16 czerwca 2012

Dorota Miśkiewicz – Ale


Jazzowym ortodoksom ta płyta się nie spodoba. Ale ja nie słucham jazzu, tylko dobrej muzyki i mnie się ta płyta podoba. Jest dobrze napisana i zagrana, sympatyczna, wesoła, momentami zaskakująca i niebanalna. Jest poszukująca i jednocześnie dojrzała.

Wiele wokalistek, nie tylko jazzowych narzeka często na brak repertuaru. Większość materiału na „Ale” Dorota Miśkiewicz napisała z Markiem Napiórkowskim, który zagrał na wielu instrumentach, a w szczególności na różnego rodzaju gitarach. Ich brzmienie, w szczególności tam, gdzie to instrumenty akustyczne, jest równie ważne dla płyty, jak głos Doroty Miśkiewicz. To gitary żywe, pełne rytmicznej inwencji i ciekawych barw, często zainspirowane klasycznymi nagraniami z przeszłości.

Dla mnie najciekawszym momentem albumu jest wokaliza Doroty Miśkiewicz w „Lins” – kompozycji dedykowanej Ivanowi Linsowi. Ciekawe są również utwory zamykające płytę – „Jasności nie mam” i „Świerk”. Do duetów z Wojciechem Waglewskim i Ewą Bem nie jestem jeszcze przekonany, ale płyta jest ze mną dopiero od kilku dni.

Na płycie znajdziecie też odrobinę elektroniki, ale tej w najlepszym wydaniu, analogowej, brzmiącej nieco staroświecko, ale to brzmienia, które już udowodniły, że wytrzymują próbę czasu i odpowiednio użyte nie sprawiają wrażenia plastikowej tandety, której nadużywają współcześni wykonawcy muzyki pop.

Niezależnie od tego, czy uznamy, że najnowszy album Doroty Miśkiewicz to jazzowe ballady, najwyższej jakości autorskie piosenki, czy kompozycje przypominjaące nowoczesne produkcje skandynawskie – jako choćby płyty Anji Garbarek, czy Silje Nergaard, to zwyczajnie dobra muzyka. Świetna płyta na letni wieczór, albo długą jazdę samochodem gdzieś w nieznane… Robię to przy każdej możliwej okazji. Nie dzielcie muzyki na gatunki, tylko na dobrą i złą, a może nawet pojdźmy dalej – dzielcie ją na taką, która sprawia Wam przyjemności i całą resztę… Mnie wysłuchanie „Ale” sprawiło wiele przyjemności…

Dorota Miśkiewicz
Ale
Format: CD
Wytwórnia: Sony
Numer: 886919368321

Simple Songs Vol. 57


Kolejny standard tak popularny I często grywany, a również śpiewany, że z pewnością w jednej audycji się nie zmieści… „My Funny Valentine”… To kompozycja Richarda Rodgersa i Lorenza Harta napisana w 1937 roku jako część oprawy muzycznej widowiska estradowego „Babes In Arms” wystawionego na Broadwayu. Zaczniemy dość nietypowo – od stosunkowo nowej wersji pochodzącej z 1997 roku. Na fortepianie zagra i zaśpiewa Shirley Horn. Nagranie pochodzi z płyty „I Remember Miles”. To wyjątkowo wyciszone, jednak nie pozbawione emocji wykonanie.

* Shirley Horn – My Funny Valentine – I Remember Miles

„My Funny Valentine” nie ma jednego, tego jedyngo i najważniejszego wykonania. Ma trzy, a właściwie trzech artystów, którzy wielu słuchaczom kojarzą się z tą melodią. Każdy z nich wykonywał i nagrywał tą melodię wielokrotnie. To Chet Baker, Frank Sinatra i Miles Davis. Za Frankiem Sinatrą nie przepadam, nie neguję jego muzycznego geniuszu i talentu, ale jakoś za nim nie przepadam. Jednak Miles Davis i Chet Baker to co innego. Zacznijmy od Cheta Bakera, on nie tylko grał „My Funny Valentine” na trąbce, ale również śpiewał. Tak jak w innych nagraniach, jego głos dojrzewał i nabierał barwy z wiekiem. My posłuchamy dziś jednego z najwcześniejszych wykonań. Nagranie pochodzi z 1954 roku. Oprócz lidera zagrają Russ Freeman na fortepianie, Carson Smith na kontrabasie i Bob Neel na perkusji.

* Chet Baker - My Funny Valentine - My Funny Valentine

Zanim przejdziemy do Milesa Davisa, mała miniaturka skrzypcowa, o której nie chciałbym zapomnieć. Zagra dwu prawdopodobnie najważniejszych slrzypków w historii tego instrumentu, nie tylko jazzowej historii… Yehudi Menuhn i Stephane Grappelly. Nagranie pochodzi ze zbioru amerykańskich standardów, który często bywa nazywany songbookiem danego kompozytora. Tak nazywano płyty największych wokalistek. Tym razem to zbiór nagrań dwu skrzypków, wydany współcześnie w formie 3 płyt CD zawierających nagrania z różnych okresów współpracy obu, pochodzących z różnych muzycznych wiatów artystów. Ten zbiór oprócz kompozycji Richada Rodgersa i Lorenza Harta także muzykę Irvinga Berlina, Jerome Kerna, Cole Portera, George’a i Iry Gershwinów i trochę innych standardów. „My Funny Valentine” pochodzi z 1977 roku.

* Stephane Grappelly And Yehudi Menuhin - My Funny Valentine - Menuhin & Grappelli Play Berlin, Kern, Porter And Rodgers & Hart

Teraz Miles Davis… W tym miejscu powinno pojawić się nagraniu pochodzące z jednej z najpiękniejszych płyt trębacza – „The Complete Concert 1964 My Funny Valentine + Four & More”. To jednak kilkanaście minut, na które dziś nie mamy czasu. Jednak obiecuję, że za tydzień to nagranei rozpocznie audycję, bowiem „My Funny Valentine” będzie miało za tydzień swoją drugą odsłonę w „Simple Songs”. Posłuchajmy więc najwcześniejszej z oficjalnie opublikowanych wersji – nagrania pochodzącego z płyty „Cookin’” z 1954 roku. Zagra jeden z najlepszych składów mistrza jazzowych kwintetów – John Coltrane (saksofon tenorowy), Red Garland (fortepian), Paul Chambers (kontrabas) i Philly Joe Jones (perkusja).

* Miles Davis Quintet – My Funny Valentine – Cookin’

Teraz może coś nowszego i nowocześniejszego w formie, nagranie inspirowane melodią „My Funny Valentine”. Znowu będą skrzypce. Zagra Billy Bang z zespołem. Brett Allen na gitarze, Akira Ando na basie i Denis Charles na perkusja. Nagranie pochodzi z wydanej w 1996 roku płyty „Spirits Gathering”.

* Billy Bang Quartet – My Funny Valentine – Spirit Gathering

Dziś ni ebędzie kącika polskiego, za tydzień pewnie jakieś polskie nagranie się pojawi, jest z czego wybierać. Brzmienia organów Hammonda w „My Funny Valentine” – powolnych snujących się akordów jednak nie potrafię sobie darować już dziś, choć początkowo planowałem tą płytę zagrać dopiero za tydzień. Na organach zagra Jimi Smith, na gitarze Thornel Schwartz, a na perkusji Donald Bailey. Nagranie pochodzi z dodatków do cyfrowego wydania wszystkich 3 albumów z serii „A New Sound... A New Star”, jednych z pierwszych nagrań Jimi Smitha.

* Jimi Smith – My Funny Valentine - A New Sound... A New Star

Dobry jazzowy standard można zagrać na każdym instrumencie. Posłuchajmy teraz dość nietypowego składu. Zagra 3 kontrabasistów. To będzie koncertowe nagranie zarejestrowane w roku 2000. Smyczkiem zagra John Clayton, a towarzyszyć mu będą Ray Brown I Christian McBride.

* Ray Brown, John Clayton, Christian McBride – My Funny Valentine – Superbass 2

Oprócz Johna Coltrane’a w zesple Milesa Davisa, nie było dziś wykonania saksofonowego. Na koniec trzeba to koniecznie naprawić. Zagra więc Paul Desmond. Płyta „Desmond Blue” rozpoczyna się od „My Funny Valentine”. Za czasów płyt analogowych początek płyty był ważny. Ludzie w sklepach zaczynali przed potencjalnym zakupem słuchać właśnie od pierwszego utworu na stronie A. Nagranie pochodzi z 1961 roku.

* Paul Desmond with Strings – My Funny Valentine – Desmond Blue

Na koniec posłuchajmy zapowiedzi koncertu, od którego zacznie się audycja za tydzień, czyli od prezentacji zespołu, który nagrał album „The Complete Concert 1964 My Funny Valentine + Four & More”, który zaczyna się od „My Funny Valentine”.

* Mort Fega – Introduction to My Funny Valentine - The Complete Concert 1964 My Funny Valentine + Four & More

13 czerwca 2012

Various Artists - Chimes Of Freedom: The Songs Of Bob Dylan, Honoring 50 Years Of Amnesty International


Cel szczytny i zadanie z gatunku właściwie niemożliwych. Tych, co potrafią zaśpiewać wiersze Boba Dylana i pozostać sobą nie ma wielu. Jeśli zaś odliczyć artystów folkowych, to właściwie nie zostaje prawie nikt.

Od takiej reguły są jednak wyjątki. Do nich należy z pewnością Martyna Jakubowicz i jej wybitny album „Tylko Dylan”, o którym pisałem tutaj:


Cz wśród 72 prób zmierzenia się z twórczością Boba Dylana zebranych na 4 wypełnionych po brzegi krążkach znajdziemy coś urzekającego, dokonanie artystyczne na miarę tego, co z wierszami największego rockowego poety wszech czasów zrobiła Martyna Jakubowicz?

Z pewnością sam projekt wydania tak monumentalnego muzycznie choć skromnego w formie zestawu zasługuje na uznanie. Jedynie jego producenci wiedzą, ile z gwiazd oddaje hołd Bobowi Dylanowi, a ile głosuje za ideami Amnesty International.

Wedle deklaracji z okładki wydanego w 2012 roku zestawu, wszystkie utwory są wcześniej nie publikowane. W stosunku do kilku z nich mam pewne wątpliwości. Szczególnie w przypadku artystów już nie żyjących… Być może „One Too Many Mornings” Johnny Casha jest jakimś niewydanym wcześniej wynalazkiem z archiwum. Być może „Don’t Think Twice, It’s All Right” Kronos Quartet to wersja wcześniej nie publikowana. Takich przykładów jest na czterech płytach jeszcze kilka. To ciekawy materiał dla badań biografów wymienionych muzyków i zespołów oraz kolekcjonerów.

Przyjrzyjmy się jednak zawartości płyt bez wnikania w pochodzenie poszczególnych nagrań. Całość muzyki można podzielić w zasadzie na 3 grupy.

Pierwsza z nich – ci muzycy mieli najłatwiej. To wykonawcy folk i country. Oni zaśpiewali teksty Boba Dylana w swoim stylu. Ich własna twórczość  często w czasach największej świetności Boba Dylana dotyczyła podobnych społecznie zaangażowanych tematów. Stosunkowo łatwo jest więc im wypaść tu prawdziwie, po swojemu. Rozumieją i czują to o czym śpiewają. To choćby Joan Baez, Pete Seeger, czy Kris Kristofferson.

Niektórzy z muzyków starali się naśladować głos i estetykę Boba Dylana. Najczęściej wypada to blado, jeśli nie wręcz śmiesznie, jak w przypadku Diany Krall. To druga grupa.

Trzecia grupa – najczęściej młodszych i nieco mniej znanych wykonawców, zwyczajnie pozostała przy swojej muzyce, grając klasyczne covery i śpiewając tekst, któreg znaczenia prawdopodobnie część z nich nawet nie próbuje zrozumieć, a nawet jeśli rozumieją, to ja tego w ich wykonaniach nie słyszę. Oszczędzę Wam nazywania po imieniu tych najbardziej kuriozalnych przypadków, kiedy przekaz muzyczny i kompletnie pozbawiony emocji wokal czyni z ważnych dla pokolenia Boba Dylana spraw kolejną bezbarwną piosenkę. Każdy może sam ocenić, jaką krzywdę niektórzy robią na tych płytach genialnym tekstom…

Wreszcie wielkie sławy – ludzie, którzy przyszli na chwilę do studia i zagrali na luzie, często bez wielkiej produkcji, która otacza ich na co dzień, jak Pete Townsend, Nils Lofgren, czy Jeff Beck… Oni nie muszą niczego światu udowadniać, a jednak wypadają bardziej wiarygodnie niż mniej znane zespoły, dla których często takie wydawnictwa są wielką szansą na zaistnienie…

Z drugiej strony podchodzenie na zbytnim luzie do ważnych dla wielu tekstów może być niebezpieczne. Niektóre ze sław wpadły w tą pułapkę, jak choćby Sinead O’ Connor, Sting – tragicznie beznamiętne „Girl From The North Country”, czy Mark Knopfler – równie beznadziejne „Restless Farewell”. O Micku Hucknallu przez litość nie wspomnę…

Lenny Kravitz z zespołem próbował udawać atmosferę Nashville w „Blonde On Blonde”… Tylko po co?

Obronną ręką wyszli za to z postawionego zadania Elvis Costello, Angelique Kidjo i wcześniej mi nieznana Natasha Bedingfield, której autorskimi płytami postanowiłem się po wysłuchaniu „Ring Them Bells” bliżej zainteresować. Nic nie mają sobie też do zarzucenia Jeff Beck i Seal wykonujący razem „Like A Rolling Stone”… To najbardziej energetyczny numer na wszystkich 4 płytach. Tak powinien brzmieć ten utwór.

Czy zatem 4, a może 5 dobrych wykonań na 72 próby to wystarczająco dużo, żeby uzasadnić zakup tego wydawnictwa? Mam poważne wątpliwości… Jak chcecie dobrego Boba Dylana, to kupcie sobie kilka jego sztandarowych płyt, jeśli ich jeszcze nie macie, albo Martynę Jakubowicz, którą mieć powinniście koniecznie!

Various Artists
Chimes Of Freedom: The Songs Of Bob Dylan, Honoring 50 Years Of Amnesty International
Format: 4CD
Wytwórnia: Fontana / Amnesty International
Numer: 817974010016

11 czerwca 2012

<Full Drive> feat. Michael Patches Stewart – Jazz Cafe, Łomianki, 10.06.2012


Kiedy piszę ten tekst w Jazz Cafe w Łomiankach odbywa się druga odsłona niezwykłego koncertu połączonego z nagraniem kolejnej, trzeciej już w tym miejscu płyty zespołu <Full Drive>. Wczoraj było wyśmienicie, nie mam wątpliwości, że dziś też jest tam bardzo gorąco…

Henryk Miśkiewicz

Jazz Cafe to miejsce niezwykłe, jedno z nielicznych w Warszawie i okolicach, jeśli nie tak właściwie jedyne jazzowe miejsce na mapie Warszawy… Dla posiadaczy samochodów to Warszawa, dla tych, którzy samochodami nie dysponują…Może już niekoniecznie…

Henryk Miśkiewicz

Jedno jest pewne… Być może dziś będzie lepiej, niż było wczoraj, ale już tylko z wczorajszego koncertu da się z pewnością złożyć wyśmienity koncertowy album. <Full Drive> to właśnie Full Drive. Zespół gra tak, jak się nazywa, albo nazwę zyskał definiując swój muzyczny styl. Już nie pamiętam jak to było…

Kolejna edycja zespołu, w którym podstawowy skład pozostaje bez zmian, ta z 2012 roku to muzyczni liderzy – Henryk Miśkiewicz i Marek Napiórkowski. Poza tym na gitarze basowej Robert Kubiszyn i na perkusji Michał Miśkiewicz. Ponadto gość specjalny – Michael Patches Stewart na trąbce.

Marek Napiórkowski

Robert Kubiszyn

Michał Miśkiewicz

Repertuar, to kompozycje członków zespołu uzupełnione o te, może nieco mniej znane, ale z pewnością wyśmienite utwory takich sław, jak Freddie Hubbard, Wayne Shorter, czy Milton Nascimento.

Niezależnie od tego, czy zespół gra własne kompozycje, czy standardy największych sław, ma własny, niepowtarzalny sound. Jego wyróżnikiem jest przede wszystkim estradowa energia, witalność, ale również doskonałe zgranie muzyków i sporo ciekawych rozwiązań aranżacyjnych. Mimo scenicznej swobody, czuje się, że to nie jam session, a przygotowane i przemyślane i przećwiczone wcześniej pomysły, co samo w sobie nie jest wadą. Jeśli tylko nie oznacza ogrywania w kółko tych samych pomysłów. A w przypadku zespołu Henryka Miśkiewicza nie oznacza. Tu raczej pomysłów jest aż za dużo… Dwa długie sety mijają niepostrzeżenie, wydaje się, że koncert dopiero się rozkręca, a tu już koniec… A tak przecież odbieramy jedynie te najlepsze występy na żywo.

Skład <Full Drive> to też świadectwo tego, że w muzyce nie ma podziałów pokoleniowych, kulturowych, narodowościowych, ani żadnych innych. To również świadectwo, że nawet jeśli wiele z rozwiązań stosowanych przez muzyków zostało już gdzieś kiedyś zagranych, to jeśli robi się to dobrze, a przede wszystkim z pasją, to nie sposób nikomu zarzucić wtórności, czy zbędnych zapożyczeń…

Michael Patches Stewart

Cieszy mnie fakt, że Patches zabawi nad Wisłą nieco dłużej. Powli możemy zacząć nazywać go naszym rodzimym trębaczem. W przyszłym roku we wszelakich jazzowych ankietach organizowanych w Polsce w kategorii trąbki można już będzie na niego głosować… Przynajmniej tak być powinno. Rodzimym trębaczom przybył bardzo silny konkurent. Nie tylko w ankietach, ale też na wszelakich sesjach, bowiem Patches to muzyk niezwykle uniwersalny, odnajdujący się równie wyśmienicie w klimatach nowoorleańskich, gdzie potrafi zagrać wibrato w sposób nieznany żadnemu muzykowi w Polsce, jak w kilmatach fusion – jak w Full Drive. Owe nowoorleańskie wibrato ma w genach i muzycznych korzeniach, bowiem urodził się i wychował w Nowym Orleanie. Patches może też grać w każdym popowym zespole, do czego uprawnia go doświadczenie z wielu tras koncertowych z Whitney Houston i w pierwszym rzędzie w każdym big-bandzie i w każdej innej formie muzycznej. Owa uniwersalność to cecha amerykańskich muzyków, a być w uniwersalności wybitnym, to przejaw niepowtarzalnego talentu… To nasz nowy trębacz…

Oscar Peterson – Oscar Peterson Plays Porgy & Bess


Oscar Peterson to mój ulubiony pianista w kategorii absolutnej, a zespół, który tworzył przez wiele lat z Rayem Brownem I Edem Thigpenem jest prawdopodobnie najlepszym jazzowym trio wszechczasów… „Oscar Peterson Plays Porgy & Bess” to jeden z pierwszych albumów, które nagrali razem.

Już od końca lat czterdziestych Oscar Peterson grał z Rayem Brownem w duecie, później, co przyniosło serię całkiem udanych nagrań, w zespole grywali na gitarze najpierw Barney Kessel, a później Herb Ellis. W tym składzie muzycy nagrali między innymi arcydzieło, uznawane przez wielu za najdoskonalsze nagranie Oscara Petersona „At The Stratford Shakespearean Festival”. Z pewnością ta płyta znajdzie się kiedyś w naszym Kanonie.

Przyszła jednak pora na perkusistę. Muzycy, pewnie wspólnie, wybrali jednego z mało docenianych wtedy i równie mało docenianego dziś Eda Thigpena. Okazał się wymarzonym partnerem dla wyśmienicie swingujących muzyków. To właśnie swing, ten nowoczesny, oznaczający trudną do zdefiniowania lekkość rytmu, który niekoniecznie jest wyznaczany przez równe, odmierzane przez metronom jednostki czasu, stanie się już na zawsze najważniejszym elementem wszystkich nagrania tria: Oscar Peterson, Ray Brown, Ed Thigpen. Niezależnie od tempa i charakteru kompozycji. Ten sposób gry będzie próbowało skopiować i próbuje do dziś niezliczona rzesza muzyków. Nikt jednak nie potrafi tak zagrać. Nie mam tu na myśli jedynie fortepianu, ale również kontrabas Raya Browna. Już od początkowych nut „I Got Plenty o’ Nuttin’” zagranych jedynie przez kontrabas wiadomo, że będzie się działo i że mamy do czynienia z wybitnym nagraniem.

A dalej jest tylko lepiej. Niezwykła interpretacja „Summertime” – melodii tak ogranej, że doprawdy trudno tu wymyślić coś nowego. „Oh Lawd, I’m On My Way” to chwila dla Eda Thigpena, którego rola w zespole jest zwykle zdecydowanie drugoplanowa, co wcale nie oznacza, że mało ważna. W tym utworze jednak to perkusja jest najważniejsza…

„It Ain’t Necessarily So” – minimalistycznie potraktowana melodia, tempo wolniejsze niż zwykle, ale ciągle pełne swingu…  Tą melodię, podobnie jak „Summertime” Oscar Peterson grywał i nagrywał wielokrotnie, nigdy jednak nie brzmiały one tak doskonale jak na „Oscar Peterson Plays Porgy & Bess” z 1959 roku. Całą muzykę do „Porgy & Bess” Oscar Peterson nagrał jeszcze raz w 1976 roku, tym razem w duecie z Joe Passem. Ale to zupełnie inne nagranie, bowiem wtedy zagrał na klawikordzie, co nie jest łatwym zadaniem w związku z ograniczonymi możliwościami technicznymi tego pradawnego i zupełnie obcego swingowym rytmom instrumentu.

Rok 1959, pierwszy rok działania zespołu w składzie, w jakim nagrano „ Oscar Peterson Plays Porgy & Bess” był dla zespołu niezwykle pracowity. Oprócz mnóstwa koncertów powstał najpierw album „A Jazz Portrait Of Frank Sinatra”, a później, w czasie jednego z najbardziej pracowitych letnich sezonów w historii jazzu, w Universal Recorders w Chicago w ciągu 4 tygodni zespół nagrał 10 albumów z tzw. songbookami wszystkich najważniejszych jazzowych kompozytorów. Niektóre z sesji były tak owocne, że w ciągu jednej nocy powstawały dwa albumy… Później, 12 października, w czasie jednego wieczora powstał album „Oscar Peterson Plays Porgy & Bess”, kończąc rok nagraniem albumu z Benem Websterem  -„Ben Webster With Oscar Peterson Trio”… Tak się kiedyś nagrywało i co niewiarygodne, rynek był w stanie wchłonąć te wszystkie nagrania… Z pewnością kilka z tych albumów trafi do Kanonu Jazzu już niedługo…

Oscar Peterson
Oscar Peterson Plays Porgy & Bess
Format: CD
Wytwórnia: Verve / Polygram
Numer: 731451980725