15 stycznia 2014

Philip Catherine & Martin Wind - Catherine & Wind Duo Art: New Folks

Wygląda na to, że 2014 rok będzie w wytwórni ACT! rokiem duetów, kilka pierwszych płyt noszących datę wydania 2014 pochodzi właśnie z nowej serii wydawniczej Duo Art. Trudno uznać, że ACT! specjalizuje się w duetach, bowiem równie wiele w jego katalogów wyśmienitych nagrań kwartetów, kwintetów i trójek muzyków. Jednak jeśli ktoś lubi akurat duety – teraz w ACT! będzie miał łatwiej…

Album jest jednym z pierwszych nowości 2014 roku, oficjalna premiera dopiero za kilka dni. To nie jest oczywiście muzyka nagrana w 2014 roku. Tak szybkiego cyklu wydawniczego nie ma chyba żadna wytwórnia na świecie. „New Folks” to jednocześnie debiut Philipa Catherine w tej zasłużonej dla jazzu oficynie wydawniczej.

Zestawienie gitary i kontrabasu to dość częste zjawisko w jazzowym świecie. Moim ulubionym albumem w podobnej do „New Folks” konwencji jest album  Raya Browna i Laurinho Almeidy – „Moonlight Serenade”. O tej płycie przeczytacie tutaj:


Inny, do którego często wracam to „Live At Village West” Rona Cartera i Jima Halla. Jest też nieco bardziej komercyjny i szerzej znany – „Beyond The Missouri Sky” Pata Metheny i Charlie Hadena, który nagrał też świetną płytę z Christianem Escoude – „Gitane”.

Z pewnością miejsca „Moonlight Serenade” – płyty wybitnej, wręcz genialnej „New Folks” w mojej głowie nie zajmie, jednak to płyta doskonała – wykonana według sprawdzonego schematu. Piękne, w większości znane melodie zagrane wybitnie przez mającego na swoim koncie setki płyt, w tym sporo wyśmienitych, rutynowanego gitarzystę i młodszego co najmniej o pokolenie, pozostającego nieco w tle kontrabasistę. Recepta wydaje się być niezwykle prosta i oczywista, jednak jak to zwykle bywa – wielu próbowało, wyszło nielicznym.

O muzycznym dorobku Philipa Catherine można opowiadać godzinami, a jeśli uwzględnić jego gościnne występy u boku tak skrajnie odmiennych stylistycznie sław, jak Dexter Gordon, Stephane Grappelly, czy zespół fusion z lat siedemdziesiątych – Focus, pewnie i całego dnia by nie starczyło. Dla mnie z tych wszystkich płyt gitarzysty, które znam i pamiętam, na wyróżnienie zasługuje duet z Larry Coryelem – „Twin House”. Martin Wind to postać do dziś zupełnie mi nieznana.

Ten album to przede wszystkim piękne melodie, sam Philip Catherine nigdy nie ukrywał inspiracji twórczością Django Reinhardta, choć po trwającej już ponad 50 lat karierze nagraniowej można zdecydowanie uznać, że ma swój własny styl. Nie wiem, czy kiedykolwiek zagrał „Fried Bananas” na scenie z Dexterem Gordonem – nie znam takiego nagrania, to jednak ten utwór właśnie jest moim wyborem na singla z tego albumu. W przypadku wytwórni ACT! to może się przydać, bowiem wydaje ona sporo różnego rodzaju składanek. Mój wybór jest zgodny z gustem Siegfrieda Locha, który już zdążył umieścić właśnie „Fried Bananas” na jednej z nich – promującej właśnie duety nagrywające dla ACT! Ten utwór to również najlepszy moment Martina Winda – muzyka, którego nagrania dotąd jakoś skutecznie mnie omijały – to pierwsza tegoroczna zaległość, którą muszę zdecydowanie nadrobić.

Wydawanie płyt nagranych na akustycznej gitarze i kontrabasie to niełatwe zajęcie – konkurencja jest podobnie wielka jak w nagraniach fortepianu z sekcja rytmiczną. Tym razem udało się wyśmienicie. Za wcześnie mówić, że to jedna z najważniejszych płyt 2014 roku, choć gdyby ukazała się parę tygodni wcześniej – byłaby wysoko na liście najlepszych płyt 2013 roku.

Philip Catherine & Martin Wind
Catherine & Wind Duo Art: New Folks
Format: CD
Wytwórnia: ACT!

Numer: 9621-2

13 stycznia 2014

Paul Desmond & Gerry Mulligan – Two Of A Mind

Jest rok 1962. Paul Desmond i Gerry Mulligan to postaci niewątpliwie znane wszystkim fanom jazzu w swoim czasie, jednak z pewnością żaden z nich nie może konkurować z największymi – Johnem Coltrane’m, Sonny Rollinsem, czy Wayne Shorterem. Paul Desmond powszechnie kojarzony był z zespołem Dave Brubecka, niespełna trzy lata przed nagraniem „Two Of A Mind” skomponował jedną z najbardziej rozpoznawanych jazzowych melodii – „Take Five”. Gerry Mulligan z kolei wybrał sobie trudny i niezbyt popularny saksofon barytonowy, co z pewnością sprawiło, że nagrał zdecydowanie mniej płyt solowych, niż miał pomysłów. Często za to zajmował miejsce tego „drugiego” w duecie, lub stawał w drugim rzędzie gwiazdorsko obsadzonych orkiestr z obszerną sekcją dętą.

„Two Of A Mind” to drugie wspólne nagranie obu muzyków. Ich poprzednia płyta była jednocześnie de facto debiutem nagraniowym Paula Desmonda bez udziału Dave Brubecka. Mało tego – na pierwszym wspólnym albumie („Gerry Mulligan/Paul Desmond”) zabrakło fortepianu, a formuła dwu instrumentów dętych grających jedynie z kontrabasem i bębnami została wprowadzona na jazzowe salony w dużej mierze jako autorski pomysł Gerry Mulligana, który namówił na takie wspólne nagrania Cheta Bakera. W 1957 roku – kiedy powstało ich pierwsze wspólne nagranie to był pomysł dość awangardowy, w 1962 już nie było to taką sensacją.

Obaj saksofoniści są mistrzami melodyjnych improwizacji, byli dla siebie stworzeni, nie nagrali razem wiele, jednak to właśnie „Two Of A Mind” jest najwspanialszym ich nagraniem. Brak fortepianu otwiera muzyczną przestrzeń, a obaj saksofoniści zdecydowanie wiedzą jak ją zapełnić, zarówno prezentując własne wizje znanych melodii, jak komentując to, co przed chwilą zagrał „ten drugi”.

Obaj są mistrzami cool, czego nie należy oczywiście utożsamiać z brakiem emocji w starannie budowanych improwizacjach. To raczej sztuka zagrania jednej nuty mniej niż więcej… Posłuchajcie otwierającego album „All The Things You Are” – minimalizm w najbardziej zbalansowanej postaci – dźwięków jest dokładnie tyle, żeby wystarczyło.

Udział 3 kontrabasistów i 2 perkusistów w nagraniach nie wynika z jakiejś szczególnej koncepcji artystycznej, album nagrano w związku z napiętym terminarzem obu saksofonistów na 3 sesjach nagraniowych, na każdej z nich sekcja była inna, też pewnie w związku z wolnymi terminami.

Niektórzy potrafią narzekać i usłyszeć na płycie, że obaj saksofoniści nie grali ze sobą zbyt wiele na scenie, to już jednak tylko narzekanie, pewnie, że jeśli pojechaliby w trasę na parę miesięcy, być może zagraliby nieco lepiej, ale i tak zagrali wyśmienicie, a w muzyce, tak jak w życiu – nie warto zastanawiać się co mogło się wydarzyć, tylko korzystać z tego, co się wydarzyło.

We współczesnych edycjach albumu producenci często dodają kolejne utwory nagrane z udziałem gitarzysty Jima Halla, które moim zdaniem do płyty nie pasują. Dlatego warto spojrzeć na te bonusy osobno, a najlepiej zaopatrzyć się w zestaw 7 płyt „The Complete Paul Desmond RCA Victor Recordings 1961-65” – wyjdzie taniej, a wszystkie płyty warte są każdych pieniędzy.

Paul Desmond & Gerry Mulligan
Two Of A Mind
Format: CD
Wytwórnia: RCA / BMG

Numer: 743212576429

11 stycznia 2014

Billy Preston – That’s The Way God Planned It

Uwielbiam sięgać po takie nieco zapomniane, a może nawet dla wielu zupełnie nieznane nagrania w wykonaniu muzyków, którzy nie mają wielkiego nazwiska, ale z pewnością zajmują ważne miejsce w historii gatunku. To właśnie przypadek Billy Prestona.

On sam, zanim rozpoczął karierę solową i dał się poznać jako wokalista, był wziętym muzykiem sesyjnym i koncertowym. Już w wieku 10 lat (tak, to nie pomyłka) grywał regularnie z Mahalią Jackson. Kiedy miał lat 16, pojechał na swoją pierwszą europejską trasę z Little Richardem. Tam po raz pierwszy spotkał w Hamburgu zupełnie nieznanych wtedy muzyków zespołu The Beatles, dla których Little Richard był wtedy idolem. Muzycy The Beatles zapamiętali młodego organistę, który po powrocie do USA nagrał swoją pierwszą solową płytę i na dłuższy czas stał się członkiem koncertowego zespołu Raya Charlesa. Zanim do niego dołączył, zdążył jeszcze nagrać przebojowy album z Samem Cooke’m.

Z Rayem Charlesem znalazł się w Londynie (miał wtedy 20 lat i był już bardzo doświadczonym muzykiem), za kulisami spotkał się z członkami sławnego już wtedy The Beatles, którzy zaproponowali mu dołączenie do zespołu w roli jego równoprawnego piątego członka i zaprosili na nagrania albumów „Abbey Road” i „Let It Be”. Singiel „Get Back” ukazał się nawet jako produkt firmowany przez The Beatles with Billy Preston – to dowód na to, jak wielkim szacunkiem muzycy zespołu darzyli Billy Prestona. To jedyny znany mi przypadek, kiedy oficjalne wydawnictwo zespołu było firmowane w ten sposób. To było w roku 1969 – kiedy The Beatles byli u szczytu sławy. Billy Preston zagrał też na słynnych ostatnim koncercie The Beatles na dachu wytwórni Apple w Londynie.

W Londynie Billy Preston grał ze wszystkimi – Z Erickiem Claptonem – którego gitarę usłyszymy na płycie „That’s The Way God Planned It” w kilku utworach. Album wyprodukował George Harrison, a dodane w późniejszych edycjach ekstrasy Ray Charles. W 1969 roku The Beatles właściwie przestali istnieć, a Billy Preston pojawiał się w roli organisty na wielu produkcjach członków tego zespołu w latach siedemdziesiątych.

„That’s The Way God Planned It” wydała wytwórnia Apple. Album nagrano w 1969 roku w słynnym studio Abbey Road w Londynie. Na sesje wpadali przyjaciele, znajomi i fani muzyka (miał wtedy 21 lat), większość zdecydowała się zagrać i tak oto na płycie usłyszymy między innymi George’a Harrisona, Ericka Claptona, Keitha Richardsa i Gingera Bakera. I to wszystko na płycie w sumie wtedy mało znanego młodego organisty, który miał do tego czasu na swoim koncie 5 mało znanych w Europie płyt… Co prawda w realizacji jednej z poprzednich pomagał sam Sly Stone, a innej Sam Cooke, ale nawet w USA to nie były wtedy nazwiska kalibru Claptona, Richardsa, czy Harrisona.

Apple wydało jeszcze jeden album Billy Prestona – „Encouraging Words” z udziałem podobnej grupy supergwiazd, w tym oprócz wymienionych Ringo Starra i członków The Temptations.

Nie ma przypadku w tym, że jeden z utworów na płycie „Get Up With It” Milesa Davisa z połowy lat siedemdziesiątych autor zatytułował „Billy Preston”. Miles nigdy nie ukrywał, że wczesne albumy Billy Prestona, w tym „That’s The Way God Planned It” były dla niego inspiracją dla elektrycznego okresu lat siedemdziesiątych.

Tych rekomendacji wystarczyłoby dla kilku muzyków, a to tylko część tego, co można opowiedzieć o początkach kariery Billy Prestona. „That’s The Way God Planned It” to wyśmienita płyta, a opowieściami o tym kto gra i dlaczego możecie przy okazji zaimponować sporej grupie znajomych…

Billy Preston
That’s The Way God Planned It
Format: CD
Wytwórnia: Apple
Numer: 509999024128

06 stycznia 2014

Bruce Springsteen – Springsteen And I

Ten film widziałem wcześniej w kinie. Odbył się tylko jeden seans w dniu światowej premiery. W kinie prezentował się fantastycznie szkoda tylko, że część ludzi wyszła niemal w połowie. Wersja kinowa zmontowana była dość dziwnie - dodatki, w tym ponad 30 minutowy film pojawiały się dopiero po długich napisach końcowych. Nie wszyscy wytrzymali. Ci co nie wytrzymali nich żałują. Dodatki to nie tylko spory fragment koncertu z Hyde Parku z 2012 roku, ale również kilka filmów nakręconych przez fanów oraz spotkanie części osób występujących w filmie z samym Bossem po jednym z europejskich koncertów.

Premiera sklepowa połączona była z ciekawą promocją na stronie samego artysty. Kupując zestaw z koszulką dostawało się plakat na którym wydrukowano 5 tysięcy nazwisk tych, którzy taki zestaw kupili. W ten sposób znalazłem się na plakacie ze zdjęciem reklamującym film – fantastyczna pamiątka…

Sam pomysł na film jest tak prosty, że aż dziwne, że nikt na to wcześniej nie wpadł. Otóż fani mogli wysyłać swoje krótkie filmiki. Najciekawsze historie zostały sfilmowane jeszcze raz przez profesjonalną ekipę, jednak niektóre filmy samych fanów są równie profesjonalne, jak te zrobione przez ekipę Riddleya Scotta. Niektórzy włożyli naprawdę sporo pracy i zaangażowali znaczne środki techniczne. Tylko z muzyką ilustrującą filmiki nie było problemu…

Najciekawsze są oczywiście historie tych uczestników koncertów, którzy z różnych okazji pojawili się choćby na chwilę na scenie. Takie historie wydarzają się prawie na każdym koncercie – kto był ten wie, kto nie był – zobaczy na filmie przykłady takich sytuacji.

Idąc do kina miałem wątpliwości, czy taki film może mieć jakiś sens. W przypadku Bruce’a Springsteena ma wielki sens, bowiem historie fanów, które pisze życie nie są porównywalne z niczym, co mógłby wymyślić nawet najbardziej genialny scenarzysta.

Może nie jestem obiektywny, bowiem od ponad 20 lat w zasadzie codziennie słucham paru nagrań Bossa, a koncertów zaliczyłem około 30, ale ten film po prostu trzeba zobaczyć.

Krótki fragment koncertu zapowiada pewnie jakieś kolejne koncertowe nagranie video, jednak z pewnością nie będzie to Londyn, bowiem ostatni film z koncertu pochodzi właśnie z Londynu. Tak więc nawet jeśli wydaje się Wam, że opowieści fanów o tym jak bardzo uwielbiają swojego artystę, jak zmienił ich życie nie są warte oglądania, kupcie tą płytę koniecznie właśnie dla fragmentu koncertu. Do reszty też z pewnością się przekonacie, to bowiem jeden z najlepszych filmów dokumentalnych o muzyku jakie w życiu widziałem. Niezależnie od tego, że ten film jest o moim ulubionym muzyku.

Bruce Springsteen
Springsteen And I
Format: Blue Ray
Wytwórnia: Eagle / Columbia

Numer: 801213348299

05 stycznia 2014

Podsumowanie 2013

Nowy rok jest data zupełnie umowną. Równie dobrze każdy inny dzień w cyklu ruchu Ziemi dookoła Słońca mógłby być początkiem, a poprzedni dzień końcem roku. To jednak również okazja do zaklinania rzeczywistości, podsumowań, planów, dla wielu również noworocznych postanowień, które przecież można zrobić w każdym innym dniu i będą równie ważne.

Jeśli jest jednak okazja, warto spojrzeć nieco w przeszłość i podsumować pewien okres, tym bardziej, że owo zaklinanie rzeczywistości w mojej ocenie przyda się i to bardzo w 2014 roku, bowiem rok 2013 był muzycznie jednym ze słabszych jakie pamiętam. W związku z tym warto zapamiętać najważniejsze wydawnictwa, o których za chwilę, stawiając jednocześnie grubą kreskę licząc zupełnie irracjonalnie na to, że akurat od 1 stycznia wszystko się odmieni. To oczywiście nie ma żadnego uzasadnienia. Można jednak puścić wodze fantazji i wyobrazić sobie sklepy płytowe pełne wyśmienitej nowej muzyki (tej starej i wybitnej jest przecież tyle, że wypełniłaby każdej możliwej wielkości sklep). Można po raz kolejny uwierzyć, że promotorzy koncertów będą wybierać oferty ciekawe artystycznie, a nie nośne medialnie i zapewniające tłumną obecność na widowni osób, które chodzą na nazwiska, a nie na muzykę. Można wreszcie pomarzyć, że w jakiś cudowny sposób gwiazdy omijające Polskę od lat do nas przyjeżdżają i wypełniają adekwatne do swojej popularności w innych krajach widownie – od małych klubów po wielkie stadiony, które wreszcie mamy.

W tej ostatniej sprawie to już nawet dyplomacja wzięła się do roboty. Przykładem może być osobiste zaangażowanie obecnie urzędującego ambasadora amerykańskiego w sprowadzenie do Polski na pierwszy koncerty Bruce’a Springsteena i jego The E-Street Band. Wiem, wiem, że Bruce był w 1997 roku, byłem na obu koncertach, ale to były kameralne akustyczne koncerty solowe. The E-Street Band jeszcze u nas nie grał, a to w opinii tych, co widzieli (ja już prawie 30 razy miałem tą przyjemność) najlepszy muzycznie rockowy spektakl na świecie nieprzerwanie od połowy lat siedemdziesiątych. To zwyczajnie prawda i trochę wstyd dla naszego kraju, że znowu nie u nas… Fanom nie przeszkadza to oczywiście polować na bilety i jeździć po świecie. Są takie miejsca, do których pewnie nigdy bym nie pojechał, gdyby nie Bruce…

Wróćmy jednak do 2013 roku. Oczywiście był on fantastyczny, bo Bruce był w trasie. Ja widziałem koncert w Lipsku. Świat jednak nie składa się jedynie z jednego artysty, nawet tego najlepszego. Poza tym, oprócz wybornego filmu „Springsteen And I” wyprodukowanego przez Riddleya Scotta i zawierającego całkiem spory fragment koncertu z londyńskiego Hyde Parku z roku ubiegłego… O przepraszam, z 2012, trzeba się przyzwyczaić… Boss nie wydał nic nowego, cały rok był przecież w trasie. Nowa płyta już za tydzień. Oficjalna premiera, także w Polsce 14 stycznia, jednak edycja rozszerzona o koncertowe DVD dostępna będzie tylko w Amazonie, więc pewnie dotrze do mojego odtwarzacza jakiś tydzień później.

W Polsce koncertowo działo się niewiele. Przynajmniej w temacie wielkich koncertów i wielkich gwiazd. Imprez mniejszych było oczywiście więcej i z pewnością wielu z Was znalazło się nie raz w muzycznych sytuacjach, które zapamiętacie na dłużej niż kilka dni. Ja byłem pewnie na jakiś 40, może 50 koncertach, ale kiedy dziś próbuję przypomnieć sobie coś z tych wieczorów, pamiętam raczej sytuacje towarzyskie, a nie muzykę. Dla mnie to najlepszy dowód na to, że nie usłyszałem w 2013 roku ze sceny nic, co zapamiętam na dłużej. W poprzednich latach było inaczej. Oczywiście to ocena niezwykle subiektywna, będąca podsumowaniem jedynie części wydarzeń, na wybór których wypływ miało wiele czynników – miejsce akcji, możliwości czasowe, wyjazdy i inne zobowiązania. Jednak jeśli z 40 koncertów nie potrafię uczciwie wyróżnić żadnego, to rok był raczej słaby…

Przez moje ręce przeszło około 400 nowych albumów, wszystkie wysłuchałem z wielką uwagą. Najlepsza 50 zostało płytami tygodnia w RadioJAZZ.FM. Wiele innych opisałem na blogu. Wiele jednak nie jest wartych opisania, bowiem nie mam zwyczaju pisać, że coś mi się nie podoba, nie widzę w tym wielkiego sensu i trochę szkoda mi na krytykę czasu. Wśród tych wszystkich nowych wydawnictw na szczególną uwagę zasługują trzy, do których na pewno będę wracał nie raz. Jako, cała trójka to płyty wokalistek, spokojnie można rok 2013 zgłosić do podręczników historii muzyki jako rok wokalistek właśnie.

Na poszukiwaniu tych trzech albumów warto było poświęcić długie wieczory słuchając tych nowości, o których już dziś nawet nie pamiętam. Nie trzymając Was dłużej w niepewności, moim wyborem do podręczników historii muzyki z 2013 roku są:

Na miejscu pierwszym wybitny, wręcz genialny album Agi Zaryan – „Remembering Nina & Abbey: A Tribute To Nina  Simone And Abbey Lincoln”. To absolutna światowa ekstraklasa. O płycie przeczytacie więcej tutaj:


Kiedy pojawia się w Polsce taka płyta, zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem równie genialne wydawnictwo nie ukazało się właśnie w Portugalii, albo Meksyku, albo Maroku, albo w dowolnym innym kraju na świecie… Nigdy się tego nie dowiemy, bowiem codziennie na świecie ukazuje się kilkaset płyt i nie ma szansy na racjonalny wybór. Nie zmienia to oczywiście w żaden sposób genialności albumu Agi Zaryan. To dla mnie bez cienia wątpliwości najlepsza płyta 2013 roku na świecie. Choć cień wątpliwości, że może jeszcze gdzieś w innym kraju, równie mało znaczącym co Polska na światowym rynku muzycznym nagrano coś podobnie wybitnego nie daje mi spokoju…

Pozostałe dwie płyty ważne dla 2013 roku to nowy zaskakująca stylistycznie płyta Patricii Barber – „Smash”, o której pisałem tutaj:


oraz najnowsza płyta – znowu „Ku pamięci” – tym razem nawet żyjącej jeszcze artystki -  Joni Mitchell w wykonaniu Martyny Jakubowicz wydana pod tytułem „Burzliwy błękit Joanny”, o której przeczytacie tutaj:


Nie było więc tak źle. Garść innych płyt z 2013 roku z pewnością też od czasu do czasu powróci do moich głośników. Liczę jednak na to, że 2014 rok będzie lepszy.