Historia
mojej przygody z dzisiejszą płytą jest dość ciekawa i z pewnością warta
opowiedzenia i być może nawet przeczytania… O muzyce będzie nieco później.
A
więc to było tak….
Parę
lat temu wybrałem się na małą samotną motocyklową wycieczkę do Portugalii. W
kategoriach odległości motocyklowych to nie jest znowu jakoś daleko, raptem 3
dni jazdy. Będąc już na miejscu, po poranku spędzonym na odwiedzaniu dobrze
znajomych zakątków okolic Lizbony i sprawdzaniu czy wszystkie dziury na
malowniczych lokalnych drogach są ciągle na swoim miejscu, a także zjedzeniu
kilku ciastek w nie mających sobie równych lokalnych cukierniach, postanowiłem
zjeść obiad w jednej z dobrze mi znanych knajpek w miejscowości znanej chyba
jedynie miejscowym mieszakańcom – Aldea Do Meco. To miejsce leżące przy wąskiej
drodze do przylądka Cabo Espichel, lokalnej turystycznej atrakcji będącej
dyżurną lokalizacją do kręcenia różnych filmów fabularnych. Malutka wioska Aldea
Do Meco mało ma wspólnego z turystyką, jednak składa się głównie z małych
domków, w których(prawie w każdym) umieszczona jest mała restauracja oferująca
to, co akurat gospodarzowi, lub zaprzyjaźnionemu rybakowi wczesnym rankiem wpadło
w sieć.
Tak
więc około 12 w południe usiadłem przy stoliku jednej z tych restauracji, którą
znałem z wcześniejszych pobytów w tych okolicach. W niewielkiej sali siedział
jeszcze tylko jeden klient, ubrany w cienką surfingową piankę, okolica bowiem
to znana amatorom dobrych wiatrów. Ów spalony słońcem jegomość, jak się miało
później okazać, przyjechał w poszukiwaniu fali i wiatru z Kostaryki na chwilę i
siedział już tak w okolicy prawie rok, bo ciągle fala była dobra…
To
złożeniu zamówienia i wyjaśnieniu przy pomocy znanego na całym świecie języka
migowego, że mam dużo czasu i chcę trochę posiedzieć i odpocząć, więc kuchnia
nie musi się spieszyć postanowiłem dać nieco odpocząć zmęczonym hałasem
motocykla uszom. Trzeba bowiem zaznaczyć, że w Portugalii poza szlakami
turystycznymi mówić trzeba po portugalsku, albo przy pomocy rąk, jeśli ma się
odrobinę szczęścia, można trafić na kogoś, kto zna parę słów po hiszpańsku…
Szukając
muzycznego ukojenia uruchomiłem swojego iPoda wyposażonego w zewnętrzny
wzmacniacz słuchawkowy i zatkałem uszy zrobionymi na zamówienie dokanałowymi
monitorami. Na początek wybrałem płytę Martyny Jakubowicz – „Tylko Dylan”. O
tej płycie przeczytacie tutaj:
Zamknąłem
oczy i skupiłem się na muzyce i zapachach dochodzących z kuchni. Po dłuższej
chwili cała reszta przebywających w restauracji klientów w osobie wspomnianego
surfera z Kostaryki postanowiła się ze mną zaprzyjaźnić. Pretekstem, odmiennie
od tysięcy takich sytuacji nie była rozmowa w rodzaju: Skąd jesteś, gdzie
jedziesz i tak dalej. Tym razem to była wspólna dla nas obojga miłość do
świeżej sałatki z małych ośmiorniczek, ale przede wszystkim fakt, którego
wcześniej nie zauważyłem, interesując się raczej porannym połowem gospodarza
prezentowanym na stercie lodu niż gościem przy stoliku obok….
Tu
następuje właśnie moment kulminacyjny całej historii, przypomnę bowiem, że dziś
dotyczy ona płyty Michaela Patches Stewarta – „Blue Patches”. To bowiem jest
opowieść o globalizacji kultury i tym, że świat jest w sumie mniejszy niż nam
się wszystkim wydaje.
Otóż
wspomniany już surfer z Kostaryki, którego imię uciekło z mojej pamięci, miał
również zatkane uszy niezłymi słuchawkami i na jego stoliku leżał podobny do
mojego, mocno zmodyfikowany iPod z dodatkowym wzmacniaczem. W ramach
podróżniczej ciekawości łamiącej bariery komunikacyjne, po krótkiej wymianie
uprzejmości, która została mocno ograniczona barierą językową, bowiem moja
znajomość hiszpańskiego dorównywała znajomości polskiego u mojego rozmówcy,
który nie mówił ani słowa po angielsku mój nowo poznany przyjaciel zaproponował
chwilową wymianę iPodów…
W
ten oto sposób Martyna Jakubowicz zyskała być może pierwszego fana w Kostaryce.
Być może, bowiem niewykluczone, żetowarzysz mojego obiadu ciągle surfuje gdzieś
pomiędzy Cabo Espichel i Ericeirą po drugiej stronie ujścia Tagu do Oceanu. Ja
w tych okolicznościach po raz pierwszy usłyszałem „Patches Blue” Michaela
Patches Stewarta.
Lidera
dzisiejszej płyty znałem już wcześniej z nagrań z Marcusem Millerem i Alem
Jarreau. Jednak tej płyty, mimo, że o niej słyszałem nie można było nigdzie
kupić…
Po
obiedzie spędzonym w miłym towarzystwie, każdy z nas ze swoim iPodem wrócił do
własnego świata. Od wspomnianego surfera po kilku miesiącach dostałem radosnego
maila informującego, że udało mu się kupić na Ebayu płytę Martyny Jakubowicz.
Niestety ja miałem nieco mniej szczęścia i trudniejsze zadanie. „Patches Blue”
to album równie wyśmienity, co niedostępny.
Płyty
szukałem kilka lat w wielu miejscach i tych wirtualnych i ciągle jeszcze
istniejących prawdziwych sklepach. Bez skutku. Umieściłem ją wysoko na liście
poszukiwanych pozycji.
Wtedy
nie wiedziałem jeszcze, że za kilka lat poznam Michaela osobiście, że dostanę
od niego „Patches Blue” w prezencie przy okazji audycji, którą zrobimy razem,
absolutnie przypadkowo w 20 rocznicę śmierci Milesa Davisa… O tej radiowej audycji
możecie przeczytać tutaj:
Siedząc
w owej knajpce nie wiedziałem nawet, że będę miał okazję prowadzić radiowe
audycje, a blog, który teraz czytacie pozostawał ciągle w sferze analogowych
zapisków w niezliczonej ilości notesów.
Cała
historia jest jak najbardziej prawdziwa i choć nie dysponuję zdjęciem owego
surfera, to chwilę później wsiadłem na motocykl i przy okazji spaceru po klifie
na którym zbudowano klasztor na Cabo Espichel zrobiłem to zdjęcie:
Tak
jednak o muzyce pisać raczej nie wypada, szczególnie takiej, której nie kupicie
w najbliższym sklepie…
„Patches
Blue” to niezwykle elegancki zbiór jazzowych standardów. Trudno uciec od
skojarzeń z największymi nagraniami kwintetów Milesa Davisa. Nagrać płytę z
kompozycjami granymi przez wszystkich wielkich jazzowych trębaczy i zachować
własny styl, to wymaga odwagi i muzycznego geniuszu. Michael gra w sposób niezwykle
wyważony, stonowany, choć nie oznacza to, że nie potrafi zagrać ostrzej.
Wierzcie mi, potrafi… W końcu to obywatel Nowego Orleanu… Jeśli mi nie wierzycie,
przeczytajcie choćby relację ze wspólnego grania z Jarkiem Śmietaną tutaj:
Michael
Patches Stewart nie rozpieszcza swoich fanów nadmiarem solowych projektów.
Szkoda… A fanów ma na całym świecie. Znam jednego w Kostaryce, a to lokalizacja
dla jazzu bardzo egzotyczna.
Jarosław Śmietana, Wojciech Karolak, Michael Patches Stewart
Trąbka
Michaela momentami pozostaje gdzieś z boku, pełni rolę muzycznego komentatora.
Kiedy indziej prowadzi temat utworu. Zawsze gra tonem pewnym, wyśmienitym
technicznie, w większości z użyciem tłumika, chciałoby się powiedzieć… Podobnie
jak Miles Davis, któremu płyta jest dedykowana…
Michael Patches Stewart
„Patches
Blue” to także bardzo dobra sekcja rytmiczna, prowadzona pewną ręką przez
zupełnie mi niznanego pianistę - Shelly Bery. W tych kompozycjach, w których to
fortepian odgrywa główną rolę w prowadzeniu tematu trąbka ma rolę podobną do
gitary Billa Frisella na wielu jego solowych płytach. Jest w centrum muzycznych
wydarzeń, ale nie stara się zawładnąć muzyczną przestrzenią. Komentuje to, co
grają inni. Takie podejście do muzycznej faktury to cecha wielkich liderów.
Znowu chciałoby się powiedzieć, że tak grał ze swoimi zespołami w latach
sześćdziesiątych Miles Davis. I choć Shelly Bery to z pewnością nie Herbie
Hancock, ani Wynton Kelly, to gdyby „Patches Blue” powstała w owym czasie i
została wydana przez Blue Note, byłaby dziś klasykiem gatunku.
A
tak… Nie mogę Wam nawet poradzić wycieczki do najbliższego sklepu, bowiem z
pewnością dzisiejszej płyty tam nie znajdziecie. Może kiedyś zostanie
wznowiona. Tą drogą mogę jedynie w imieniu międzynarodowej społeczności fanów
zaapelować o to do posiadaczy praw do tej wyśmienitej muzyki. Sam kupię parę sztuk
dla znajomych, bowim to płyta wyśmienita…
Michael
Patches Stewart
Blue
Patches
Format:
CD
Wytwórnia:
Hip Bop
Numer:
5014929801629
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz