknie wygląda, ma charyzmę, tworzy ciekawą muzykę, ma własny styl. Dobrze śpiewa i potrafi grać na fortepianie. Osobiście nawet cieszę się, że takiej kariery pewnie nie zrobi. Dzięki temu możemy mieć ją tylko dla siebie, w zaciszu domu, tam gdzie słuchamy muzyki, takiej jak sobie Aziza wymyśli, a nie takiej, jak trzeba, żeby zaistnieć.

Polecam tą płytę. Doskonale sprawdza się też w samochodzie, jednak tak jak każde dobre nagranie akustycznego fortepianu wymaga dobrego sprzętu i lubi jeśli korzystamy ze starodawnych lamp. Wtedy będzie można cieszyć się wszystkimi niuansami brzmieniowymi. No i wymaga skupienia i jest wciągająca. A to dzisiaj nieczęsto się zdarza. I jeszcze trudne do przegapienia wrażenie fascynacji artystki solowymi nagraniami Keitha Jarreta. Ale to przecież bardzo dobry wzorzec. Myślę, że tak właśnie grałby Keith, gdyby urodził się gdzieś w Turcji.

Aziza Mustafa Zadeh
Shamans
Format: CD
Wytwórnia: Decca
Numer: 028947023425

15 sierpnia 2010

Tim Buckley - Live At The Folklore Center, NYC - March 6, 1967

Tim Buckley to muzyczny i kulturalny fenomen. To prawdziwa amerykańska twarz Ameryki. Muzyk zupełnie nieznany i niedoceniany w Europie za życia, jak i teraz, w 35 lat po swojej śmierci. Podobnie jak tacy artyści jak Fred Neil, Tim Hardin czy Ramblin’ Jack Elliot. Nam w Europie pozostaje świadomość, że folk to Leonard Cohen i Bob Dylan. A dla zapaleńców jeszcze Pete Seeger i Woody Guthrie. A przecież Bob Dylan nie powstał w muzycznej próżni i nie tylko z fascynacji wierszami Woody Guthriego i Jacka Kerouaca.

Dzisiejsza płyta to zdumiewające odkrycie. Zachowane w wyśmienitej, jak na warunki rejestracji, formie nagranie. Rejestracja koncertu z ważnego historycznie miejsca. Muzyczna fotografia eksplodującego pomysłami wielkiego talentu Tima Buckleya. Płyta wydana w 2009 roku po raz pierwszy z taśm, które przeleżały prawie 40 lat gdzieś w zakurzonym schowku Izzy Younga, wielkiego promotora folku i właściciela Folklore Center.

A muzyka ? To świetne teksty, emocje i zaangażowanie, wyborny kontakt z publicznością. Kameralne wydarzenie – sala Folklore Center to jakieś 50 osób. To wielki duchem, choć młody i początkujący poeta, jego myśli, akustyczna gitara i wsłuchana w każde słowo publiczność. Publiczność inteligentna, ludzie, którzy nie znaleźli się tam przypadkiem.

Płyta raczej dla tych, którzy skupią się na tekstach, tak jak wszystkie wczesne płyty Buckleya. To nie są chwytliwe melodie, choć nie brak im uroku. To piosenki z tekstem. Nie znaczy to, że gra Tima Buckleya na gitarze jest zła. Jest dynamiczna i dobrze komponuje się z wysokim głosem artysty. Jednak Buckley to przede wszystkim poeta, a dopiero później gitarzysta. W latach siedemdziesiątych próbował bardziej skomplikowanej muzyki, tak jak większość folkowych wykonawców jego pokolenia, łącznie z Dylanem. To jednak tekst zawsze pozostawał podstawą jego dobrych nagrań. W kategoriach bliższych naszym polskim realiom, jego gra przypomina akustyczną wersję Johna Portera z płyty Magic Moments. To jednak tylko muzyczne podobieństwo, bo Porter to muzyk rockowy, a Tim Buckley to wielki amerykański poeta rocka. Ta nowa płyta jest równie dobra jak Dream Letter -Live In London 1968, czy studyjne Goodbye And Hello, czy Greetings From L.A. Choć na pewno przygodę z tekstami Buckleya warto zacząć od płyty koncertowej.

Tim Buckley
Live At The Folklore Center, NYC - March 6, 1967
Format: CD
Wytwórnia: Tompkins Square
Numer: 894807002189