04 stycznia 2018

Frank Sinatra – A Jolly Christmas From Frank Sinatra

Album nagrany przez Franka Sinatrę w 1957 roku był pierwszą pełnowymiarową płytą świąteczną w jego niezwykle bogatej dyskografii. Jak miało się później okazać, również najlepszą. Bogate aranżacje w wykonaniu Gordona Jenkinsa stworzyły dobrą podstawę dla zaprezentowania świątecznych klasyków przez będącego wtedy u szczytu sławy mistrza piosenki.

Większość zaprezentowanych 60 lat temu aranżacji w wykonaniu Franka Sinatry to dziś klasyki gatunku. Trudno wyobrazić sobie świąteczne zakupy bez „Jingle Bells”, czy „Mistletoe And Holly” w jego wykonaniu. Wielu wokalistów próbowało później naśladować Sinatrę, lub zaproponować coś równie uniwersalnego. Nikomu do dziś się nie udało. Album „A Jolly Christmas From Frank Sinatra” jest w zasadzie tym jednym, który zawiera wzorcowe wykonania najbardziej znanych świątecznych melodii. Na tym właśnie polegał geniusz Franka Sinatry.

Uniwersalność i ponadczasowy charakter albumu nie oznacza, że nie odnajdziecie tu ciekawostek. Tytuł zobowiązuje. Sam Sinatra w czasie nagrania zaproponował kilka zmian w tekstach i nalegał na to, żeby aranżacje były możliwie pogodne i zgodne z duchem „Jolly Christmas”. Dlatego właśnie na jego życzenie kompozytorzy zmodyfikowali nieco swoje własne teksty. Sam Hugh Martin zmienił nieco tekst „Have Yourself A Merry Little Christmas”, koncentrując się na dniu dzisiejszym, likwidując wybiegające w przyszłość „Until then we'll have to muddle through somehow” i zastępując ten fragment dziś najczęściej stosowanym tekstem „Hang a shining star upon the highest bough”. Słuchając uważnie tekstów i porównując je z wcześniejszymi wersjami kompozytorskimi, odnajdziecie jeszcze kilka podobnych zmian.

Specjaliści do dziś dyskutują, czy najważniejszym wykonawcą świątecznych piosenek jest Frank Sinatra, czy Bing Crosby. To jednak spór nierozstrzygalny i będący jedynie okazją do popisywania się znajomością szczegółów poszczególnych wykonań.

Kiedy album ukazał się, był raczej skazany na niezbyt wielką i jedynie sezonową popularność. Na świątecznych półkach musiał konkurować z pierwszym albumem z kolędami nagranym niemal jednocześnie przez Elvisa Presleya („Elvis’ Christmas Album”) i ze wznowieniem albumu Binga Crosby z 1945 roku – „Merry Christmas”. Dodatkowo świąteczny album Franka Sinatry był już czwartym jego albumem w 1957 roku, więc budżet jego fanów został wystawiony na ciężką próbę.

Historia jednak dowiodła, że to właśnie Frank Sinatra stworzył absolutnie ponadczasowy album świąteczny. Dziś mało kto pamięta o kolędach śpiewanych przez Elvisa Presleya, a album Sinatry utrzymuje się bez przerwy w katalogu wytwórni Capitol od 60 lat. Już w 1963 roku ukazała się jego pierwsza reedycja pod zmienionym tytułem i z inną okładką jako „The Sinatra Christmas Album”. W dzisiejszych wydaniach często dodawane są dwa utwory poprzedzające jego nagranie. W 1954 roku Sinatra nagrał świąteczny singiel – „White Christmas” na stronie A i „The Christmas Waltz” na stronie B, współpracując wtedy z Nelsonem Riddle, początkującym jeszcze aranżerem, wybranym przez Capitol na wschodzącą gwiazdę, wydającym właśnie pierwsze albumy zaaranżowane dla Nat King Cole’a i Franka Sinatry. Ten dodatek wydaje się logiczny, osamotniony singiel i nieśmiertelne wykonanie „White Christmas” znalazło po latach właściwe miejsce w dobrym towarzystwie.

Frank Sinatra
A Jolly Christmas From Frank Sinatra
Format: CD
Wytwórnia: Capitol
Numer: 5099967976324

03 stycznia 2018

Yo-Yo Ma & Friends - Songs Of Joy & Peace - Deluxe Edition

Yo-Yo Ma jest postacią kojarzoną głównie ze światem muzyki klasycznej. Powszechnie uważany jest za jednego z największych wirtuozów wiolonczeli wszechczasów. Trudno jednak nie zauważać jego związków z jazzem i niezwykle rozległych muzycznych zainteresowań. W przeszłości nagrywał muzykę brazylijską, transkrypcje kompozycji Fryderyka Chopina na wiolonczelę, zapomnianą muzykę amerykańskich Indian, komponował muzykę filmową dla Philipa Glassa („Naqoyqatsi”). Nagrywał muzykę filmową Ennio Morricone. Jest również niezwykle zaangażowany w działalność społeczną i muzyczną edukację. Nie zapomina o swoich chińskich korzeniach, często koncertując i prowadząc mistrzowskie lekcje w Chinach. Jego związki z jazzem sięgają początków lat dziewięćdziesiątych, czasu współpracy z Bobby McFerrinem, udokumentowanej doskonałym albumem „Hush”. Yo-Yo Ma współpracował też z Carlosem Santaną – nagrali wspólnie „While My Guitar Gently Weeps” na płytę Santany „Guitar Heaven: The Greatest Guitar Classics Of All Time”.

Album „Songs Of Joy & Peace” nie jest być może klasycznym świątecznym albumem z kolędami. Nie znajdziecie tu „White Christmas”, czy „Jingle Bells”. Jest jednak jedna z najstarszych angielskich melodii świątecznych – „The Wexford Carol”, której początki można odnaleźć w zapiskach z XII wieku, a także inna popularna melodia, której słuchamy na święta – „Joy To The World”. Szkocki tekst „Auld Lang Syne” tradycyjnie żegna stary rok i wita nowy. Przełom roku, a w wielu miejscach na świecie również ważne religijne święto Bożego Narodzenia to czas radości, pokoju i przyjaźni. Taki właśnie album stworzył Yo-Yo Ma, zapraszając do nagrania wielu swoich muzycznych przyjaciół. Wśród nich znalazło się wiele jazzowych sław – Diana Krall, basista John Clayton, Dave Brubeck i jego najmłodszy syn Matt, grający również na wiolonczeli. Dla Matta Brubecka spotkanie z legendą musiało być sporym przeżyciem.

Studio nagraniowe odwiedzili też członkowie muzykalnej brazylijskiej rodziny Assad, pochodzący z Kuby saksofonista Paquito D'Rivera, izraelski pianista Alon Yavnai, wirtuoz ukelele z Hawajów - Jake Shimabukuro, pochodząca z hiszpańskiej Galicji, grająca na dudach Cristina Pato, a także jazzowe gwiazdy – Joshua Redman (którego Yo-Yo Ma poznał na planie telewizyjnego serialu dla dzieci „Arthur”, w którym wystąpili wspólnie w 1999 roku) i Chris Botti. Świat rockowy reprezentował James Taylor, country - Alison Krauss, Chris Thile i Natalie MacMaster, a operę Renee Fleming.

Krótko mówiąc – niezwykle barwne, różnorodne i doskonałe muzycznie towarzystwo. W efekcie ich współpracy powstał jeden z tych albumów, do których najczęściej wracam na święta – „Songs Of Joy & Peace”. Album ukazał się w 2008 roku nakładem Sony Classical i do dziś wracam do niego co rok w grudniu. Trudno wskazać na tej płycie słabe punkty, co nie zdarza się często na świątecznych produkcjach. Ilością optymizmu ulatniającego się z głośników można obdzielić cały świat i jeszcze zostanie na kolejny rok. „Joy The World” z Dave Brubeckiem i Paquito D’Rivierą uważam za absolutnie genialny, „You Couldn't Be Cuter” to jedna z najlepszych rzeczy, jaką Diana Krall zagrała na fortepianie, „Here Comes The Sun” George’a Harrisona w wykonaniu Jamesa Taylora jest lepsy od oryginału z „Abbey Road”.

„My Favourite Things” – jazzowy standard, jedna z najbardziej znanych jazzowych kompozycji za sprawą genialnych wykonań Johna Coltrane’a za sprawą Yo-Yo Ma i Chrisa Botti wraca do swoich korzeni – piosenka została przecież napisana z Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina II do musicalu „The Sound Of Music” i pojawiła się w telewizji po raz pierwszy w 1965 roku w specjalnym wydaniu świątecznym programu Gary Moore’a „The Gary Moore Show” śpiewana w scenografii świątecznych prezentów przez Julie Andrews.

Dodatkową atrakcją albumu jest dołączona w wydaniu „Deluxe Edition” płyta DVD z filmem dokumentującym nagranie albumu – to jeden z ciekawszych dokumentów tego rodzaju, jaki widziałem.

„Songs Of Joy & Peace” ukazała się w 2008 roku, ale w pełni zasługuje na miano naszej świątecznej płyty tygodnia RadioJAZZ.FM. Wesołych Świąt i równie doskonałej pogodnej muzyki!

Yo-Yo Ma & Friends
Songs Of Joy & Peace - Deluxe Edition
Format: CD + DVD
Wytwórnia: Sony
Numer: 886973439029

01 stycznia 2018

Płyta roku 2017 - Krzysztof Herdzin - Look Inward: Solo Piano

Rok 2017 był muzycznie całkiem niezły. Wybór płyty roku był dla mnie jednak oczywisty. Ten rok zachowam w pamięci jako czas, w którym ukazała się zupełnie niezwykła płyta Krzysztofa Herdzina „Look Inward: Solo Piano”. Krzysztof wyprzedził całą swoją ubiegłoroczną konkurencję w imponujący sposób. Jego album jest przedstawicielem gatunku niezwykle rzadkiego, to muzyka płynąca z serca, niezwykle prawdziwa i osobista. Absolutnie bezkonkurencyjna, powracająca do mojego odtwarzacza niezwykle często. Przy okazji mały apel – to album zasługujący na analogowe wydanie, czego się domagam.

Chciałbym jednak, żebyście nie zapominali o innych płytach, które prezentowałem Wam w 2017 roku na antenie RadioJAZZ.FM w cyklu Płyta Tygodnia, którym dowodzę już niemal 7 lat. Ostatnie 12 miesięcy przywróciło mi, nieco nadszarpniętą wiarę w dobrą pokoleniową zmianę na polskim rynku muzyki improwizowanej. Kiedy układałem listę kandydatów do drugiego miejsca wśród płyt wydanych w 2017 roku, kartka szybko wypełniła się tytułami przygotowanymi przez polskich muzyków, którzy dopiero rozpoczynają swoją muzyczną karierę. Chciałbym przypomnieć Wam o tych albumach i po raz kolejny namówić Was do poświęcenia tym płytom kilku chwil i paru groszy z domowych budżetów. Król w roku 2017 był tylko jeden, pozostałym albumom nie potrafię przyporządkować jakiś konkretnych miejsc. To zresztą nie lista przebojów, ale moja osobista, zupełnie subiektywna lista płyt wartych wszystkich pieniędzy, jakie możecie przeznaczyć na ich
zakup.

Marcin Łosik Trio – „Emotional Phrasing” – z pewnym opóźnieniem album dotarł do mnie, a zupełnie niesamowity materiał muzyczny zawarty na tej płycie sprawił, że muzykę Marcina Łosika porównywałem do dojrzałych dokonań jednego z największych jazzowych pianistów wszechczasów – Dave Brubecka. Album ukazał się w Stanach Zjednoczonych nakładem wytwórni Dot Time. Internet jednak dociera wszędzie. Kupcie ten album koniecznie. Marcin Łosik zrobi wielką światową karierę. W pełni na to zasługuje.


Kuba Płużek Quartet – „Froots” – Kuba Płużek zaskoczył mnie po raz kolejny niezwykle dojrzałą, w pełni autorską płytą. Okazało się, że jest nie tylko niezwykłym pianistą i kompozytorem, ale też doskonałym liderem zespołu. Czekam niecierpliwie na kolejne nagrania i okazję do posłuchania Kuby na żywo.


Krzysztof Dys Trio - „Toys” – kolejny ważny album 2017 roku – odważna i niezwykle udana próba zmierzenia się z wielkimi jazzowymi kompozycjami. Krzysztof Dys w towarzystwie Andrzeja Święsa i Krzysztofa Szmańdy doskonale poradzili sobie z takimi klasykami jak między innymi „Giant Steps”, „Criss Cross” i „The Sorcerer”. Fantastyczny album, zupełnie zaskakujący w katalogu ForTune.


Atom String Quartet - „Seifert” – tego albumu obawiałem się, bowiem pomysł na nagranie kompozycji Zbigniewa Seiferta wydawał się raczej karkołomny, bowiem większość z nich jest nierozerwalnie związana z improwizacjami kompozytora, które nie mają sobie równych w świecie jazzowych skrzypiec. Jednak muzycy Atom String Quartet nie starali się naśladować wielkiego mistrza, potraktowali jego kompozycje jako źródło inspiracji do przedstawienia własnej muzyki, co udało się doskonale.


Warto również wspomnieć o propozycjach zagranicznych, które w 2017 roku pojawiły się w audycji Płyta Tygodnia i które pozostaną częścią mojej muzycznej pamięci na długo. Kameralny album nagrany przez rodzinny duet Ulfa i Eric’ka Wakeniusów - „Father And Son”, z pewnością jest jednym z nich. Inspirowana muzyką filmową, kameralna, nastrojowa propozycja jest przykładem na to, że wystarczy mieć historię do opowiedzenia, nie trzeba nowoczesnej technologii i wielkiego studia oraz sporych pieniędzy na produkcję. To zresztą sytuacja podobna do historii powstania albumu zwycięzcy zestawienia premier 2017 roku – Krzysztofa Herdzina. Muzycy, emocje, wrażliwość i instrumenty, które są środkiem ich wyrazu. Skromnie, rzeczowo i od serca.


Wśród pozycji zagranicznych chciałbym wyróżnić również album Charlesa Lloyda i zespołu The Marvels - „I Long To See You”. Jak pisałem – ten album to mieszanka amerykańskich klasyków i buddyjskiej medytacji w najlepszym możliwym wykonaniu. Jeśli ten album umknął Waszej uwadze – polecam go serdecznie. Wiem, że z recenzją tego albumu trochę się spóźniłem, ale nie zmienia to w żaden sposób tego, że album jest doskonały i nieco zaskakujący w kontekście całej dyskografii Charlesa Lloyda.


Zwycięzcą jednak pozostaje Krzysztof Herdzin i jego „Look Inward: Solo Piano”. Tekst, który towarzyszył radiowej Płycie Tygodnia uważam za kompletny:

Drogi Krzysztofie,

Dziękuję za to, że powstał Twój najnowszy album. W natłoku przeróżnych jazzowych nowości opakowanych w krzykliwe okładki, to właśnie „Look Inward” przywrócił mi wiarę w prawdziwą muzykę, a także w istnienie artystów, którzy robią rzecz najtrudniejszą z możliwych – dzielą się ze słuchaczami swoim światem.

Trudno odnaleźć mi w pamięci ostatnie wydarzenie tego rodzaju, moment, w którym od pierwszych dźwięków byłem pewien, że ktokolwiek gości w moim domu razem ze swoim muzycznym światem, wszystkimi emocjami, radościami i odrobiną melancholii. Wiem, że jesteś człowiekiem spełnionym, szczęśliwym, akceptującym siebie. Bez tego nie nagrałbyś takiej muzyki.

Oczywiście potrzebny jest jeszcze warsztat, wyobraźnia, muzykalność, dobry fortepian, studio i parę innych, często trudnych do zorganizowania i sfinansowania spraw, ale to wszystko jest zupełnie niepotrzebne, jeśli nie ma się nic ciekawego do powiedzenia.

Pomimo ułomności studyjnej rejestracji, która zawsze jest zapisem chwili, która już dawno minęła w momencie, kiedy album trafia do odbiorców, wiem, że oto wraz z Twoim najnowszym nagraniem otrzymujemy odrobinę prawdy, a to dziś niezwykle rzadkie. Wiem też, że niewielu pozna się na takiej wybitnie bezpośredniej formie przekazu. Być może usłyszysz głosy, że to zbyt proste i nieco nonszalanckie wierzyć, że możesz oto usiąść do fortepianu i zagrać coś zupełnie z głowy, a raczej z serca, choć to kwestia bardziej światopoglądowa i uwieść słuchaczy.

Pewnie ktoś napisze, że Krzysztof Herdzin jest wybitnym aranżerem i producentem i szkoda, że tych talentów nie wykorzystał na swoim najnowszym albumie, albo że mógł ktoś zaśpiewać i powstałby kolejny przebój. Ja wiem, że jesteś kimś więcej, Artystą, człowiekiem, który nie boi się pokazać całemu światu swojego własnego wnętrza.

Ten przekaz dotrze do tych, jak słusznie zauważyłeś w skromnym tekście opisującym zawartość albumu, którzy nadają na tej samej fali. To ja. Mam też nadzieję, że takich słuchaczy jest więcej, im więcej tym świat lepszy, spokojniejszy i szczęśliwszy.

Chciałbym więcej takiej muzyki, ale nie czuj się proszę zmuszany moim pragnieniem ani jakimś kontraktem promocyjnym. Opowiadaj nam o swoim życiu wtedy, kiedy poczujesz taką potrzebę, a ja z pewnością zawsze chętnie tej opowieści wysłucham.

„Look Inward” brzmi tak, jak jego niezwykle trafny tytuł, jest bezpośredni, zwyczajnie piękny. To najlepsza płyta jaką nagrałeś, wiem jednak że kolejna będzie jeszcze ciekawsza, tak jak każda z tych produkcji, przy okazji których porzucasz całkowicie myślenie o sprzedaży, grupie docelowej, pozycji na rynku, kontraktach i możliwościach grania promocyjnych koncertów.

„Look Inward” to zapis chwili. Już nigdy nie zagrasz tak samo, nigdy nie powtórzy się tamten dzień, kiedy powstał album. Ośmielam się jednak prosić, żebyś w natłoku przeróżnych muzycznych zajęć, produkcji, aranżacji i komponowania, znalazł jeszcze czasem czas i opowiedział tym co nadają na podobnych falach, co u ciebie słychać…

Krzysztof Herdzin
Look Inward: Solo Piano
Format: CD
Wytwórnia: Krzysztof Herdzin / Fusion Music / Universal
Numer: 602557947120

10 grudnia 2017

Daniel Popiałkiewicz - Nada

Daniel Popiałkiewicz właściwie od zawsze jest człowiekiem niezwykle zajętym. Należy do tych szczęśliwców, którzy dzięki swojemu talentowi i ciężkiej pracy znajdują niemal codziennie pracę w jakimś studiu nagraniowym. Potrafi być muzykiem niezwykle elastycznym, zagrać niemal wszystko i ze wszystkimi. Lista polskich artystów, na płytach których słychać jego gitarę to w zasadzie spora część listy tych, których w Polsce słuchać warto i należy. W sumie powiedzieć o polskiej płycie z popularną muzyką rozrywkową (to hasło niezwykle pojemne), że jeśli nie grają Popiałkiewicz lub Napiórkowski i do tego Kubiszyn, to znaczy, że nie warto słuchać, to dość dobra definicja naszego rynku muzycznego z półek z nowościami w popularnych sklepach.

Pamiętam, że już wiele lat temu Jarek Śmietana uważał Daniela Popiałkiewicza za wielki talent. W natłoku przeróżnych atrakcyjnych propozycji grania z gwiazdami, muzyk znajduje czas na dość konsekwentny, choć niekoniecznie intensywny rozwój swojej kariery solowej. „Nada”, to jeśli dobrze liczę, jego trzeci autorski album. Nie miałem okazji napisać niczego o dwu poprzednich, choć pamiętam, że „Solstice” był silnym kandydatem do tytułu płyty tygodnia, choć to było niemal 6 lat temu. Tyle właśnie trzeba było czekać na kolejną produkcję sygnowaną nazwiskiem Daniela Popiałkiewicza. Widocznie było sporo pracy…

Materiał umieszczony na płycie został nagrany ponad 2 lata temu i zawiera w całości autorski repertuar. Kompozycje są całkiem niezłe, niektóre mogłyby posłużyć za podstawę do nagranai przebojowej piosenki po dopisaniu tekstu, jak na przykład „Long Tongue”. Inne mogłyby stać się jazzowymi standardami, jak umieszczony głęboko w tradycji jazzowej gitary lat sześćdziesiątych „Stay”, którego nie powstydziłby się Pat Martino, czy Wes Montgomery. Na płycie brakuje mi jednak dwóch, może trzech bardziej znanych melodii, które umieściłyby brzmienie zespołu w jakimś znanym słuchaczowi muzycznym kontekście. Rozumiem jednak wybór artystyczny pozostania przy własnych kompozycjach.

Liderowi skutecznie udało się po raz kolejny nie być na swojej autorskiej płycie gitarowym wirtuozem. Tego nienawidzę, choć początkujących gitarzystów z pewnością jest wielu i to atrakcyjna grupa słuchaczy. Ja jednak wolę płyty z muzyką, a nie z popisami wirtuozów. Choć z pewnością zarówno Daniel Popiałkiewicz, jak i grający na basie Robert Kubiszyn potrafią popisać się tak, że nagrania na YouTube biją później rekordy popularności wśród potencjalnych naśladowców.

„Nada” z pewnoscią będzie przedmiotem analiz początkujących gitarzystów. Nie obawiajcie się, tu doskonałe opanowanie instrumentu nie jest najważniejsze. To oczywista podstawa i szansa na opowiedzenie własnej historii za pomocą autorskiego materiału. Z pewnością na koncertach będzie więcej ognia i solowych popisów, choć i na płycie takowych nie brakuje. Oby tylko na koncerty starczyło czasu, bowiem Daniel Popiałkiewicz jest muzykiem zapracowanym.

Mam nadzieję, że na następny album nie będzie trzeba czekać kolejnych 5 lat. Każdy z Was może niewątpliwie ten czas skrócić, kupując swój egzemplarz płyty. Ja dostałem album w prezencie od jego autora, ale uważam ten album za jeden z lepszych prezentów świątecznych i już zdążyłem kupić kilka egzemplarzy z przeznaczeniem na prezenty dla przyjaciół, co i Wam polecam.

Daniel Popiałkiewicz
Nada
Format: CD
Wytwórnia: Cufal / Agora

Numer: 5903111492106

11 listopada 2017

Django Bates with Hr-Bigband Frankfurt Radio – Saluting Sgt. Pepper

Niepostrzeżenie minęło pół wieku od premiery „Stg. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” zespołu The Beatles. Album przez lata obrósł legend, dla wielu fanów zespołu jest jego najdoskonalszym dziełem. Stał się też jednym z pokoleniowych symboli, pamiątką kulturowej dominacji Londynu lat sześćdziesiątych i muzycznego stylu, który już dawno przestał być modny i awangardowy. Okrągła rocznica nie pozostała niezauważona, w Wielkiej Brytanii odbyły się przeróżne celebracje, ukazała się oczywiście kolejna edycja oryginalnego albumu na nowo zmiksowana przez Gilesa Martina – syna George Martina – zupełnie słusznie nazywanego piątym członkiem legendarnego zespołu. W największej edycji album rozrósł się do 6 płytowego zestawu, choć sensownego materiału nawet dla fanów zebrało się ledwie na 3 płyty. Mimo wszystko album stał się po raz kolejny bestsellerem na Wyspach Brytyjskich, choć zapewne nie w związku z tą zupełnie niepotrzebnie rozszerzoną edycją.

W cieniu tych wszystkich wydarzeń, swój hołd dla tego albumu przygotował również Django Bates, niegdyś jedna z ważnych postaci brytyjskiego big bandu Loose Tubes, współpracownika Vince’a Mendozy, Michaela Breckera i Davida Sanborna, którego w związku z wieloma instrumentami na których gra, niezwykłym talentem producenckim i fantastycznymi aranżacjami nazywam od dawna na swój własny użytek angielskim Krzysztofem Herdzinem (mam nadzieję, że Krzysztof się nie obrazi za to porównanie).

W chwili premiery oryginalnego albumu Django Bates nie był jeszcze nawet nastolatkiem, więc szaleństwo związane z zespołem The Beatles zna raczej z opowiadań, sam bowiem przyznaje, że w jego domu rodzinnym słuchało się jazzu i rytmów afrykańskich, ówczesny pop uznając za niepotrzebny. Późniejsze poznawanie twórczości The Beatles doprowadziło Django Batesa do pomysłu nagrania własnej wersji całego albumu, a okrągła rocznica premiery z pewnością była doskonałą okazją do nagrania albumu „Saluting Stg. Pepper”, którego zawartość muzyczna jest dokładnym odwzorowaniem oryginalnej płyty. Znajdziemy tu wszystkie utwory z albumu The Beatles, w takiej samej kolejności, w części połączone w jeden ciągły przekaz muzyczny, przygotowany przez lidera we współpracy z niezwykle ciekawą orkiestrą działającą przy rozgłośni radiowej we Frankfurcie.

Niemcy są chyba dziś jedynym państwem w Europie, w którym działają dziś radiowe orkiestry. Zespół z Frankfurtu obok tego z Hamburga (NDR Big Band) i składów z Berlina należy do najciekawszych i często angażujących się w projekty jazzowe. Niemal identyczny skład, jak ten wykorzystany przez Django Batesa do nagrania „Saluting Sgt. Pepper” usłyszycie choćby na płycie Michaela Wollnego „Wunderkammer XXL”, a wielu muzyków zespołu rozpoznacie również w składach sekcji dętych wykorzystywanych przez Carlę Bley. Gdyby to oznaczało zbyt mało jazzu, w nagraniu uczestniczyli również muzycy zespołu Eggs Laid By Tigers, w tym Peter Bruun znany mi z współpracy z Marc’em Bernesteinem i Marc’em Ducretem oraz Jonas Westergaard.

Aranżacje z oryginalnego dzieła The Beatles do dziś uchodzą za niezwykle urozmaicone i pełne zaskakujących pomysłów. Zmierzenie się z tym materiałem w big-bandowej stylistyce zbliżonej do oryginału było pomysłem ryzykownym, można było wiele przegrać i niewiele wygrać. Wyszło ciekawie i z pewnością „Saluting Stg. Pepper” jest projektem udanym.

Oczywiście wśród tych, którzy znają oryginał na pamięć, pojawią się nieuniknione dyskusje na temat roli saksofonu (Tony Lakatos) w „Getting Better”, czy klarnetu w „When I’m Sixty Four”. To jednak nie ma wielkiego znaczenia. Dziś materiał The Beatles jest stałym elementem wielu jazzowych produkcji, a kompozycje w rodzaju „A Day In The Life”, „Lucy In The Sky With Diamonds”, czy „When I’m Sixty Four” można uznać za jazzowe standardy, z którymi Django Bates poradził sobie wyśmienicie.

„Saluting Stg. Pepper” to doskonała okazja do celebrowania urodzin oryginału. W żadnym razie nie jest przekombinowaną na siłę dekonstrukcją, czy jakimś unowocześnionym i przygotowanym dla młodych słuchaczy produktem. To pełna szacunku do oryginału współczesna wizja doskonałych melodii sprzed lat. Ten album powinien spodobać się wszystkim, którzy znają oryginał, a jeśli jakimś cudem go nie znacie – sięgnijcie po któreś z jubileuszowych wydań. Usłyszycie, że Django Bates z wielkim szacunkiem, po swojemu i nowocześnie użył doskonałej materii muzycznej tworząc nową, wyśmienitą produkcję.

Django Bates with Hr-Bigband Frankfurt Radio
Saluting Sgt. Pepper
Format: CD
Wytwórnia: Edition Records
Numer: 5060509790104