12 czerwca 2014

Regina Carter – Southern Comfort

Regina Carter konsekwentnie kroczy wybraną wiele lat temu drogą artystyczną. Tworzy albumy dedykowane konkretnym muzycznym inspiracjom, wynikającym z jej doświadczeń. Sięga po tradycje rodzinne, ale również muzyczne inspiracje wynikające z jej własnej muzycznej edukacji. Kiedy w 2003 roku ukazał się album „Paganini: After A Dream”, pomyślałem, że artystka wchodząc na muzyczne salony wielkiego świata, sięgając po najlepsze dostępne na świecie skrzypce i grając w ojczyźnie niedoścignionego wirtuoza porzuci jazzowe kluby i już zawsze będzie grań w wielkich salach koncertowych.

Tak się jednak nie stało, a kolejne albumy utworzyły cykl, do którego należy również „Southern Comfort”. Rodzinne inspiracje rozpoczął doskonale przyjęty „I’ll Be Seeing You: A Sentimental Journey”, którego kontynuacją był wydany w 2010 roku „Reverse Thread”. W 2014 roku w ręce fanów nie rozpieszczającej zbyt dużą ilością nagrań album „Southern Comfort”.

Niektórzy mogą narzekać, że Regina Carter znalazła się już dawno bardzo daleko od klasycznego jazzowego grania i że właściwie nie wiadomo, jaki w tym wszystkim sens. Nietrudno go jednak odnaleźć. Regina Carter proponuje nam po raz kolejny niezwykle nowoczesną i muzykalną wersję znanych amerykańskich melodii. Mając u boku wiernego druha w osobie gitarzysty znanego z wieloletniej współpracy z Cassandrą Wilson – Marvina Sewella, zabiera słuchaczy w podróż po amerykańskim południu, gdzie wiele prezentowanych melodii znane jest słuchaczom na wylot.

W tym właśnie tkwi mały problem – „Southern Comfort” to płyta amerykańska, z pewnością zupełnie inaczej odbierana w Stanach Zjednoczonych, gdzie folk jest nie tylko egzotyczną muzyką zza Wielkiej Wody, ale również muzyką z dzieciństwa wielu potencjalnych odbiorców. Pomysłów na współczesne adaptacje znanych melodii jest wiele, niektóre zbliżają się niebezpiecznie do taneczno-muzycznej komercji, co dotyka nawet tak znanych i wyśmienitych artystów jak choćby Bill Frisell. Inni podchodzą do takich tematów z muzealną dokładnością tworząc równie niewiele znaczące płyty, dla których czas się zatrzymał, jak choćby Wynton Marsalis, równie znamienity, choć zagubiony w muzycznym muzealnictwie kustosz muzeum, które sam stworzył.

Regina Carter jest w takich muzycznych wspominkach dużo lepsza. Proponuje przetworzony, nowoczesny, choć zagrany w akustycznych składach folk wspomagany jedynie od czasu do czasu odrobiną elektronicznych sampli, co wynika zresztą bardziej z opisu na okładce albumu niż z jego muzycznej zawartości. Do tego jest wybitną skrzypaczką.

Śledząc dotychczasowe muzyczne dokonania Reginy Carter z pewnością na kolejny album trzeba będzie parę lat poczekać. Kontynuując muzyczną rodzinną podróż, która obejmowała już inspiracje ze strony matki artystki w postaci kolekcji wiekowych jazzowych standardów – „I’ll Be Seeing You: A Sentimental Journey”, dalekie afrykańskie korzenie w postaci albumu „Reverse Thread” i wspomnienia ze szkoły muzycznej zawarte na płycie „Paganini: After A Dream”, czekam na kolejną pozycję. Nowy album zawiera muzyczne wspomnienia artystki ze strony ojca i dziadka pochodzącego z Alabamy. Kolejny – mam nadzieję będzie oznaczał prezentację muzycznych korzeni kuzyna Reginy Carter – Jamesa Cartera. Usłyszymy zatem powrót do Johna Coltrane’a? Tego nie wiem, ale to byłoby logiczne. Na razie jednak warto nacieszyć się najnowszym dziełem artystki – albumem „Southern Comfort”.

Regina Carter
Southern Comfort
Format: CD
Wytwórnia: Sony

Numer: 888430050525

05 czerwca 2014

David Linx – Rock My Boat

Ten album został wydany w 2011 roku, jestem jednak przekonany, że nie tylko dla mnie, ale też dla wielu z Was będzie nowością, o której nie słyszeliście. Postać lidera zespołu – belgijskiego wokalisty Davida Linxa była mi dotąd zupełnie nieznana i z pewnością nie kupiłbym płyty z modnie wyglądającym zdjęciem wokalisty na tle pikowanej kanapy z w większości autorskimi kompozycjami, gdyby nie nazwisko Rhody Scott na okładce. Płytę kupiłem przypadkiem kilka dni temu ciesząc się, że przypadkiem wpadł mi w ręce kolejny album ze znaczącym udziałem tej wybitnej artystki.

Dyskografia Rhody Scott obejmuje kilkadziesiąt płyt i jest niezwykle trudna do skompletowania, bowiem artystka nie ma szczęścia do wytwórni, które długo utrzymują swoje albumy w katalogu. Każdą więc okazję trzeba natychmiast wykorzystać.

„Rock My Boat” to jednak nie tylko wyśmienity album Rhody Scott, to dla mnie także odkrycie całkiem niezłego wokalnie Belga, który w dodatku potrafi napisać zgrabne jazzowe piosenki i zaśpiewać je w sposób potrafiący pogodzić oczekiwania fanów lekkiego i przyjemnego śpiewania poruszającego się na krawędzi muzycznej tandety w rodzaju Michaela Bubble z wyrafinowanymi pomysłami harmonicznymi Kurta Ellinga. Za oboma panami raczej nie przepadam, stąd moje niesłabnące zdziwienie faktem, że ich połączenie w postaci Davida Linxa przypadło mi do gustu. Może to te organy w tle, które są kwintesencją oszczędnego stylu gry Rhody Scott? A może oszczędne gitarowe solówki Nguyena Le?

No właśnie. Album pełen jest gości specjalnych, wśród których ja rozpoznaję jedynie nazwisko wietnamskiego gitarzysty, który, co dla niego dość nietypowe, potrafił stanąć w drugim szeregu i nie zakrzyczał swoją gitarą nastrojowych ballad Davida Linxa. Część występów gości specjalnych uważam za nieco mniej udane – jak choćby recytacje Tejana Karefa w tekście napisanym do kompozycji Milesa Davisa „Yesternow”.

Ten album z pewnością nie stanowi żadnego istotnego jazzowego przełomu. Wyróżnia się jednak świeżością na tle innych męskich produkcji wokalnych, których, szczególnie w wykonaniu młodszego pokolenia artystów (jeśli do takich można zaliczyć nagrywającego od późnych lat osiemdziesiątych Davida Linxa) nie ma wcale tak wiele. David Linx pokazuje jak można z wielkim wdziękiem pogodzić wyśmienitą technikę wokalną z przebojowością i odrobiną popowego gwiazdorstwa nie idąc na artystyczne kompromisy schlebiającej tej części potencjalnych klientów, którym muzyka nie przeszkadza za bardzo, byle nie była jakaś szczególnie skomplikowana.

Uwielbiam takie niespodziewane odkrycia i album wydany w 2011 roku traktuję dziś jako wartą mojej rekomendacji nowość. Możecie już zakończyć poszukiwania płyty na letnie wieczory. Z pewnością „Rock My Boat” jest będzie doskonałym wyborem, a wyśmienite organy Rhody Scott będą świetnym uzupełnieniem bardzo dobrego materiału napisanego przez lidera.

David Linx
Rock My Boar
Format: CD
Wytwórnia: Naïve
Numer: 3298496213111

03 czerwca 2014

Paul Motian – On Broadway Volume 1

„On Broadway Volume 1” to dziś początek całkiem długiego cyklu wydawniczego, obejmującego 5 płyt. W 1989 roku nikt nie mógł przewidzieć, że ukaże się aż 5 albumów. Paul Motian zmarł w 2011 roku i pomimo faktu, że już po jego śmierci ukazało się kilka nowych płyt z jego udziałem, dalszego ciągu cyklu „On Broadway” raczej nie należy się spodziewać. Wielka to szkoda, bo cały cykl jest wybitny, a ciekawych jazzowych standardów z pewnością starczyłoby jeszcze na parę płyt.

Pierwsze dwa z 5 albumów to nagrania Paula Motiana z jego własnym zespołem, w skład którego przez wiele lat wchodzili: saksofonista Joe Lovano, gitarzysta Bill Frisell i basista Charlie Haden. W zasadzie już za ten skład można przyznać przysłowiowe 5 gwiazdek, jednak jak uczy doświadczenie, nazwiska nie grają, a przynajmniej nie zawsze. Tym razem jednak grają i to jak… W części trzeciej gościnnie wystąpił Lee Konitz, późniejsze albumy zdominowała niezwykła osobowość japońskiego pianisty Masabumi Kikuchi. Dziś jednak o pierwszym albumie. W zasadzie próba wybrania jednej z tych pięciu płyt, jako tej najdoskonalszej skazana jest na niepowodzenie, a w dodatku zupełnie niedorzeczna. Dlatego właśnie część pierwszą, z racji na chronologię uważam za najbardziej reprezentatywną – podobnie jest z wieloma filmami – części późniejsze bywają doskonalsze, ale brak im odrobiny uroku i bywają kopiami oryginału.

Album „Volume 1” ukazał się w 1988 roku, pierwotnie nakładem JMT, wytwórni, z którą współpracę Paul Motian rozpoczął zaledwie kilka miesięcy wcześniej znakomitym albumem „Monk in Motian”. Na „Volume 1” trafiły utwory relatywnie stare, pochodzące z lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku, posiadające teatralno-musicalowe korzenie. Tytuł albumu zobowiązuje i choć wszystkie 9 kompozycji zaczynało na deskach teatralnych, dla fanów jazzu nie będą stanowiły zaskoczenia. To jazzowe standardy, znane z dziesiątek, jeśli nie setek wykonań. W interpretacji muzyków zespołu Paula Motiana stanowią jedynie pretekst dla wspólnego muzykowania, a znane większości słuchaczy melodie pojawiają się jakby od niechcenia, bo przecież dysponując piękną melodią nie wypada o niej zapomnieć. Najdokładniej znane tematy cytuje Joe Lovano, choć brzmienie albumu wydaje się być zdominowane przez gitarę Billa Frisella.

Za większością solowych projektów gitarzysty zespołu generalnie nie przepadam. Moim zdaniem warto mieć jedną jego płytę, w zasadzie dowolna, a pozostałe są kopiami tej, którą wybierzecie. Być może Bill Frisell potrzebuje w zespole lidera, a sam lepiej czuje się w roli nawet głównego głosu, ale niekoniecznie kogoś odpowiedzialnego za kształt muzyki. Całkiem odmiennie, niż Paul Motian. Nie spodziewajcie się wirtuozerskich perkusyjnych solówek. To zupełnie inny styl, zresztą sam Paul Motian zawsze grał oszczędnie i raczej wolał pozostawać w tle, dając szansę innym. Cała seria „On Broadway” to jednak jego płyty. Nie patrzcie na Paula Motiana tylko przez pryzmat legendarnego zespołu Billa Evansa. Paul Motian był muzykiem wybitnym. Wystarczająco dużo dowodów na to stwierdzenie znajdziecie na tej płycie, a to tylko jeden z równie dobrych 5 albumów.

Dziś wszystkie 5 części można kupić w jednej paczce wydanej przez wytwórnię Winter & Winter i to jest z pewnością najlepszy sposób, bo cena jest korzystna, a materiał dość różnorodny, więc na pewno nie znudzicie się zawartością 5 płyt CD.

Paul Motian
On Broadway Volume 1
Format: CD
Wytwórnia: Winter & Winter

Numer: 025091020027

28 maja 2014

Pierrick Pedron – Kubic's Cure

To było niemal dokładnie rok temu, kiedy ukazała się płyta francuskiego saksofonisty Pierrick Pedrona poświęcona muzyce Theloniousa Monka. To była bardzo dobra płyta, a w zasadzie ciągle jest, bo przecież można do niej wracać dowolnie często. Okazuje się, że to mógł być początek jakiejś większej serii wydawniczej w jego wykonaniu, bowiem właśnie ukazał się z niemal identyczną grafiką na okładce kolejny album z cyklu – „Kubic’s Cure”. To duże zaskoczenie, biorąc pod uwagę muzyczne zainteresowania lidera. Delikatnie rzecz ujmując Theloniousa Monka i The Cure w zasadzie wszystko dzieli i nic nie łączy. Przynajmniej nie łączyło do dzisiaj, bowiem teraz łączy ich cykl Pierricka Pedrona.

Dla mnie to również wyjątkowa muzyczna przygoda, bowiem muzyka The Cure jest mi zupełnie nieznana, więc dla mnie ten album nie jest zbiorem coverów. Nie znając oryginałów trudno mi ocenić, jak wiernie zespół Pierricka Pedrona oddał ducha kompozycji Roberta Smitha i pozostałych członków zespołu. Całkiem możliwe, biorąc pod uwagę wiek lidera, że The Cure to ważny element jego muzycznej młodości.

Pierwotne źródło kompozycji jest oczywiście ważne, a zgrabne omówienie relacji pomiędzy nową wersją, a wizją autorów kompozycji zapewnia zgrabne wypełnienie miejsca przeznaczonego przez wydawcę na płytową recenzję. Trudno jednak nadrobić zaległości sprzed lat, tym bardziej, że żadnej płyty The Cure nie odnalazłem w swojej kolekcji, a z promocyjnego materiału wytwórni ACT! wiem, że oprócz dwu wielkich przebojów The Cure – „Lullaby” i „Boys Don’t Cry” pozostałe, to raczej mniej znane kompozycje, co dodatkowo podkreśla, że dla Pierricka Pedrona twórczość The Cure jest ważnym elementem jego muzycznej tożsamości.

Gra Pierricka Pedrona jest pełna pasji i improwizatorskiej inwencji. Muzyk kierując zespołem potrafi sięgać po egzotyczne rytmy i trafnie wybierać gościnnie występujących muzyków. W każdym z utworów melodia jest czytelna i pewnie bliska oryginalnej (wspominałem już o mojej niewielkiej wiedzy na temat oryginałów), jednak pojawia się zawsze w sposób nieoczywisty, momentami zaznaczona jest delikatnie, jakby tylko dla przypomnienia, co właściwie jest grane. To rodzaj dekonstrukcji, swoistego domku z kart, w którym zabawa polega na wyciąganiu kolejnych nut tak, żeby całość się nie zawaliła. Wygrywa ten, kto wyciągnie więcej zachowując jeszcze rozpoznawalność dla wiernych fanów oryginalnych kompozycji.

Cykl „Kubic’s…” rozwija się dynamicznie, zaskakująco i intrygująco, pokazując wszechstronne muzyczne inspiracje i wyjątkową umiejętność pozostawiania własnego piętna na ogranych na tysiące sposobów niezwykle charakterystycznych melodiach (to pewnie bardziej dotyczy płyty poświęconej Theloniousowi Monkowi). Jeśli za rok ma pojawić się kolejny odcinek – po zestawieniu Monka z The Cure nie podejmuję się nawet spróbować przewidzieć kolejnego odcinka. Wiem jednak, że na pewno będę jednym z pierwszych klientów, którzy kupią ten album. Rok temu zupełnie nieznany mi saksofonista awansował dzięki dwu płytom to grona tych, których nagrania będę kupował bez wahania.

Pierrick Pedron
Kubic's Cure
Format: CD
Wytwórnia: ACT!
Numer: ACT 9554-2

21 maja 2014

The Modern Jazz Quartet – Fontessa

„Fontessa” to pierwszy album nagrany przez The Modern Jazz Quartet dla nowej wtedy dla zespołu wytwórni – Atlantic. To właśnie od tego, nagranego na początku 1956 roku albumu zaczęła się trwająca ponad 20 lat współpraca zespołu z tą zasłużoną dla jazzu wytwórnią. „Fontessa” to również drugi, jeśli nie liczyć wydanych dużo później bootlegów i nagrań koncertowych, płyta nagrana z nowym perkusistą – Connie Kayem. Debiut zespołu w nowym składzie był całkiem udany – dał fanom jeden z najlepszych albumów zespołu – „Concorde”.

W połowie lat pięćdziesiątych to był jeden z wielu ukazujących się wtedy albumów. Dziś być może nazwalibyśmy go kolejną tak samo dobrą, jak poprzednie płytą jednego z ważnych młodych zespołów. Perspektywa historyczna pozwala jednak spojrzeć na tą płytę nieco inaczej. To prawda, że niewiele tu własnych kompozycji Johna Lewisa i Milta Jacksona. Można uznać, że kolejny raz – jeśli zabrakło własnych pomysłów, to muzycy w studiu sięgnęli po standardy, które wszyscy znali. Musicie jednak pamiętać, że John Lewis był perfekcjonistą. Nie ma przypadkowych nagrań The Modern Jazz Quartet. „Fontessa” nie jest kolejną sesją przypadkowo zebranych w studiu muzyków, którzy czasem tworzyli rzeczy genialne, bo taki był dzień, a czasem jedynie bardzo dobre. Tylko kilka zespołów w tym czasie miało tak stabilny skład i tak intensywnie pracowało nad własną muzyką, jak The Modern Jazz Quartet. Erroll Garner, Gerry Mulligan, Oscar Peterson. Oni wszyscy rozglądali się na boki, głównie w kierunku europejskiej muzyki klasycznej, poszerzając nie tylko katalog jazzowych harmonii, ale również dając sobie możliwość gry w salach koncertowych, których właściciele w latach pięćdziesiątych be-bop ciągle uważali za barbarzyńską czarną muzykę.

Owe poszukiwania nowych brzmień wymagały dużej ilości prób i stawiały członkom zespołu, w szczególności tym, którzy nie mieli klasycznego muzycznego wykształcenia nieco większe wymagania. Te poszukiwania doprowadziły kilka lat później do powstania muzyki zwanej dziś trzecim nurtem, a The Modern Jazz Quartet był jednym z twórców tego stylu, a nawet jego nazwy, która wedle jednej z wersji pochodzi bezpośrednio od tytułu albumu zespołu, nagranego razem z Jimmy Giufree – „Third Stream Music”, choć inni uważają, że już w 1957 roku tej nazwy na swoich wykładach uniwersyteckich używał Gunther Schuller, który termin wymyślił już w latach czterdziestych, kiedy grał na waltorni w zespole Milesa Davisa – „The Birth Of The Cool”. Sam Gunther Schuller w 1955 roku założył z Johnem Lewisem stowarzyszenie Modern Jazz Society.

Miało być o albumie „Fontessa” a wyszło inaczej. „Fontessa” to album genialny w swojej elegancji i prostocie, a jednocześnie zaskakująco odkrywczy. To jedna z najważniejszych płyt The Modern Jazz Quartet, ale tylko dlatego, że powstała stosunkowo wcześnie.

Album nagrano pierwotnie w wersji monofonicznej, a wersja stereo powstała nieco później, prawdopodobnie zupełnie bez udziału muzyków. W jej sporządzeniu nie ustrzeżono się błędów technicznych, które w istotny sposób wpłynęły na jakość techniczną niezliczonych wersji cyfrowych sporządzonych z taśm matek. Dlatego, jeśli możecie, poszukajcie wersji monofonicznej. Tak właśnie wydawane są dziś staranniejsze wydania pochodzące z centrali Atlantic w USA. W wypadku tego albumu naprawdę warto zwrócić na ten z pozoru błahy szczegół uwagę.

The Modern Jazz Quartet
Fontessa
Format: CD
Wytwórnia: Atlantic

Numer: 075678132926