13 września 2012

Simple Songs Vol. 63


Dziś nie będzie kolejnego standardu. Jednak okazja, dla specjalnej audycji jest wyśmienita. Trochę to będzie też powtórka z rozrywki. Bohaterem audycji będzie Nguen Le, wyśmienity, niezwykle kreatywny i nieco zakręcony, w pozytywnym tego słowa znaczeniu francuski gitarzysta pochodzenia wietnamskiego. Okazją do ostatniej poświęconej temu niezwykłemu muzykowi audycji była premiera jego płyty – niestety jak dotąd ostatnie – „Song Of Freedom”. To było wczesnym latem zeszłego roku. Przeczytacie o tym tutaj:


Od tego czasu nowego materiału Nguen Le nie wydał. Jednak okazja z pewnością ważna i szczególna, bowiem już 10 października Nguen Le zagra w Warszawie w klubie Palladium. Projekt, z którym artysta odwiedzi Warszawę nazywa się „From Hendrix To Jazz”. Z pewnością więc możemy spodziewać się zarówno fragmentów ostatniego albumu – wspomnianej już płyty „Songs Of Freedom”, jak i jego jak dotąd najbardziej znanego projektu – płyty „Purple: Celebrating Jimi Hendrix”. Z pewnością będzie wiele dźwięków zaskakujących, zachęcających do nowego jazzowego spojrzenia na rockowe standardy.

Zacznijmy więc od fragmentu „Songs Of Freedom”, który nie zmieścił się w ostatniej audycji poświęconej Nguenowi Le. To będzie klasyk Led Zeppelin – „Black Dog” odkryty na nowo…

* Nguen Le – Black Dog – Songs Of Freedom

Nigdy nie widziałem Nguena Le na żywo. Nie wątpię jednak, że na koncercie będzie jeszcze więcej niezwykle dynamicznej gitary i jeszcze ciekawsze solówki. Będzie też Hendrix. W bardzo nietypowym, choć zdecydowanie gotarowym wykonaniu. Album z muzyką Jimi Hendrixa w wykonaniu Nguena Le ma już 10 lat. Ta muzyka ciągle pozostaje w koncertowym repertuarze naszego dzisiejszego bohatera. Prezentajcę jego wizji Hendrixa warto zacząć od „Voodoo Child”.

* Nguen Le – Voodoo Child – Purple: Celebrating Jimi Hendrix

Nguen Le jest urodzonym liderem. Nieustannie poszukuje jednaki chętnie bierze udział w ciekawych projektach zupełnie niezwiązanych ze swoją solową działalnością. Najlepszym tego przykładem jest jego udział w projekcie Uri Caine’a poświęconemu muzyce Giuseppe Verdiego – „The Othello Syndrome”. To trochę tak, jakby sam Jimi Hendix zagrał w operze… Wyszło całkiem zgrabnie (w audycji był konkurs – można było wygrać bilety na koncert  - 10 października w Warszawie w Palladium).

* Uri Caine feat. Nguel Le – Drinking Song – The Othello Syndrome

Nguel Le to jednak nie tylko rozkowe klasyki podane w otoczce azjatyckich klimatów I okreszone rasowymi solówkami gitary. To także świetne jazzowe – w kontakście tego co słyszeliśmy przed chwilą, można nawet powiedzieć, że mainstreamowe granie. Posłyuchajmy fragmentu płyty „Bakida”. O tym nagraniu przypomniała mi niedawno znakomita płyta hiszpańskiego basisty – Carlesa Benaventa „Un, Dos, Tres…”, która była naszą płytą tygodnia w czerwcu tego roku. Pisałem o niej tutaj:


Album „Bakida” to również gościnny występ tego wyśmienitego basisty. W utworze „Encanto” usłyszymy dwa instrumenty basowe. Zagra wspomnianyu już Carles Benavent i pochodzący również zHiszpanii, członek zespołu Nguena Le - Renaud Garcia-Fons. Nic dziwnego, że zabrzmi nieco po hiszpańsku…

* Nguen Le Trio – Encanto – Bakida

Jednym z najmocniejszych fragmentów albumu „Songs Of Freedom” jest przebojowe wykonanie „Mercedes Benz” Janis Joplin i Boba Neuwirtha (tak, TEGO Boba Neuwirtha). Oryginał, przynajmniej ten najbardziej znany Janis Joplin śpiewa a capella na płycie „Pearl”. Wedle mojej wiedzy to ostatnie dźwięki, które kiedykolwiek nagrała Janis Joplin. Zmarła kilka dni później. Z trudnym zadaniem zmierzenia się z tym znanym klasykiem zmierzyła się Himiko Paganotti. A Nguen Le dodał trochę gitary w charakterystyczny dla siebie sposób, pzostając gdzieś obok głównego tematu, jednak grając dokładnie tyle ile trzeba. Pewnie gdyby Janis Joplin nagrywając ten utwór miała w studiu gitarzystę, chciałby, żeby zabrzmiało to właśnie tak:

* Nguen Le – Mercedes Benz – Songs Of Freedom

I jeszcze kolejna dawna odkrywczego spojrzenia na Jimi Hndrixa… To oczywiście wymaga niezwykłej odwagi od każdego gitarzysty. Niektórzy do dziś uważają, że jak rockowa gitara, to tylko Jimi i może jeszcze SRV… No i Nguen Le…

* Nguen Le – Are Yoe Experienced? - Purple: Celebrating Jimi Hendrix

Na koniec “Redemption Song” Boba Marleya z płyty “Songs Of Freedom”. 10 październiak warto być w Palladium. Ja będę na pewno…

Nguen Le – Redemption Song – Songs Of Freedom

12 września 2012

Billy Bang With Sun Ra & John Ore & Andrew Cyrille – A Tribute To Stuff Smith


Czasem tak mam. Kiedy sięgnę, z różnych zresztą powodów na półkę z płytami określonego wykonawcy, robi się z tego mały przegląd, a przynajmniej przypomnienie tych najciekawszych albumów. Stąd również biorą się opóźnienia w recenzowaniu nowości i rosnący stos płyt nowych, na które też chciałbym znaleźć czas.

Tak też dzieje się z Billy Bangiem. Całkiem niedawno pisałem o płycie „Bang On!” tutaj:


Pisałem też o płycie „Black Man’s Blues” tutaj:


I o albumie „Live At Carlos 1” tutaj:


Billy Bang grał nam też kilka razy w Simple Songs. Jak na skrzypka, który mieści się gdzieś na początku pierwszej dziesiątki mojej własnej klasyfikacji skrzypków wszechczasów to całkiem sporo…

Dzisiejszy album należy do tych, do których wracam szczególnie często. Zabieram go też czasem do samochodu. Co jest zatem takiego unikalnego w tej płycie, którą znam od połowy lat dziewięćdziesiątych. Materiał nagrano w 1992 roku i wydano w małej niezależnej wytwórni, która wydała większość płyt Billy Banga – Soul Note.

To jeden z najdziwniejszych jego projektów. A właściwie nie, wszystkie płyty Billy Banga są na swój sposób dziwne i intrygujące. Każda jest nieco inna. „A Tribute To Stuff Smith” wyróżnia nie tylko temat – utwory grywane przez Stuffa Smitha, jednego z miuzycznych idoli Billy Banga. Ten album wyróżnia przede wszystkim zupełnie niespodziewany i sensacyjny skład. Oprócz Billy Banga gwiazdą jest Sun Ra, grający niespodziewanie konwencjonalne (na tle dokonań Arkestry) frazy na zwyczajnym akustycznym fortepianie.

Jest też w tym wszystkim magiczny łącznik między Stuffem Smithem i Billy Bangiem. To Sun Ra zaproponował nagranie kompozycji „Deep Purple” Petera DeRose i Avery Parrisha. To kompozycja, którą Sun Ra nagrał na swojej prawdopodobnie pierwszej sesji nagraniowej w życiu, w roku bodajże 1953. Nie mam tej płyty, tak jak wielu płyt Sun Ra, które w wydaniach oficjalnych są absolutnie niedostępne… A ja za piratami nie przepadam, a właściwie zwyczajnie się nimi brzydzę.

Stuff Smith musiał być dla Sun Ra kimś ważnym , bowiem zgodził się na gościnny udział w projekcie Billy Banga. Pewnie pomogło też to, że Billy Bang grywał wcześniej z Sun Ra w jego składach. Wśród gigantycznej dyskografii Sun Ra obejmującej z pewnością sporo ponad 100 albumów znajdziemy tylko kilka występów gościnnych. Ten najważniejszy to z pewnością właśnie „A Tribute To Stuff Smith”.

Billy Bang nadaje repertuarowi grywanemu w poprzedniej epoce przez Stuffa Smitha nowego wymiaru. W pewnym sensie przypomina swojego idola. Stawia na muzykalność i pomysły, a nie na wirtuozerię. Jest w jego grze dużo bluesa, jakiś specyficzny pierwotny charakter, coś z Robberta Johnsona, Django Reinhardta, albo właśnie Stuffa Smitha. No i jeszcze z wczesnego Arta Tatuma. Jest jednocześnie prosta i skomplikowana. Awangardowa i bardzo tradycyjna. Z pewnością jednak szczera i świeża, nowoczesna, a jednocześnie odwołująca się do muzycznych korzeni, z których wywodzi się każdy jazzowy dźwięk skrzypiec.

No i jeszcze jako bonus wyśnienite solówki Sun Ra, niektóre wręcz zdumiewające w swojej prostocie… Brzmiące w tak oczywisty sposób, wywołujące zdziwienie, że nikt tego wcześniej nie wymyślił. Największe płyty muzyki improwizowanej są oczywiste, proste i szczere. Taki jest też album „A Tribute To Stuff Smith”.

Billy Bang With Sun Ra & John Ore & Andrew Cyrille
A Tribute To Stuff Smith
Format: CD
Wytwórnia: Soul Note
Numer: 027312121629

11 września 2012

Arild Andersen & Scottish National Jazz Orchestra Directed By Tommy Smith - Celebration


Ciągle mam mieszane uczucia w stosunku do tego albumu. A jednak ciągle do niego wracam… To chyba oznacza, że jest co najmniej intrygujący. W natłoku jazzowych nowości, jeśli wracam do jakiejś płyty, to oczywiste, że musi coś w sobie mieć…

Moja pierwsza z tym albumem chwila została udokumentowana lakoniczną notatką, którą za własnym zeszytem cytuję w całości:
„Kontrabas z orkiestrą. Teoretycznie dyscyplina niemożliwa. Kontrabas jest do tego zbyt delikatny, szczególnie taki, potraktowany akustycznie i bez jakiś technicznych manipulacji. Jakiś jubileusz ECM? Program płyty to rodzaj The Best Of ECM. Choć pewnie trzeba sprawdzić, czy wszystkie kompozycje składające się na program płyty pierwotnie nagrane zostały dla ECM. Bez wątpienia należą do artystów z ECM związanych – to same sławy – Dave Holland, Jan Garbarek, Chick Corea i Keith Jarrett. O Trygve Seim nie wiem zbyt wiele.

Jazzowy big band, to dość zamknięta formuła. Chyba, że uznamy za big band takie zespoły jak Sun Ra Arkestra, albo duże składy Lestera Bowie, ale to przecież nie były big bandy, tylko duże orkiestry jazzowe. W big bandach więc mamy podział na trzy grupy. Grupa pierwsza, to potęga brzmienia, szczególnie sekcji dętej, często wytworzona przez zwiększanie składu, lub przez dodawanie do aranżacji niepotrzebnie dużej ilości krótkich dźwięków zagęszczających muzyczną fakturę. Do tej kategorii z pewnością orkiestra znana jako Scottish National Jazz Orchestra nie należy. Druga grupa – określę ją obrazowo – słodzimy smyczkami jak Klaus Ogermann… Wiecie, że nie przepadam. Choć sporo sław złotego okresu jazzu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku nagrało niezłe płyty …with Strings. To jednak również nie jest zdecydowanie charakter brzmienia Scottish National Jazz Orchestra. I wreszcie grupa trzecia – próbujemy wykorzystać potencjał brzmieniowy orkiestry do sugestywnego malowania dźwiękowych obrazów, odwzorowania rzeczywistości. A to lecą gdzieś ptaszki, a to gdzieś biegnie koń i takie tam… To też nie jest Scottish National Jazz Orchestra. I tu pojawia się problem. A właściwie tu zaczyna się coś, co sprawi, że do tej płyty pewnie jeszcze wrócę. Zespół kierowany przez Tommy Smitha nie należy do żadnej z powyższych kategorii. Nie jest też nijakim, bezdusznym akompaniatorem. Ma swój styl, choć trudno go opisać. Świetnie współpracuje z jeszcze lepszym solistą, jakim jest Arild Andersen. Do tej muzyki trzeba jeszcze wrócić…”

Tyle cytatu z pierwszego spotkania z „Celebration”. Często jest tak, że po wieczorze spędzonym z taką płytą wracam do niej… Na przykład za 5 lat. Tym razem wróciłem po kilku dniach. Czułem się zaintrygowany. A to dobry znak dla płyty…

Posłuchałem w tak zwanym międzyczasie „My Song” Keitha Jarretta z płyty o tym samym tytule – tu, co mi się nie zdarza często – tylko jednego utworu – w ramach przygotowania do rozwiązania zagadki „Celebration”. Spędziłem też uroczy wieczór po raz kolejny z „One Quiet Night” Pata Metheny, którą wyjąłem z półki tylko na chwilę, żeby posłuchać „My Song”. Posłuchałem też fragmentów płyty Chicka Corea – „Rendezvous In New York”  - odświeżając sobie melodię „Crystal Silence”.

No i wróciłem do „Celebration”, co jak już podkreślałem, samo w sobie oznacza, że to wartościowa płyta. To jednocześnie bardzo nietypowa realizacja dla wytwórni ECM. Nagranie koncertowe, duża orkiestra, no i repertuar powtórkowy, rodzaj swoistego The Best OF ECM… W końcu to celebracja…

Znane kompozycje wyposażone zostały w nowe, intrygujące, często dające zupełnie nowy wgląd w znane melodie aranżacje…Czy ten album jest lepszy od składanki ułożonej z oryginalnych wykonań, którą ECM z pewnością mógłby wydać? Przecież tylko wtedy miałby sens…

Nie jest lepszy, jest inny. Wystarczająco inny, żeby zapomnieć o tym, że to nowe wersje znanych już większości fanów wytwórni i jej stylu kompozycji. Czyż nie jest dobrym sposobem celebracji kolejnych równych (chyba czterdziestych) urodzin złamanie wszelkich reguł i nagranie czegoś niespodziewanego?

Co jest znakiem rozpoznawczym tego albumu? To świetne aranżacje, bardzo dobra orkiestra, a przede wszystkim równowaga. I to jest słowo klucz. Owa równowaga sprawia, że przy pierwszym kontakcie ta muzyka może się Wam wydać nijaka, jednak przy kolejnych zyskuje wiele i daje sporo radości, zachęcając do powrotu do tego niezwykle udanego albumu.

Arild Andersen & Scottish National Jazz Orchestra Directed By Tommy Smith
Celebration
Format: CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602527909479

10 września 2012

Roland Kirk – I Talk With The Spirits


Flet nie jest zbyt popularnym instrumentem solowym w muzyce jazzowej. W rękach Rolanda Kirka jest jednak instrumentem wyśmienicie nadającym się do tej roli. Wiele instrumentów, kiedy zabierał się za grę na nich Roland Kirk, który w końcowym okresie życia przybrał muzułmańskie imię Rahsaan Roland Kirk zyskiwało nowy wymiar. Muzyk zwykł grać jednocześnie na 3 saksofonach, jeśli miał ochotę na zmianę – jak w przypadku „I Talk With The Spirits”, grał na flecie. W końcowym okresie swojej kariery mimo częściowego paraliżu grał na tenorze jedną ręką… Taki był niezrównany i zupełnie nieobliczalny Rashaan Roland Kirk.

Oprócz niego w owym czasie na flecie próbował grać jedynie, z dużo słabszym skutkiem Eric Dolphy. Herbie Mann grał nieco bardziej konwencjonalnie, a Yusef Lateef dopiero się rozkręcał. Flet nie dał Rolandowi Kirkowi szansy zagrania na dwu lub więcej instrumentach jednocześnie. To zwyczajnie niemożliwe z przyczyn technicznych. Gdyby było możliwe, pewnie Roland Kirk potrafiłby opanować taką technikę.

Owe popisy na saksofonach to nie były jedynie zagrywki pod publiczkę, choć z pewnością wywoływały zrozumiały entuzjazm na widowni. Dziś jednak o fletowym wcieleniu Rolanda Kirka. Płyta „I Talk To The Spirits” powstała w 1964 roku. Właściwie stworzyła Kanon Jazzowego Fletu. W związku z tym należy się jej Kanon Jazzu. Ian Anderson (dla jazzowych ortodoksów – lider Jethro Tull – najsłynniejszy flecista poza filharmioniami) wielokrotnie przyznawał, że inspirował się tym albumem i włączył „Serenade To A Cockoo” do repertuaru zespołu.

Repertuar płyty jest dość zróżnicowany. Usłyszymy „Serenade To A Cockoo” – największy chyba „przebój” wśród kompozycji lidera, cytat z Clifforda Browna (moi stali czytelnicy wiedzą, że za to jest plus pół gwiazdki) w „A Quote From Clifford Brown”, „Django” Johna Lewisa, czy wreszcie temat nazwany przez Rolanda Kirka „Ruined Castles”, grywany przez Theloniousa Monka jako „Japanese Folk Song” (Kirk grał z Monkiem w 1960 roku) i śpiewany przez Abbey Lincoln jako „Castles In The Air”. I jeszcze parę innych ciekawostek.

I znowu w wersji dla młodszych słuchaczy i czytelników… Płyta powstała w 1964 roku, na długo przed wynalezieniem różnego rodzaju MIDI-fletów i innych elektronicznych zabawek. Efekty specjalne i przedziwne brzmienia powstały nieco bardziej naturalnie – Roland Kirk śpiewał do fletowego ustnika…

Ta płyta to nie tylko wybitny i jednocześnie nieoczekiwany Roland Kirk. To również doskonały fortepian Horace Parlana. W konkurencji saksofonów wszelkiego rodzaju do Kanonu dostać się niełatwo… W konkurencji fletu można nieco bocznym wejściem… Ale to z pewnością nie tylko ciekawostka. To wyśmienity, pełen ciekawych pomysłów, choć może nieco chaotyczny momentami album. To również płyta z kategorii tych, które słuchaczy mogą podzielić na tych, którzy ją pokochają za mieszaninę prosto i pięknie zagranych melodii i niepodziewanie free-jazzowych zwrotów akcji i tych, którzy jeszcze dziś nie usłyszą, że to dzieło niezwykle wartościowe, a momentami nawet wybitne…

Roland Kirk
I Talk With The Spirits
Format: CD
Wytwórnia: Limelight / Verve / Polygram
Numer: 731455807622

09 września 2012

Keith Jarrett, Jan Garbarek, Palle Danielsson, Jon Christensen – Sleeper: Tokyo, April 16, 1979


Taka nowa stara płyta. Wydobyta z archiwum. W 1979 roku się nie kwalifikowała a teraz jest dobra? Próba wyciągnięcia kasy od fanów? Zapchajdziura w związku z brakiem nowego materiału? W przypadku wytwórni ECM nie podejrzewam bałaganu w archiwum. Zresztą nie wyobrażam sobie, żeby o takiej taśmie ktoś zapomniał. To wyśmienita płyta. Czemu więc akurat teraz?

A jakie to w sumie ma znaczenie? W 2012 roku dostajemy muzykę z 1979 roku, pewnie dziś byłaby nieco lepiej technicznie nagrana. I tyle. Była aktualna wtedy i jest aktualna teraz. Mogłaby powstać też jeszcze 10 lat wcześniej. Też byłaby aktualna i na czasie.

Układ graficzny okładki albumu sugeruje występ 4 równorzędnych artystów. Jednak na pierwszym miejscu umieszczono nazwisko Keitha Jarretta. Myślę więc, że w wielu kolekcjach i na sklepowych półkach ten podwójny koncertowy album wyląduje w jego dyskografii. Całkiem zresztą niesłusznie. „Sleeper” może i powinien znaleźć się w każdej dobrej jazzowej kolekcji. W sumie to nieważne, na której półce się znajdzie. W sklepach szukajcie go na półce z nagraniami Keitha Jarretta.

Gdyby nie waga nazwisk, być może na okładce powinno być nazwisko Jana Garbarka, grającego z sekcją – fortepian, kontrabas i perkusja. Nie chce tutaj zmniejszać znaczenia Keitha Jarretta dla tego albumu. On skomponował całość muzyki. Ja jednak wolę Keitha Jarretta solo (choć magenialne, dobre no i te nieco słabsze płyty). Lubię też kilka jego płyt z nagraniem muzyki klasycznej i większość nagrań standardów w trio z Gary Peakockiem i Jackiem DeJohnette. I kilka ciekawostek – na przykład mam słabość do „Treasure Island”.

Pierwsza płyta brzmi bardziej jak klasyczny jazzowy kwartet, druga jest niec bardziej free. Pewnie taki był program koncertu. Muzycy znali się przecież doskonale, już w 1974 roku nagrali całkiem niezły album „Belonging”. W swoim czasie Keith Jarrett nazywał ten skład European Quartet. W kwietniu 1979 roku zespół występował w Japonii. W latach osiemdziesiątych ukazał się album złożony z materiału z tych koncertów – „Personal Mountains”. Tam jest więcej Keitha Jarretta.

„Sleeper” to album wyśmienity. Szczególnie druga płyta. Dla mnie to przede wszystkim album Palle Danielssona. On gra tu wybitnie. Być może to jego najlepsza płyta. Choć zajęty słuchaniem „Sleeper” nie odświeżyłem sobie w pamięci muzycznej kilku jego innych płyt, w szczególności tych nagranych z Lee Konitzem i Michelem Petruccianim, które z tym albumem pewnie mogłyby konkurować.

W sumie to jest średni album Keitha Jarretta, całkiem niezły Jana Garbarka i genialny Palle Danielssona. I dla porządku trzeba dodać, że całkiem dobry Jona Christensena. Jeśli macie nieco mniej czasu, odrzućcie perkusyjny, nieco mniej udany eksperyment otwierający drugi krążek CD. Wszystko inne jest wyśmienite, głównie za sprawą Palle Danielssona. To jego nazwisko powinno być na okładce na pierwszym miejscu.

Keith Jarrett, Jan Garbarek, Palle Danielsson, Jon Christensen
Sleeper: Tokyo, April 16, 1979
Format: 2CD
Wytwórnia: ECM
Numer: 602537055708