18 grudnia 2013

Nat King Cole – Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano

Album „Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano” jest przykładem tego, jak popularność może zupełnie zmienić artystę. Nat King Cole nie jest jedynym przykładem. W historii jazzu sporo było świetnych muzyków, którzy dali się skusić popularności i wiążącymi się z tym honorariami. Wielu ludzi chce się wzbogacić, w szczególności, jeśli zaczyna się z naprawdę skromnego poziomu. Louis Armstrong, Ray Charles, Wes Montgomery i wielu innych. Niektórzy na zawsze zapominali, że potrafią grać…

Nat King Cole był wybitnym jazzowym pianistą. Jednak dopiero jako wokalista zrobił wielką światową karierę. Niekoniecznie w związku z artystycznymi walorami swoich światowych przebojów. Zanim jednak tak się stało, prowadził własne jazzowe trio i raczej nie sięgał po mikrofon. Wolał grać jazzowe standardy. Takie właśnie, moim zdaniem ciekawsze artystyczne wcielenie Nat King Cole’a przypomina album „Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano”.

Nat King Cole występował jeszcze w latach trzydziestych, często nagrywając pod pseudonimami, Wystąpił w 1941 roku w roli pianisty w filmie „Obywatel Kane”. Grał na pierwszych koncertach cyklu Jazz At The Philharmonic Normana Granza. W latach czterdziestych niemal równolegle rozwijał swoją karierę jazzowego pianisty i gwiazdy piosenki popularnej. Przez wielu uważany jest za twórcę nowoczesnego tria w składzie z fortepianem i gitarą, skopiowanego później przez największych pianistów, którzy bardzo cenili jego twórczość, jak choćby Oscara Petersona, Arta Tatuma, czy Ahmada Jamala. Kto wie, gdzie mógłby zajść w swoich muzycznych poszukiwaniach, gdyby klienci barów, w których grał w czasie wojny nie wymagali od niego, żeby śpiewał ich ulubione piosenki? Takie były czasy – nawet w klubie śpiewający pianista zarabiał więcej.

Repertuar albumu złożony jest z popularnych zarówno w środowisku muzyków jazzowych, jak i na deskach Broadwayu melodii. Album złożony został z dwu sesji z 1952 i 1955 roku. Nat King Cole nie załapał się na be-bopową rewolucję, być może dlatego w latach pięćdziesiątych skupił się na karierze wokalisty, a także aktora. Jego jazz z lat trzydziestych był już wtedy zupełnie niemodny, co nie oznacza, że jego nagrania instrumentalne nie są ciekawe. Przykładem jest właśnie album „Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano”.

Album ukazał się najpierw jako 10 calowa płyta w 1952 roku, a później został uzupełniony przez Capitol nagraniami z 1955 roku i wydany jako płyta 12 calowa. To właściwie ostatnie takie nagrania, późniejsze sesje instrumentalne zwykle odbywały się w towarzystwie orkiestry, najczęściej prowadzonej przez Nelsona Riddle.

Malkontenci mogą zauważyć, że mało na tej płycie fragmentów improwizowanych. Istotnie, to prawda. Ci, którzy chcą posłuchać Nat King Cole’a improwizującego na znane wszystkim tematy, musza poszukać jego koncertowych nagrań z imprez Jazz At The Philharmonic, lub dostępnych radiowych rejestracji zespołu z udziałem Les Paula.

We współczesnych wydaniach producenci, pewnie w obawie przez klientami, którzy mogliby zechcieć oddać płytę do sklepu, umieścili kilka wcześniej nie wydanych utworów, w których Nat King Cole występuje również w roli wokalisty.

Nat King Cole
Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano
Format: CD
Wytwórnia: Capitol / EMI

Numer: 724349450424

16 grudnia 2013

Aga Zaryan – Remembering Nina & Abbey: A Tribute To Nina Simone And Abbey Lincoln

Ten album jest zwyczajnie fenomenalny. Musiał kiedyś powstać. Obie postaci – Nina Simone i Abbey Lincoln są dla Agi Zaryan bardzo ważne. Oczywiście godzinami można debatować na temat wyboru kompozycji. Faktem jest, że wszystkie kojarzone są z jedną z tych wielkich wokalistek. Oczywiście każdy z nas być może dorzuciłby jakąś melodię. Te rozważania nie mają sensu. Z repertuaru obu wielkich wokalistek można zestawić jeszcze co najmniej dwa podobne albumy.

Kiedy w zapowiedzi prasowej zobaczyłem zestaw kompozycji, nie oczekiwałem płyty genialnej, raczej obawiałem się, szczególnie o „Strange Fruit” i „My Baby Just Cares For Me”. Zawsze byłem zdania, że „Strange Fruit” nie powinien już w zasadzie nikt śpiewać, bo dziś żyje się nam wszystkim za łatwo, żebyśmy mogli ten tekst zrozumieć. Z kolei „My Baby Just Cares For Me” jest melodią wyeksploatowaną w reklamie i raczej nielubianą w końcówce kariery przez samą Ninę Simone. Wydawało mi się, że to wybór zbyt oczywisty. Przekonałem się jednak, że można zaśpiewać „Strange Fruit” niemal tak fantastycznie, jak Billie Holiday, czy Nina Simone. A może nawet ciekawiej.

Zespół zebrany do nagrania tego albumu to zupełnie osobna historia. Geri Allen akompaniująca Agnieszce na fortepianie, jej wymarzony perkusista – Brian Blade, idealnie pasujący do całości Larry Koonse i Darek Oleszkiewicz, który jest od lat jednym z najlepszych kontrabasistów grających dla wokalistek na świecie i grająca na harfie Carol Robbins. Ta ostatnia jest jednocześnie rodzajem metafizycznego połączenia Agi Zaryan z Niną Simone, grała bowiem przed laty z Niną.

Niezależnie od repertuaru i towarzyszącego artystce zespołu, gwiazdą tej płyty jest Aga Zaryan. W magiczny, trudny do opisania słowami sposób z mojego egzemplarza płyty Aga śpiewa właśnie dla mnie. To rodzaj niezwykle osobistego, absolutnie szczerego przekazu. Jestem przekonany, że każdy z Was uzna, że to nieprawda, że Aga nie śpiewa dla mnie, tylko dla Was. Dla każdego słuchacza osobno. Może każdy egzemplarz płyty jest inny? To oczywiście tylko wyobraźnia. Jednak taka właśnie iluzja jest sztuką najwyższą. Znam tylko kilka płyt, które mają to coś. Daruję sobie ich tytuły, żeby nie rozpętać burzy, że przesadzam. Jednak porównania do największych dzieł światowego jazzu nie są tu pozbawione sensu.

Przejrzałem listę tegorocznych nowości i nie mam wątpliwości. To jest najlepszy album tego roku wśród ponad 400 nowych płyt jakich w tym roku miałem okazję wysłuchać. Żaden z 50 albumów, które trafiły do mojej stałej radiowej rubryki płyty tygodnia nie jest nawet w połowie tak doskonały. Zresztą w muzyce porównania nie mają większego sensu.

Chcecie coś o płycie wiedzieć, zanim pobiegniecie do sklepu po swój egzemplarz? Aga śpiewa bardzo oszczędnie, często czekając do ostatniego momentu z kolejnym akcentem, na całej płycie nie znajdziecie ani jednej zbędnej nuty. Aga niczego nie udaje, nie naśladuje swoich idolek. Stać ją na wiele więcej. Ma na temat każdego z utworów własne zdanie, nie usiłując jednocześnie tworzyć na siłę nowatorskich interpretacji. Robi to, co robiły Nina Simone i Abbey Lincoln, za pomocą głosu, w towarzystwie skromnego akompaniamentu opowiada w przejmujący sposób niezwykłe historie. Trafiając prosto do serca, głowy, rozumu, czy duszy każdego słuchacza, w zależności od jego światopoglądu.

Mam już dwa egzemplarze tego albumu – jeden nie opuszcza podręcznego zbioru najczęściej używanych płyt, drugi trzymam w samochodzie. Kupię sobie jeszcze jeden, tak na zapas i jeszcze kolejny, oprawię w ramki i powieszę na ścianie, obok zdjęcia Abbey Lincoln, albo obok którejś z fotografii Niny Simone.

Do Agi Zaryan przekonywałem się długo i nie było to łatwe. Wszystko zaczęło się od dość nieudanego koncertu, później było już tylko lepiej. Jedno ze zdań umieszczone w skromnej książeczce dołączonej do płyty sprawia, że zaczynam już czekać na nowy rok, który zacznie się za chwilę. „Hoping For More In The Near Future”. Pewnie na koncerty w składzie z płyty nie ma szans, a nawet jeśli się wydarzy, to będzie to jakiś ekskluzywny koncert w luksusowym hotelu. A ja chciałbym usiąść w pierwszym rzędzie małego klubu i posłuchać… Agnieszka, uwielbiam to co robisz… Jesteś geniuszem. Właśnie nagrałaś najlepszą płytę roku na świecie, a może nawet nie tylko tego roku.

Aga Zaryan
Remembering Nina & Abbey: A Tribute To Nina  Simone And Abbey Lincoln
Format: CD
Wytwórnia: Parlophone
Numer: 5099940988122

10 grudnia 2013

Ike Quebec – Heavy Soul

Szczyt muzycznej aktywności Ike Quebec’ka przypadł na przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Uzależniony od narkotyków muzyk zmarł w 1963 roku. Nagrał kilka wyśmienitych płyt firmowanych własnym nazwiskiem dla Blue Note. Wśród nich właśnie „Heavy Soul” wydaje się być produktem najbardziej dopracowanym, mimo, że tak jak wiele płyt z tamtych czasów, powstał w czasie jednej, zapewne nocnej sesji nagraniowe. Tak się wtedy nagrywało – lider przynosił trochę swojej muzyki do studia, a jak zabrakło pomysłów na cały album – zawsze można było zagrać garść standardów.

Ike Quebec za życia nie miał łatwo, kategoria saksofonistów tenorowych była bardzo mocno obsadzona. Jego płyty lądowały na sklepowych półkach obok uznawanych dziś za wielkie klasyki nagrań Johna Coltrane’a, Sonny Rollinsa, Stana Getza, Bena Webstera i wielu innych. Potrafił jednak mieć swój rozpoznawalny styl i uciec skutecznie od naśladowania wspomnianych megagwiazd.

Pomysłem skutecznie wykorzystanym na płycie „Heavy Soul” stało się wykorzystanie brzmienia organów obsługiwanych przez Freddie Roacha. Tym samym Ike Quebec okazuje się być jednym z prekursorów zespołów z saksofonem, Hammondem i często gitarą, których kwintesencją są o niemal dekadę późniejsze nagrania łączące to co najlepsze w hard-bopie i RnB – jak choćby muzyka tworzona przez Sonny Stitta z Jackiem McDuffem, czy z Gene Ludwigiem i Patem Martino. O tym jednak innym razem.

Niezaprzeczalnie Ike Quebec posiadał niezwykle pewny, pełen elegancji i soulowego wibrata, rozpoznawalny, jeśli zna się jego nagrania ton. Nie zabrał się niestety do be-bopowego pociągu, pozostając w latach pięćdziesiątych muzykiem koncertującym, choć bez stałego kontraktu nagraniowego. Blue Note podchodziła do niego z nieufnością, proponując najpierw nagranie singli. Dopiero ich sukces pokazał, że warto podarować wieczór pracy zapracowanego Rudy Van Geldera właśnie zespołowi dowodzonemu przez tego niezwykłego muzyka.

Wielokrotne wznowienia jego płyt są dowodem, że nie został do końca zapomniany, a być może nawet dziś jest doceniany bardziej, niż za życia, choć akurat „Heavy Soul” to album, który zebrał wiele pozytywnych recenzji w amerykańskiej prasie, kiedy ukazał się w 1961 roku.

Ja takich dowodów nie potrzebuję – wystarczy posłuchać. Każdy ma prawo do swojego zdania, nie wyobrażam sobie jednak fana jazzu, dla którego późny wieczór z „Heavy Soul” będzie czasem straconym.

Ike Quebec
Heavy Soul
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol / EMI
Numer: 724383209026

09 grudnia 2013

Marek Napiórkowski – Up!

Nie spodziewałem się po Marku Napiórkowskim takiej płyty. „Up!” to dzieło kompletne, wyśmienicie wymyślone, napisane, zaaranżowane i zagrane. „Up!” to album jednocześnie przebojowy i zdecydowanie daleki od tandetnych prób przypodobania się szerokiej publiczności prostacką i chwytliwą melodią, tak jest właśnie wymyślony. Autorska muzyka napisana jest tak, żeby do maksimum wykorzystać możliwości brzmieniowe ciekawie zestwionego zespołu i jednocześnie stworzyć nowoczesne jazzowe standardy, które sprawdzą się też w innych składach instrumentalnych. Do wielu kompozycji łatwo będzie dopisać tekst, żeby dać im dodatkową szansę u wokalistów.

Za aranżacje odpowiedzialny jest Krzysztof Herdzin, a to obecnie, ja nie mam wątpliwości – jeden z najlepszych fachowców od tej roboty na świecie. Kłopot jedynie w tym, że niewielu ludzi na świecie miało okazję się o tym przeknać. Wierzę, że już za parę lat będzie gwiazdą na miarę Gila Evansa. Mało kto dziś potrafi tak doskonale zrobić użytek z barw i możliwości brzmieniowych wszystkich instrumentów w zespole, a jednocześnie stworzyć potężne i otwarte brzmienia bez batalionu instrumentów smyczkowych.

Zagrane w sposób niezwykły, jednocześnie z dbałością o każdy dźwięk, jak i szacunkiem dla swobody wyrazu każdego z muzyków. Zaskakujący niewielką ilością gitarowych solówek, a Marek Napiórkowski potrafi zagrać żywiołowo, co wielokrotnie udowadniał na scenie, choćby w projekcie Full Drive Henryka Miśkiewicza.

„Up!” to zaskakujący Henryk Miśkiewicz grający na klarnecie basowym. To również kolejna polska produkcja Clarence Penna i niespodziewany udział Adama Pierończyka, z pozoru jedynie zupełnie nie pasującego do tej muzyki.

Muzyka napisana specjalnie dla potrzeb tego projektu wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Jazzowi puryści nie będą zadowoleni, oczekując szczególnie od lidera – gitarzysty nieco więcej bluesa. „Up!” jest jednak niezmiernie inspirujący, to prawda, że wymagający odrobiny skupienia i uwagi. Wtedy pobudza wyobraźnię. Z pewnością każdy usłyszy w tej muzyce zupełnie inne historie. Ja też słyszę coś innego za każdym razem. Czasem to skradający się i przeskakujący przez płot przestępca, startująca rakieta, stan nieważkości, pościg za przestępcą po ciemnych parkowych alejkach, wyprawa kajakiem po rwącej rzece, to tylko garść najczęściej pojawiających się motywów. To moje historie związane z „UP!”. Każdy z Was może mieć inne.

Faktem jest, że w zupełnie zagadkowy sposób udało się stworzyć tak inspirujące efekty używając zupełnie standardowych instrumentów. Na płycie nie ma ani elektroniki, ani często budujących napięcie i szerokość sceny dźwiękowej szeregów instrumentów smyczkowych. To w równej mierze zasługa świetnych kompozycji lidera, jak i aranżacji Krzysztofa Herdzina, który po raz kolejny udowadnia, że jest wyśmienitym dźwiękowym malarzem.

Sam lider – pozostaje liderem, momentami nawet nieco w cieniu pozostałych utytułowanych kolegów, w stylu najwybitniejszych liderów współczesnego jazzu krążących wokół swojego sprawnie działającego zespołu i grających tu i tam kilka akordów, dokładnie tam, gdzie są one niezbędne, żeby podkreślić charakter kompozycji.

Tą płytę zabieram do samochodu i pewnie przez jakiś czas codziennie rano będzie mi towarzyszyć w drodze do pracy, łagodnie, bez zbędnej agresji pobudzając moją wyobraźnię do jakże potrzebnej codziennej kreatywności. Próbowałem już kilka razy i za każdym razem w głowie powstawała mi inna historia. Koniecznie musicie kupić tą płytę natychmiast, żeby wymyśleć sobie do tej muzyki swój własny film…

Marek Napiórkowski
Up!
Format: CD
Wytwórnia: V Records

Numer: 5903111377014

08 grudnia 2013

Ralph Alessi - Baida

Do wspólnych nagrań Ralpha Elessi i Jasona Morana musiało dojść. Obaj zajmują się nauczaniem młodych talentów w New England Conservatory i z pewnością tam powstał pomysł na płytę, której powstanie wymagało przypuszczalnie niełatwych ustaleń kontraktowych, bowiem Jason Moran należy do czołówki artystów Blue Note, a Ralph Alessi to wschodząca gwiazda ECM. Ostatecznie, jako że formalnym liderem jest tutaj Ralph Alessi, płytę wydał ECM. Brzmieniowo też album lepiej pasuje do tej wytwórni.

Moja pierwsza przygoda z tą płytą nie była łatwa, bowiem nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to nieudolna imitacja nagrań zespołu Tomasza Stańko. To jednak tylko potwierdzenie, że ECM ma swój styl i skupia wokół siebie artystów, dla których każdy, najdrobniejszy i z pozoru nieistotny dźwięk jest ważny. ECM to bowiem muzyka elegancka i wymagająca skupienia. Taki jest też najnowszy album Ralpha Alessi.

W swoich kompozycjach lider bawi się rytmem, wybierając niestandardowe rozwiązania, czym nie ułatwia zadania swoim kolegom z zespołu, pozostawiając im jednocześnie sporo twórczej swobody, prowadząc zespół w luźny sposób wzorem jednego ze swoich mistrzów, Steve Colemana, z którym współpracował jeszcze kiedy na stałe mieszkał w Kaliforni.

Ralph Alessi nie stara się zarzucić słuchaczy kaskadami dźwięków, raczej namawia ich do skupienia, koncentracji i podążania za zdecydowanie krętą, choć możliwą do pokonania dla każdego drogą muzycznych skojarzeń i pozbawionej ograniczeń formy. Lider proponuje jednocześnie muzykę elegancką, dopracowaną i tym samym nieco hermetyczną co niektórych jazzowych purystów może razić. Znam takich, dla których wszystkie produkcje ECM to jazz salonowy, czyli ten gorszy, raczej przeznaczony dla początkujących adeptów gatunku.

Ja zupełnie się z tym nie zgadzam, takie podziały są całkowicie pozbawione sensu. W ramach każdej formuły można stworzyć produkt ciekawy i odkrywczy, solidnie i rzetelnie wykonany, lub jedynie stanowiący kolejną bezbarwną pozycję w dyskografii. Wyróżnikiem tych płyt, które są co najmniej solidne jest zwykle to, czy chce się po nie sięgnąć kolejny raz. Do albumu „Baida” z pewnością jeszcze wrócę, więc to album zdecydowanie wart uwagi, choć oprócz wspomnianego już wrażenia, że to jakby zespół Tomasza Stańko pozbawiony odrobiny energii, mam też wrażenie niewykorzystanego potencjału muzyków zgromadzonych w studio. Jason Moran potrafi zagrać ciekawiej, Drew Gress i nieznany mi wcześniej Nasheet Waits jedynie w kilku momentach mieli okazję się wykazać.

Ralph Alessi
Baida
Format: CD
Wytwórnia: ECM

Numer: 602537253043