W przypadku Lee
Morgana sprawa jest dość prosta. W zasadzie każdy jego album jest wart
najwyższej uwagi, niezależnie od tego, czy został nagrany przez zespół przez
niego kierowany, czy trębacz wystąpił u kogoś gościnnie. Wśród jego własnej
dyskografii znajdziemy takie genialne albumy, jak umieszczone już w naszym
redakcyjnym Kanonie Jazzu „The Sidewinder”, czy „Indeed” oraz takie, które
musiały poczekać nieco dłużej na prezentację, jak „Candy”, czy czekające w
kolejce „Delightfulee”, „Lee-Way”, czy „Tom Cat”. Chętnie umieściłbym w Kanonie
również parę wydawnictw nieoficjalnych w rodzaju „One
Of A Kind” nigdy nie wznowionego, wydanego w połowie lat siedemdziesiątych albumu
nagranego w 1970 roku z Billy Harperem grającym w zastępstwie stałego wtedy
członka zespołu – Bennie Maupina. Z tego samego okresu, ostatnich miesięcy
życia zastrzelonego w czasie koncertu przez życiową partnerkę Lee Morgana,
pochodzi również oficjalny album „Live At The Lighthouse”. W oficjalnej dyskografii to przedostatni
album trębacza, potem już udało się tylko nagrać „The Last Session”, wydany
pośmiertnie, co niezbyt trudno zgadnąć, biorąc pod uwagę tytuł. Tak więc
kandydatów do Kanonu Jazzu w dyskografii Lee Morgana jest całkiem sporo. Sam
Morgan jest jednym z moich ulubionych muzyków.
W
kolejce do Kanonu jest też kilka płyt z udziałem muzyka z dyskografii The Jazz
Messengers Arta Blakey’a, albumy nagrane wspólnie z Hankiem Mobleyem i Jimmy
Smithem i pewnie jeszcze parę innych. W Kanonie przedstawiałem już również ważną
płytę z dyskografii Johna Coltrane’a – „Blue Train” z udziałem Lee Morgana.
Z
historycznej perspektywy „Candy” w zasadzie nie wyróżnia się na tle innych
nagrań muzyka z końcówki lat pięćdziesiątych. Ot taka zwykła, kolejna sesja w
studiu Rudy Van Geldera, a raczej dwie sesje, bowiem część nagrań zrealizowano
18 listopada 1957 roku, a pozostałe 2 lutego 1958. W takich przypadkach często
powstawały wydawnictwa niekoniecznie spójne muzycznie, bowiem na wielu tego
rodzaju albumach, które nie powstały jednego dnia, zmieniały się sekcje
rytmiczne. Muzycy korzystali z pomocy tych kolegów, którzy byli akurat tego
dnia dostępni, wcześniej skończyli swoje koncerty (wiele nagrań w tym okresie
powstawało późną nocą, po zakończeniu klubowej działalności koncertowej, lub w
takie dni, kiedy koncertów było mniej, bo widzowie odsypiali – na przykład w
poniedziałki).
W
przypadku „Candy” Lee Morgana udało się zachować na dwu sesjach identyczny
skład zespołu, prawdopodobnie muzyków grających w tym składzie koncerty. W
późniejszym okresie, po 1960 roku ton trąbki Lee Morgana stał się bardziej
wyrazisty i agresywny, a na wielu nagraniach pojawiają się jego własne
kompozycje, miał bowiem nieodkryty jeszcze w 1957 roku wyjątkowy talent
kompozytorski.
Na
„Candy” osią albumu są jazzowe standardy. Dla mnie jednak nagraniem wartym
każdych pieniędzy wydanych na ten album jest genialne wykonanie kompozycji
Jimmy Heatha, napisanej przez saksofonistę, prawdopodobnie z myślą o nagraniu z
Milesem Davisem. Album „Volume 2” Milesa jest dziś klasykiem. „C.T.A.” grał
również Donald Byrd na znakomitej płycie Artura Taylora „Taylor’s Wailers” z
1957 roku i kilka razy Chet Baker. To wyjątkowa przyjazna trębaczom kompozycja.
Zestawienie
obok siebie swingowego nagrania tytułowego (spora tu zasługa Douga Watkinsa i
nieco skrzywdzonego techniczną jakością rejestracji perkusisty Arthura Taylora)
z balladą „Since I Fell For You” i niezwykle żywiołowym bopem w „C.T.A.”
najlepiej pokazuje muzyczną uniwersalność Lee Morgana, który w kolejnych latach
dokładał jeszcze fantastycznie jazzowe i niezwykle przebojowe kompozycje w
rodzaju jednego z największych przebojów gatunku – „The Sidewinder”.
„Candy”
to wybitna, choć całkiem zwyczajna płyta z katalogu geniusza trąbki, który w
zasadzie nigdy nie nagrał płyty nie wartej uwagi.
Lee Morgan
Candy
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol / EMI
Numer: 094639317622
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz