14 lipca 2011

Simple Songs Vol. 20

Zgodnie z zapowiedziami z zeszłego tygodnia audycja była kontynuujemy prezentacji różnych wykonań „Autumn Leaves”. Tym razem prezentowane były gitarowe wykonania tego standardu. O historii kompozycji opowiadałem przed tygodniem, tak więc teraz jedynie szybkie przypomnienie. Kompozycja została napisana we Francji, krótko po zakończeniu drugiej wojny światowej przez Josepha Kosmę, węgierskiego kompozytora przebywającego wtedy w Paryżu. Oryginalny francuski tekst napisał Jacques Prevert. Pierwsze wykonania nie sugerowały, że to będzie kiedyś jazzowy standard. Kompozycja została napisana do filmu, o którym nikt już dziś nie pamięta. W owym filmie francuski tekst zaśpiewali Yves Montand i Irene Joachim. Tekst angielski napisał w 1947 roku Johnny Mercer, a w obu językach piosenkę często śpiewała Edith Piaf. Być może to od niej o kompozycji dowiedział się Miles Davis, który był jednym z pierwszych wielkich jazzowego świata grającym ten utwór. Jego wersji słuchaliśmy w zeszłym tygodniu. W tym tygodniu „Autumn Leaves” grać będą gitarzyści. Jako pierwszy ten, którego w zeszłym tygodniu dotknęły problemy techniczne związane z naszą transmisją.

To Stanley Jordan z koncertu zarejestrowanego w Nowym Jorku w 1989 roku w wyśmienitym składzie, bowiem obok lidera na scenie pojawili się: Kenny Kirkland (fortepian), Charnett Moffett (kontrabas) i Jeff Tain Watts (perkusja). Ten gitarzysta jak chyba nikt inny definiuje gitarowy styl grania tego utworu.

* Stanley Jordan – Autumn Leaves – Live In New York

Teraz będzie coś zupełnie wyjątkowego. Nasz standard zagra Bireli Lagrene. Cudowne dziecko francuskiej gitary. Nagranie pochodzi z koncertu zarejestrowanego w 1982 roku. Bireli Lagrene miał wtedy 15 lat. Płyta koncertowa nazwana „15” jest czwartym albumem w jego artystycznym dorobku, pierwszy ukazał się dwa lata wcześniej. Na płycie „15” mamy polski akcent w postaci Leszka Żądło, naszego saksofonisty, który gra również wyśmienite solo w „Autumn Leaves”

* Bireli Lagrene – Autumn Leaves – 15

Posłuchajmy teraz mistrza gitarowej akustyki jazzowej. Cykl płyt nazwany nie bez przyczyny Virtuoso, jest skarbnicą jazzowych standardów, swoistym katalogiem i podręcznikiem tego jak grać owe standardy na gitarze należy. Płyt jest w sumie 4 (w tym jeden album dwupłytowy). Na czwartym albumie (tym dwupłytowym) umieścił Joe Pass „Autumn Leaves”

* Joe Pass – Autumn Leaves – Virtuoso #4

Skoro jesteśmy już przy takich nieco klasycznych wersjach, to posłuchajmy, co ma do powiedzenia na temat „Autumn Leaves” Larry Coryell. Nagranie pochodzi z wydawnictwa koncertowego wydanego prywatnie przez artystę w 2001 roku. To niezwykle rzadka pozycja – „Live In Chicago”. Oprócz lidera zagrają Paul Wertico (perkusja) i Larry Gray (kontrabas).

* Larry Coryell – Autumn Leaves – Live In Chicago


Recenzję płyty "Live In Chicago" znajdziecie tutaj: Larry Coryell - Live In Chicago

Teraz zrobimy małe odstępstwo od dzisiejszej reguły, bowiem to nie gitarzysta jest nominalnym liderem albumu z którego pochodzi kolejne nagranie. Liderem jest kontrabasista –Ron Carter, ale gra tu w towarzystwie dwu muzyków doskonale, tak jak on sam rozumiejących jak powinno grać się „Autumn Leaves”. Jest w tym odrobina francuskiej cyganerii, jest wyśmienity swing, nieco zalotny fortepian, no i gitara. To trio Rona Cartera – na fortepianie Mulgrew Miller, na gitarze wyśmienity w tym zestawieniu Russell Malone.

* Ron Carter – Autumn Leaves – The Golden Striker

Recenzję płyty "The Golden Striker" znajdziecie tutaj: Ron Carter - The Golden Striker

Wysłuchaliśmy nagrania z 2002 roku. Posłuchajmy teraz innego nagrania Rona Cartera. Cofnijmy się w czasie o prawie 30 lat, do roku 1973. Wtedy Ron Carter do spółki z wyśmienitym gitarzystą Jimem Hallem nagrywają płytę „Alone Together”. To tylko akustyczna gitara i kontrabas. I znowu „Autumn Leaves” zamyka tą wyśmienitą płytę, tak jak 30 lat później „The Golden Striker”

* Jim Hall & Ron Carter Duo – Autumn Leaves – Alone Together

Recenzję płyty "Alone Together" znajdziecie tutaj: Jim Hall & Ron Carter Duo - Alone Together

Teraz będzie coś, czego zwyczajnie nie rozumiem. Zagra i zaśpiewa (to na pewno można powiedzieć… niestety zaśpiewa) wielki gitarzysta, jeden z największych białych bluesmanów, autor wielu fantastycznych gitarowych solówek. Pokaże nam, jak NIE POWINNO się grać „Autumn Leaves”… Albo ja czegoś tu nie rozumiem…

* Eric Clapton – Autumn Leaves – Clapton

Recenzję płyty "Clapton" znajdziecie tutaj: Eric Clapton - Clapton

To był oczywiście i niestety Eric Clapton… Jeśli ktoś zobaczył w tym coś więcej niż muzyczny wypełniacz niezbyt ciekawej płyty, proszę o kontakt… Może i ja zrozumiem po co Eric Clapton to zrobił…

Zabawa w standardy jest całkiem ciekawa. Zatem będziemy ją kontynuować. Już za tydzień zajmiemy się utworem „All The Things You Are” Jerome Kerna i Oscara Hammersteina II. To kolejna musicalowa piosenka, która stałą się jazzowym standardem, według jednej ze statystyk dotyczących praw autorskich znajdująca się od lat w ogólnoświatowej pierwszej piątce najczęściej nagrywanych melodii. Będą i bardzo prehistoryczne i bardzo nowe wykonania. Nie wiem jeszcze jakie, z pewnością wystarczyłoby ciekawych wersji na 2-3 audycje… Zobaczymy.

Suplement, czyli to, czego nie udało się zmieścić w godzinnej audycji:

Wróćmy do nieco bardziej jazzowej i zdecydowanie ciekawszej stylistyki. Posłuchajmy kolejnej gitary solo. To będzie Earl Klugh. Tak klasyczna urocza i nieco romantyczna muzyczna miniaturka z płyty „Solo Guitar”.

* Earl Klugh – Autumn Leaves – Solo Guitar

Teraz polskie gitarowe spojrzenie na “Autumn Leaves”. To będzie kolejne wykonanie solowe. Całkiem ciekawe, choć z pewnością nieco od przyjętego kanonu odmienne. Zagra Marek Zefir Wójcicki. To jedna gitara… Solo… Bez wielośladów i studyjnych sztuczek. Dla tych co nie pamiętają, to muzyk, który nagrywał między innymi z Czesławem Niemenem, De Mono, Oddziałem Zamkniętym. Jednak przez fanów jest kojarzony chyba najczęściej z grupą Exodus.

* Marek Zefir Wójcicki – Autumn Leaves – Solo

12 lipca 2011

Talking Heads - Rome Concert 1980

Nie jestem jakimś szczególnym specjalistą od twórczości, a tym bardziej biografii Talking Heads. Oczywiście trudno pominąć wpłyt takich postaci jak David Byrne, czy Brian Eno na muzykę w całości, i tą punk-rockową, i jazzową pop, funk, i wreszcie szeroko pojętą awangardę. Talking Heads wielokrotnie zmieniał składy, a także koncertował z wieloma muzykami. Talking Heads to także nie mająca chyba precedensu w dziejach muzyki kariera wybitnych osobowości potrafiących jednocześnie, czasem na tej samej płycie grać kompozycje bardzo awangardowe i jednocześnie komercyjne hity w rodzaju „Psycho Killer”, „Once In A Lifetime”, czy cover Ala Greena „Take Me To The River”.

Dzisiejsza płyta to niezwykły dokument unikalnego momentu w historii zespołu. Album zarejestrowano w grudniu 1980 roku, w kilka zaledwie tygodni od wydania ważnej w dyskografii zespołu płyty „Remain In Light” wyprodukowanego przez będącego wtedy u szczytu sławy Briana Eno.

„Rome Concert 1980” nie jest oficjalną pozycją w dyskografii zespołu, jednak ma w niej znaczącą pozycję, będąc koncertową kontynuacją fascynacji afrykańskim rytmami, które w wydaniu muzyków zespołu (świetna perkusja Chrisa Frantza wspomaganego przez Stevena Scalesa). Zespół pozostawał wtedy pod dużym wpływem muzyków z kręgu Fela Kuti’ego, ale to temat na inną opowieść.

Tak więc pomimo dość nędznej jakości technicznej nagrania to wartościowa płyta, jedna z ciekawszych w bogatej dyskografii zespołu. Odmiennie od wczesnych płyt studyjnych, tutaj więcej miejsca w dłuższych wersjach znanych w większości z wcześniejszych płyt kompozycji pozostawiono instrumentalistom. Tak więc znajdziemy tu awangardowe jak na swoje czasy brzmienia gitary Adriana Belew i Davida Byrne’a. Tak tak… Koncerty z Talking Heads były jednym z pierwszych poważnych angaży Adriana Belew (wcześniej grał chwilę z Frankiem Zappą i Davidem Bowie). W kilka miesięcy po nagraniu dzisiejszej płyty Adrian Belew dołączył do King Krimson, z którym to zespołem gra bodaj do dziś…

W muzycznym świecie Talking Heads „Rome Concert 1980” to muzyka środka, nie są to jeszcze awangardowe eksperymenty jakie uprawiali później Brian Eno z Davidem Byrnem (już nie jako Talking Heads). Nie jest to już z pewnością punkt rock…

Być może więc „Psycho Killer” pozbawiony jest nieco punkowego buntu, który ustąpił miejsca gitarowym eksperymentom… Może to sentyment do czasu i miejsca, ale dla mnie i tak najlepszym wykonawcą tej kompozycji pozostanie Tomek Lipiński. Kto pamięta „Letnią Zadymę W Środku Zimy” ten wie co mam na myśli… Być może „Take Me To The River” brzmi lepiej na studyjnej płycie „More Songs About Buildings And Food”, jednak to I tak jest soulowy numer, który najlepiej brzmi w Staxowej stylistyce Ala Greena (czyli wykonaniu autorskim), no i jako temat pojawiający się w „Tenth Avenue Freeze-Out” Bruce’a Springsteena. Być może jest tu jeszcze za mało afrykańskiej awangardy. Posłuchajcie jednak na przykład kończącego pierwszą płytę utworu” Crosseyed And Painless”. To jeden z najmocniejszych punktów całego koncertu. Posłuchajcie jak gra Adrian Belew w „Life During Wartime”. To zapowiedź tego, co stanie się za lat kilka w King Krimson. I nie jest w stanie zepsuć tego podła jakość techniczna rejestracji… Taka jest dramaturgia tego koncertu., który rozpoczyna się od największego przeboju zespołu – „Psycho Killer”, zagranego trochę dlatego, że publiczność tego oczekiwała, a później z każdą minutą gęstnieją rytmiczne faktury i gitary z punkowych (tych grzecznych w tym kontekście) podążają w rejony znane wtedy chyba tylko Frankowi Zappie i Talking Heads.

Ten album to dla fanów Talking Heads i Adriana Belew pozycja absolutnie obowiązkowa. Dla wszystkich innych ważny element muzycznej edukacji historycznej i cenny dokument chwili, która już nie powróci…

Talking Heads
Rome Concert 1980
Format: 2LP
Wytwórnia: BCD / DMM Cutting
Numer: 8712177058136

11 lipca 2011

Agnieszka Szczepaniak feat. Justyna Steczkowska and Urszula Dudziak - Ale Szopka

„Ale Szopka” to album zdumiewający. Zaskakujący artystyczną dojrzałością, koncepcyjnie świeży i odkrywczy. Mało takich płyt powstaje w Polsce, więc te które się pojawiają, warte są najwyższej atencji. To muzyka trudna do klasyfikowania, to awangarda strawna dla każdego słuchacza, wyborna mieszanina stylów i inspiracji zrobiona tak, aby stworzyć nową jakość, a nie w celu szokowania na siłę nowatorstwem. W czasach kiedy wszystko już było to naprawdę wielka sztuka…


Agnieszka Szczepaniak

Już otwierająca album kompozycja „Pre – Lud” zachwyca brzmieniami przypominającymi momentami muzykę Eric Serra do filmu „Le Grand Bleu”. To głębia i przestrzeń analogowych brzmień elektronicznych wymagająca zarówno muzycznego wyczucia frazy, jak i sporego technologicznego doświadczenia, a także znajomości muzycznej tradycji. Młodzi polscy twórcy niezbyt często wykazują wiedzę na temat tego co zdarzyło się w muzyce zanim oni wydali swoją pierwszą płytę. Z pewnością Agnieszka Szczepaniak i pozostali muzycy mają głowy otwarte na różne inspiracje i nie boją się zmierzyć z klasyką w twórczy sposób.

Kolejny utwór – „Serco”, najdłuższy na płycie to kulminacja totalnej fuzji wszystkiego z wszystkim innym. To jest mieszanka sporządzona z sensem i smakiem, jak wykwintna potrawa, a nie lodowy puchar ze wszystkimi dodatkami na brudnej plaży. Znajdziemy tu funkowy podkład basu imitujący rytm bijącego serca, to chwyt znany z wielu nagrań klubowych. Jest też nutka Chopina, która przewija się także w innych utworach. Są też dobre jazzowe skrzypce, swingująca perkusja i świetne solo liderki na fortepianie. Po rak kolejny pojawiają się też wyśmienicie wybrane barwy analogowych syntezatorów. Skąd młodzi muzycy biorą te dawno nieprodukowane instrumenty? Nie wiem, ale to z pewnością grają prawdziwe instrumenty, a nie tanie imitacje w postaci wtyczek do muzycznego oprogramowania.

W trzech utworach słyszymy wyśmienite wokalizy Justyny Steczkowskiej. To niezwykły, marnujący się muzycznie każdego dnia w nieco tandetnych popowych realizacjach, talent wokalny. To niewiarygodna skala głosu, być może wspomagana nieco elektroniką, jednak w sposób niezakłócający naturalnej barwy. Na koncercie brzmi równie zniewalająco. Niniejszym apeluję w imieniu wszystkich fanów jazzu… Pani Justyno, chcemy więcej takich występów i takich nagrań…

„Not – Tango” to przewrotnie zagrane z nutą klezmerskiej dekadencji i luzu … tango. „Mazu – Rag” rozpoczyna się ilustracją muzyczną niemego filmu, który nigdy nie powstał, to stylowy taperski fortepian, wiele odgłosów imitujących bójkę, pościg i wiele innych rzeczy, które podpowiada słuchaczowi wyobraźnia. W chwilę później temat zmienia się w mroczną ilustrację muzyczną, która mogłaby znaleźć się we współczesnym mrocznym horrorze. I to wszystko do siebie w zadziwiający sposób pasuje.

I tak można o każdym utworze. Ta płyta nie jest dla mnie kompletnym zaskoczeniem. Słyszałem urywki na żywo już w połowie maja w czasie charytatywnego koncertu „Noc Żurawi” w warszawskim Palladium. Opis znajdziecie tutaj:


Już wtedy wiedziałem, że szykuje się ciekawa płyta. Rzeczywistość przerosła jednak moje najśmielsze oczekiwania. „Ale Szopka” to z pewnością jak dotąd najlepsza polska płyta 2011 roku, a mamy już lipiec… Powinniście wszyscy natychmiast udać się do najbliższego sklepu płytowego i kupić tą płytę, może bowiem zabraknąć jej dla wszystkich chętnych. To muzyka którą warto i trzeba poznać, intrygująca, ciekawa, wieloznaczna i z pewnością warta uwagi. Na początku lica to mój kandydat numer jeden na polską płytę 2011 roku.



Agnieszka Szczepaniak feat. Justyna Steczkowska and Urszula Dudziak
Ale Szopka
Format: CD
Wytwórnia: Polskie Radio
Numer: 990303404776

10 lipca 2011

Imelda May - Love Tattoo (Limited Edition Featuring Bonus Live Album)

Kim jest Imelda May, chyba już nikomu przypominać nie trzeba, szczególnie po dużym komercyjnym sukcesie albumu koncertowego Jeffa Becka – „Rock ‘N’ Roll Party: Honouring Les Paul”. O tym albumie przeczytacie tutaj:


Dzsiejsza płyta wydana w 2008 roku to właściwie nagraniowy debiut Imeldy May, jeśli nie liczyć albumu z 2002 roku – „No Turming Back” wydanego przez mało znaną wytwórnię Foot Tapping Records w czasach, kiedy Imelda używała jeszcze nazwiska Imelda Clabby.

O najnowszej płycie Imeldy May – wydanym w 2010 roku albumie „Mayhem” przeczytacie tutaj:


Album „Love Tattoo” ma dwie edycje – pojedyńcza płyta oraz edycja limitowana zawierająca 30 minutowe nagranie koncertowe, które w części powiela repertuar płyty studyjnej. W tym wypadku edycja rozszerzona, mimo że sporo droższa jest zdecydowanie warta swojej ceny. Imelda May ze swoim zespołem uprawia energetyczną muzykę taneczną, a ta zdecydowanie najlepiej wypada w towarzystwie rozentuzjazmowanej publiczności. To właśnie bonusowy album koncertowy jest ciekawszą częścią całego wydawnictwa.

Nie znaczy to, że płyta studyjna jest nieciekawa. Jej repertuar to w dużej części kompozycje samej Imeldy May, która niewątpliwie ma duży dar do komponowania chwytliwych melodii. Całość utrzymana jest oczywiście w stylistyce rockabilly. Jednak to nie tylko świetnie skomponowane i zaśpiewane piosenki. To także zespół, który na koncertach stoi za wokalistką, ale kiedy trzeba i można, potrafi zagrać… Szczególnie należy pochwalić gitarzystę – Darrela Highama i kontrabasistę – Ala Gare’a. Przyjęta formuła nie pozostawia wiele miejsca dla solowych popisów instrumentalistów, ale są na płycie momenty, kiedy możemy przekonać się, jak wiele potrafi zespół, jak choćby świetne solo gitarzysty w studyjnej wersji „Feel Me”.

Płycie studyjnej brakuje nieco koncertowej energii. Jej realizacja też nie sposób pochwalić, to z pewnością brak studyjnego doświadczenia, a może i budżet sesji zdecydował o nieco zbyt ciemnej i gubiącej istotę rytmu realizacji dźwiękowej. Pamiętajmy, że to był właściwie profesjonalny debiut zespołu. Kolejna płyta – „Mayhem” zrealizowana jest już na światowym poziomie.

Rockabilly można lubić mniej lub bardziej, ale faktem jest, że nogi same zaczynają wystukiwać rytm, nawet jeśli realizacja zabrała trochę z jego energii. Nagranie koncertowe jest realizacyjnie nieco lepsze, choć też ma nieco garażowy charakter. Kolejna płyta koncertowa – jeśli powstanie z pewnością będzie lepsza, a kupię ją w ciemno, bowiem Imelda May to wielki talent. To też artystka odważna, podążająca zdecydowanie pod prąd muzycznej mody i koniunktury. To także wokalistka prawdziwa, która nie usiłuje niczego ukrywać, nawet irlandzkiego akcentu, który być może do prawdziwego rock and rolla nie pasuje, ale w wykonaniu Imeldy dodaje muzyce nieco punkowej twardości w akcentach.

„Love Tattoo” zawiera również pierwszy wielki przebój Imeldy May – „Johnny Got A Boom Boom”. To jej własna kompozycja, która z całą pewnością w czasach świetności rock and rolla byłaby światowym przebojem na miarę największych hitów lat pięćdziesiątych. W zapisie koncertu znajdziemy też zagrany na bis „Rollin’ And Tumblin’” Muddy Watersa. To świetny bis i świadectwo tego, że na koncertach zespół sięga do bluesowej tradycji. To wyśmienity debiut wielkiego talentu, który rozwija się na naszych oczach. Szukajcie wersji dwupłytowej, koncert jest z pewnością tego wart…

Imelda May
Love Tattoo (Limited Edition Featuring Bonus Live Album)
Format: 2CD
Wytwórnia: Decca / Universal
Numer: 602527093482