Kiedy trafiają do mnie takie
płyty, zawsze myślę, że żyjemy w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Udając
się do sklepu płytowego znajdziecie tam zwykle mnóstwo różnych nowości. Wśród
nich kolejne dzieła Wyntona Marsalisa i tych wszystkich wielkich muzyków,
którzy kiedyś zrobili coś ważnego, a teraz skupiają się na byciu wielkimi
muzykami. W związku z tym, że kiedyś to coś ważnego zrobili, jakieś tam „Kind
Of Blue”, albo inne „The Bridge”, czy robiąc skok pokoleniowy, powiedzmy takie
tam „The Koln Concert”, wydaje ich kolejne dzieła, lub jeśli już nie żyją,
kolejne „niespodziewanie” znalezione nagrania jedna z wielkich wytwórni.
Jak już wyda, to nie chce na tym
stracić, więc rzuci parę groszy na reklamę, a sklepy i tak kupują nowości
dużych wytwórni hurtowo. Przecież „managerowie” działów płytowych sklepów z
lodówkami i telewizorami nie słuchają płyt zanim wypełnią nimi półki… No bo po
co…
To właśnie tworzy alternatywną
rzeczywistość, w której słuchający muzykę kupują to, co leży na półce na
wysokości ich oczu, często wybierając znane nazwiska, bo one raczej dają
gwarancję, że poniżej pewnego poziomu nie zejdą. Owym największym od lat,
łącznie z przywołanym jako dyżurny przykład Wyntonem M. trzeba oddać honor.
Nagrywają przynajmniej dobre płyty, ale w większości tylko dobre. Choć czasem
też po latach niektóre wybitne…
Gdzie więc ten alternatywny świat?
Z pewnością w mniejszych, gorzej wyposażonych studiach, w głowach artystów,
którzy myślą raczej o muzyce, niż o stylizacji fryzury na najnowszą okładkę.
Często latami czekających na szansę dotarcia ze swoją muzyką do tych, którzy z
pewnością chcieliby ich usłyszeć, ale jeszcze o tym nie wiedzą.
Ich płyt nie kupicie w najbliższym
„dobrym” sklepie muzycznym. Choć najbliższy stacjonarny dobry sklep (patrząc z
perspektywy Warszawy) znam w Londynie. Ale nawet tam nie kupicie najnowszej
płyty Matta Ulery. A powinna tam być, tak jak i w każdym dziale płytowym
ogólnodostępnego w każdym centrum handlowym sklepie z lodówkami i telewizorami.
Powinna stać tam obok wspomnianych już albumów największych gwiazd, a raczej w
wypadku jazzu, chciałoby się powiedzieć największych gwiazd z przeszłości,
bowiem nowe gwiazdy lansowane przez duże wytwórnie… Po co się denerwować.
Skupmy się na muzyce wybitnej. A na takiej półce należałoby postawić „By A
Little Light”. I nie trzeba dodawać świadectwa kompletnej ignorancji
sprzedawców płyt – słynnego dopisku „File Under Jazz”. Taki dopisek zobaczyłem
ostatnio na jednej z reedycji klasycznych płyt Juliana Cannonballa Adderleya z
lat sześćdziesiątych… Zgroza.
Wróćmy jednak do „By A Little
Light”. To nie jest płyta jazzowa. To jest płyta z wybitną muzyką. Taka nie
znosi szufladkowania i zaliczania do jakiejkolwiek kategorii. I to jest właśnie
alternatywna rzeczywistość rozgrywająca się często poza uwagą i wiedzą
większości tych, którzy lubią dobrej muzyki słuchać.
„By A Little Light” to gotowa
ścieżka dźwiękowa do kasowej produkcji kinowej z najwyższej półki. Niezwykle
sugestywna, pięknie napisana i wyśmienicie zaaranżowana. Pobudzająca wyobraźnię.
Każdy ze słuchaczy wyobrazi sobie ten film nieco inaczej. Dla mnie to ciemna,
nieco mroczna kukiełkowa produkcja animowana w starym stylu. Dla kogoś innego
może to być dramat historyczny z akcją umieszczoną w zamku z obszernym ogrodem,
albo film drogi, ale raczej bez samochodu, może dla kogoś jadącego na rowerze,
albo w dawnych czasach – choćby powozem.
Matt Ulery to talent niebywały.
Nie wiem czy łatwo, ale z pewnością efektywnie pisze doskonałe tematy, potrafi
kreatywnie używać nietypowych instrumentów. Ma do dyspozycji właściwie dwa
składy – Roba Clearfielda (fortepian) i Micheala Caskeya (perkusja) albo Bena
Lewisa (fortepian) i Jona Deitemyera (perkusja). Sam pozostaje nieco w cieniu.
Nie spodziewajcie się wirtuozerskich popisów kontrabasu. Matt Ulery to kreator,
nie wirtuoz, choć z pewnością zagrać na kontrabasie potrafi.
Pierwszy krążek dwupłytowego
albumu to muzyka instrumentalna. Na drugim usłyszycie głos Grażyny Auguścik
uzupełniony w kilku utworach o głos samego Matta Ulery. Muzycznie oba krążki
utrzymane są w dość podobnych charakterze. Nie potrafię zdecydować, który z
nich bardziej mi się podoba. Ten drugi jest również kolejnym dowodem na
niezwykłą uniwersalność Grażyny Auguścik, która znowu pokazuje, że niebanalne,
nowatorskie i wymykające się wszelkim muzycznym klasyfikacjom projekty są jej
specjalnością.
Matt Ulery to obecnie jeden z
najbardziej kreatywnych muzyków na rynku amerykańskim. Przynajmniej spośród
tych, których płyty do mnie dotarły. Może jest gdzieś jeszcze kolejny poziom wtajemniczenia,
rzeczywistość jeszcze bardziej alternatywna… Ja pozostanę przy „By A Little
Light”.
W Polsce płyt Matta Ulery nie
kupicie. Wytrwali znajdą je w internecie. Mam nadzieje, że jeśli czytacie ten
tekst, to zaufacie mi i powierzycie Mattowi Ulery parę swoich złotówek, które
po wymianie na dolary sprawią, że gdzieś z drugiego końca świata przyjedzie do
Was „By A Little Light”. Może też jakiś dystrybutor polski, albo choć
europejski zainteresuje się ową alternatywną jazzową rzeczywistością i zechce
ułatwić nam kupienie i tych poprzednich i w przyszłości kolejnych płyt Matta
Ulery. Może któryś z promotorów koncertowych zechce sprowadzić Matta Ulery
zanim będzie latał po Europie na koncerty prywatnym odrzutowcem, bo mam
pewność, że jak zechce, to będzie nim latał. A wtedy pewnie będzie pamiętał
tych organizatorów, z którymi grał, jak jeszcze kłopotem było zebranie budżetu
na rejsowe bilety dla zespołu i hotel…
O jednej z ostatnich produkcji Matta Ulery pisałem tutaj: Matt Ulery - Flora.Fauna.Fervor.
Matt
Ulery
By
A Little Light
Format:
2CD
Wytwórnia:
Green Leaf Records
Numer:
186980000268
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz