09 grudnia 2011

Michael Patches Stewart – Blue Patches


Historia mojej przygody z dzisiejszą płytą jest dość ciekawa i z pewnością warta opowiedzenia i być może nawet przeczytania… O muzyce będzie nieco później.

A więc to było tak….

Parę lat temu wybrałem się na małą samotną motocyklową wycieczkę do Portugalii. W kategoriach odległości motocyklowych to nie jest znowu jakoś daleko, raptem 3 dni jazdy. Będąc już na miejscu, po poranku spędzonym na odwiedzaniu dobrze znajomych zakątków okolic Lizbony i sprawdzaniu czy wszystkie dziury na malowniczych lokalnych drogach są ciągle na swoim miejscu, a także zjedzeniu kilku ciastek w nie mających sobie równych lokalnych cukierniach, postanowiłem zjeść obiad w jednej z dobrze mi znanych knajpek w miejscowości znanej chyba jedynie miejscowym mieszakańcom – Aldea Do Meco. To miejsce leżące przy wąskiej drodze do przylądka Cabo Espichel, lokalnej turystycznej atrakcji będącej dyżurną lokalizacją do kręcenia różnych filmów fabularnych. Malutka wioska Aldea Do Meco mało ma wspólnego z turystyką, jednak składa się głównie z małych domków, w których(prawie w każdym) umieszczona jest mała restauracja oferująca to, co akurat gospodarzowi, lub zaprzyjaźnionemu rybakowi wczesnym rankiem wpadło w sieć.

Tak więc około 12 w południe usiadłem przy stoliku jednej z tych restauracji, którą znałem z wcześniejszych pobytów w tych okolicach. W niewielkiej sali siedział jeszcze tylko jeden klient, ubrany w cienką surfingową piankę, okolica bowiem to znana amatorom dobrych wiatrów. Ów spalony słońcem jegomość, jak się miało później okazać, przyjechał w poszukiwaniu fali i wiatru z Kostaryki na chwilę i siedział już tak w okolicy prawie rok, bo ciągle fala była dobra…

To złożeniu zamówienia i wyjaśnieniu przy pomocy znanego na całym świecie języka migowego, że mam dużo czasu i chcę trochę posiedzieć i odpocząć, więc kuchnia nie musi się spieszyć postanowiłem dać nieco odpocząć zmęczonym hałasem motocykla uszom. Trzeba bowiem zaznaczyć, że w Portugalii poza szlakami turystycznymi mówić trzeba po portugalsku, albo przy pomocy rąk, jeśli ma się odrobinę szczęścia, można trafić na kogoś, kto zna parę słów po hiszpańsku…

Szukając muzycznego ukojenia uruchomiłem swojego iPoda wyposażonego w zewnętrzny wzmacniacz słuchawkowy i zatkałem uszy zrobionymi na zamówienie dokanałowymi monitorami. Na początek wybrałem płytę Martyny Jakubowicz – „Tylko Dylan”. O tej płycie przeczytacie tutaj:


Zamknąłem oczy i skupiłem się na muzyce i zapachach dochodzących z kuchni. Po dłuższej chwili cała reszta przebywających w restauracji klientów w osobie wspomnianego surfera z Kostaryki postanowiła się ze mną zaprzyjaźnić. Pretekstem, odmiennie od tysięcy takich sytuacji nie była rozmowa w rodzaju: Skąd jesteś, gdzie jedziesz i tak dalej. Tym razem to była wspólna dla nas obojga miłość do świeżej sałatki z małych ośmiorniczek, ale przede wszystkim fakt, którego wcześniej nie zauważyłem, interesując się raczej porannym połowem gospodarza prezentowanym na stercie lodu niż gościem przy stoliku obok….

Tu następuje właśnie moment kulminacyjny całej historii, przypomnę bowiem, że dziś dotyczy ona płyty Michaela Patches Stewarta – „Blue Patches”. To bowiem jest opowieść o globalizacji kultury i tym, że świat jest w sumie mniejszy niż nam się wszystkim wydaje.

Otóż wspomniany już surfer z Kostaryki, którego imię uciekło z mojej pamięci, miał również zatkane uszy niezłymi słuchawkami i na jego stoliku leżał podobny do mojego, mocno zmodyfikowany iPod z dodatkowym wzmacniaczem. W ramach podróżniczej ciekawości łamiącej bariery komunikacyjne, po krótkiej wymianie uprzejmości, która została mocno ograniczona barierą językową, bowiem moja znajomość hiszpańskiego dorównywała znajomości polskiego u mojego rozmówcy, który nie mówił ani słowa po angielsku mój nowo poznany przyjaciel zaproponował chwilową wymianę iPodów…

W ten oto sposób Martyna Jakubowicz zyskała być może pierwszego fana w Kostaryce. Być może, bowiem niewykluczone, żetowarzysz mojego obiadu ciągle surfuje gdzieś pomiędzy Cabo Espichel i Ericeirą po drugiej stronie ujścia Tagu do Oceanu. Ja w tych okolicznościach po raz pierwszy usłyszałem „Patches Blue” Michaela Patches Stewarta.

Lidera dzisiejszej płyty znałem już wcześniej z nagrań z Marcusem Millerem i Alem Jarreau. Jednak tej płyty, mimo, że o niej słyszałem nie można było nigdzie kupić…

Po obiedzie spędzonym w miłym towarzystwie, każdy z nas ze swoim iPodem wrócił do własnego świata. Od wspomnianego surfera po kilku miesiącach dostałem radosnego maila informującego, że udało mu się kupić na Ebayu płytę Martyny Jakubowicz. Niestety ja miałem nieco mniej szczęścia i trudniejsze zadanie. „Patches Blue” to album równie wyśmienity, co niedostępny.

Płyty szukałem kilka lat w wielu miejscach i tych wirtualnych i ciągle jeszcze istniejących prawdziwych sklepach. Bez skutku. Umieściłem ją wysoko na liście poszukiwanych pozycji.

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że za kilka lat poznam Michaela osobiście, że dostanę od niego „Patches Blue” w prezencie przy okazji audycji, którą zrobimy razem, absolutnie przypadkowo w 20 rocznicę śmierci Milesa Davisa… O tej radiowej audycji możecie przeczytać tutaj:


Siedząc w owej knajpce nie wiedziałem nawet, że będę miał okazję prowadzić radiowe audycje, a blog, który teraz czytacie pozostawał ciągle w sferze analogowych zapisków w niezliczonej ilości notesów.

Cała historia jest jak najbardziej prawdziwa i choć nie dysponuję zdjęciem owego surfera, to chwilę później wsiadłem na motocykl i przy okazji spaceru po klifie na którym zbudowano klasztor na Cabo Espichel zrobiłem to zdjęcie:


Tak jednak o muzyce pisać raczej nie wypada, szczególnie takiej, której nie kupicie w najbliższym sklepie…

„Patches Blue” to niezwykle elegancki zbiór jazzowych standardów. Trudno uciec od skojarzeń z największymi nagraniami kwintetów Milesa Davisa. Nagrać płytę z kompozycjami granymi przez wszystkich wielkich jazzowych trębaczy i zachować własny styl, to wymaga odwagi i muzycznego geniuszu. Michael gra w sposób niezwykle wyważony, stonowany, choć nie oznacza to, że nie potrafi zagrać ostrzej. Wierzcie mi, potrafi… W końcu to obywatel Nowego Orleanu… Jeśli mi nie wierzycie, przeczytajcie choćby relację ze wspólnego grania z Jarkiem Śmietaną tutaj:


Michael Patches Stewart nie rozpieszcza swoich fanów nadmiarem solowych projektów. Szkoda… A fanów ma na całym świecie. Znam jednego w Kostaryce, a to lokalizacja dla jazzu bardzo egzotyczna.

Jarosław Śmietana, Wojciech Karolak, Michael Patches Stewart

Trąbka Michaela momentami pozostaje gdzieś z boku, pełni rolę muzycznego komentatora. Kiedy indziej prowadzi temat utworu. Zawsze gra tonem pewnym, wyśmienitym technicznie, w większości z użyciem tłumika, chciałoby się powiedzieć… Podobnie jak Miles Davis, któremu płyta jest dedykowana…

Michael Patches Stewart

„Patches Blue” to także bardzo dobra sekcja rytmiczna, prowadzona pewną ręką przez zupełnie mi niznanego pianistę - Shelly Bery. W tych kompozycjach, w których to fortepian odgrywa główną rolę w prowadzeniu tematu trąbka ma rolę podobną do gitary Billa Frisella na wielu jego solowych płytach. Jest w centrum muzycznych wydarzeń, ale nie stara się zawładnąć muzyczną przestrzenią. Komentuje to, co grają inni. Takie podejście do muzycznej faktury to cecha wielkich liderów. Znowu chciałoby się powiedzieć, że tak grał ze swoimi zespołami w latach sześćdziesiątych Miles Davis. I choć Shelly Bery to z pewnością nie Herbie Hancock, ani Wynton Kelly, to gdyby „Patches Blue” powstała w owym czasie i została wydana przez Blue Note, byłaby dziś klasykiem gatunku.

A tak… Nie mogę Wam nawet poradzić wycieczki do najbliższego sklepu, bowiem z pewnością dzisiejszej płyty tam nie znajdziecie. Może kiedyś zostanie wznowiona. Tą drogą mogę jedynie w imieniu międzynarodowej społeczności fanów zaapelować o to do posiadaczy praw do tej wyśmienitej muzyki. Sam kupię parę sztuk dla znajomych, bowim to płyta wyśmienita…

Michael Patches Stewart
Blue Patches
Format: CD
Wytwórnia: Hip Bop
Numer: 5014929801629

Brak komentarzy: