Stanley Jordan
jest artystą genialnym, a raczej artystą genialnym bywa. Najczęściej bywa nim
wtedy, kiedy nie kombinuje jakoś specjalnie, ale robi to co potrafi najlepiej.
W sumie to tak jak każdy z nas… Stanley Jordan najlepiej potrafi grać na
gitarze, w szczególności grać dużo i szybko, a jeśli jedna gitara nie daje
rady, to mogą być dwie, a kiedy potrzeba, potrafi też grać jednocześnie na
gitarze i fortepianie. To robi ogromne wrażenie na słuchaczach podczas koncertów,
ale ma też muzyczny sens.
To właśnie
fortepian był pierwszym instrumentem muzyka, jednak z pewnością gitara jest dla
niego najważniejsza. Kiedy dawno, dawno temu, w połowie lat osiemdziesiątych
Bruce Lundvall podjął kolejną próbę uratowania przed stylistycznym upadkiem
szacownej wytwórni Blue Note, pierwszy kontrakt podpisał ze Stanleyem Jordanem,
a jedną z pierwszych nowych płyt, które ukazały się w „nowej” Blue Note był
faktyczny debiut Stanleya Jordana – „Magic Touch”. To był debiut sensacyjny,
album utrzymywał się przez wiele miesięcy na czołowych miejscach list jazzowych
bestsellerów w wielu krajach.
Stanley Jordan
jest jednym z tych, w sumie niewielu artystów, którym ufam bezgranicznie,
nawet, jeśli jak Stanley Jordan mają swoje wzloty i momenty słabości. W wypadku
Stanleya owymi słabszymi momentami są te nagrania, w których zapomina o tym w
czym moim zdaniem jest najlepszy, czyli o fenomenalnej, nowoczesnej i
jednocześnie głęboko hard-bopowej, czerpiącej z najlepszych wzorców Wesa
Montgomerry i Kenny Burrella grze na gitarze. Ów niekończący się kredyt
zaufania ma za „Magic Touch”, „Standards Vol. 1”, „Bolero” i jeszcze parę
innych płyt. A przede wszystkim za pewien pamiętny wieczór, jeśli dobrze
pamiętam w roku 1990, kiedy wypełnioną po brzegi Salę Kongresową rozgrzał do
czerwoności w sposób porównywalny chyba jedynie do obu koncertów Milesa Davisa.
Jak dla mnie,
może sobie do końca życia grać nawiedzone ragi, nieco tandetne popowe piosenki,
czy nagrywać dźwięki natury, oby na koncertach zagrał „’Round Midnight”, „The
Lady In My Life”, „Impressions”, a na bis „Stairway To Heaven”. Może też grać
Mozarta, jak na mającym już 6 lat nagraniu z paryskiego koncertu w słynnym New
Morning.
Stanley Jordan
już za kilka dni zagra na rynku w Warszawie, to nie jest najlepsza sala
koncertowa, ale jestem pewien, że Stanley sobie poradzi, bo to nie tylko
niezwykły muzyk, ale również artysta z niezwykłą charyzmą, którego uwielbiają
po jednym koncercie nawet przypadkowi jego uczestnicy.
„State Of
Nature” to nie jest jego najwybitniejszy album, ja wolę kiedy gra na gitarze, a
eksperymenty dźwiękowe w jego wykonaniu jakoś nigdy mnie nie przekonywały. W
kolejce do mojego odtwarzacza czeka już jego album „Duets” nagrany z Kevinem
Eubanksem, ale o nim przy innej okazji – cytując klasyka, nie słuchałem, ale to
z pewnością dobra płyta.
Tymczasem przez
lata trochę tekstów o niezwykłych, tych nieco lepszych od „State Of Nature”
albumach Stanleya Jordana się uzbierało:
Album „Bolero" występuje nawet w dwu wersjach - z 2014 roku tutaj: Stanley Jordan - Bolero i z 2011 roku tutaj: Stanley Jordan - Bolero. A wydawało mi się, że starannie sprawdzam i nie piszę dwa razy o tej samej płycie. Takie zapiski pozostają zwykle jedynie w którymś z moich niezliczonych czarnych zeszytów...
Ja nie zostanę
fanem „State Of Nature”, jednak podstawowym powodem jest fakt, że wiem, jak
Stanley Jordan potrafi zagrać kiedy ma swój dzień… A może to jest jednak dobra
płyta, tylko nie dla mnie? Spróbujcie sami…
Stanley Jordan
State Of Nature
Format: CD
Wytwórnia: Mack Avenue
Numer: 673203104020
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz