Łatwo zarzucić
albumowi „Combo 66”, że w zasadzie nie oferuje nic nowego, niczym nie
zaskakuje. Według mnie to zaleta. John Scofield może sobie grać własny jazz,
country, wspominać piosenki z dzieciństwa albo ozdabiać swoją obecnością muzykę
i okładki niezliczonej ilości albumów bardzo znanych i zupełnie nieznanych
muzyków. Wystarczy, że jest i że nic w swoim brzmieniu nie zmienia. Wręcz
oczekuję, żeby nie eksperymentował. Za życia stał się klasykiem, a że właśnie skończył
66 lat (choć tak naprawdę to było jakiś czas temu), stąd tytuł albumu.
Scofield należy
do tych artystów, których albumy można kupować w zasadzie bez wcześniejszego
ich wypróbowania, zamawiając nowości w ciemno. Będzie dobrze, nawet jeśli
materiał muzyczny okaże się zaskakujący. W przypadku „Combo 66” zaskakujący nie
jest. To jednak w przypadku Scofielda zaleta.
Nowy album
Scofielda oznacza również zmiany w stałym zespole artysty. Miejsce zasłużonych
niezwykle Steve Swallowa i Larry Goldingsa, a także innych, którzy nagrywali
ostatnio z mistrzem – Johna Medeski, Scotta Colleya, czy Briana Blade’a zajęło
młode pokolenie w postaci pianisty Geralda Claytona, którego ciągle jeszcze
można nazwać młodym pokoleniem, a także nieco bardziej wiekowego, choć
czekającego na start do wielkiej kariery basisty Vicente Archera. Obaj mogliby
być synami Johna Scofielda, więc zespół jest zdecydowanie międzypokoleniowy.
Obaj należą do muzyków dość zajętych, jednak jest nadzieja, że w takim składzie
zespół wyruszy na światowe tourne i być może będzie można usłyszeć ich w tym
składzie również w Polsce.
„Combo 66” to
Scofield w najlepszym wydaniu. Jego unikalny styl budowania bluesowej frazy,
pozwalający poruszać się niezauważalnie od ambitnych jazzowych harmonii w
stronę tradycji country i jazz-rocka jest niemożliwy do podrobienia. Stąd już
po pierwszych dźwiękach wiadomo, że to John Scofield i nikt inny. Do stworzenia
kolejnego wyśmienitego albumu potrzeba było oczywiście zespołu. Debiutanci w
postaci wspomnianych Vicente Archera i Geralda Claytona, a także długo
współpracujący ze Scofieldem perkusista Bill Stewart wywiązują się ze swojego
zadania znakomicie, jednak lider nigdy nie był w moich uszach graczem
zespołowym. Tym razem również powstał wybitny, jednak nie zespołowy, a gitarowy
album, wypełniony melodyjnymi (na scofieldowy sposób) kompozycjami.
Album
wypełniają muzyczne dedykacje i wspomnienia. Nie mam wątpliwości, że „King Of
Belgum” dedykowany jest zmarłemu w 2016 roku Tootsowi Thielemansowi, „Dang
Swing” wspomina wyśmienite wspólne nagrania z McCoy Tynerem z albumu „Guitars”,
a „Icons at the Fair” to już niezwykła mieszanka Paula Simona i Herbie Hancocka
(Scofield i Hancock nagrali „Scarborough Fair” na płycie „The New Standard”)
połączona ze wspomnieniem wspólnych nagrań z Milesem Davisem. To nie jest tylko
moje wyobrażenie – sam bym chyba na to nie wpadł, ale fragment wywiadu
promocyjnego udzielonego przez samego Scofielda z okazji premiery albumu.
Otwierająca
album kompozycja „Can’t Dance” mogłaby otwierać któryś z albumów Lou Donaldsona
z początków lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, gdzie oprócz przypadkowych
gitarzystów grywali George Benson i Ted Dunbar.
Gdyby brzmienie
gitary było odrobinę bardziej analogowe i nie tak klarowne jak to od lat
kojarzone z Johnem Scofieldem, „Combo 66” mogłoby cofnąć nas o 50 lat i być
doskonałym hard-bopowym przebojowym albumem. Jednak jest równie wybitnym
albumem post-bopowym, a każdy z utworów może być niezłym wyzwaniem dla młodego
pokolenia aspirujących jazzowych gitarzystów.
John Scofield
Combo 66
Format: CD
Wytwórnia:
Verve / Universal
Numer: 602567802136
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz