24 grudnia 2013

Various Artists – A Christmas Gift For You From Phil Spector

Phil Spector to postać pełna sprzeczności i człowiek o chyba najbardziej pokręconym życiorysie w dziejach całego muzycznego biznesu. Przy okazji autor albumu przez wielu uznawanego za jedno z najważniejszych dzieł muzyki dwudziestego wieku. To może opinia na wyrost, ale w kategorii świątecznej to z pewnością absolutna klasyka, wyznaczająca wzorce aranżacji aktualne do dziś.

Bez słynnej koncepcji brzmieniowej Wall Of Sound nie byłoby ani elektrycznego Milesa Davisa, ani późnych The Beatles, ani Bruce’a Springsteena. Ten ostatni zresztą obserwował co najmniej kilka razy swojego mistrza przy pracy nie kryjąc przy okazji, że bez tej nauki „Born To Run” brzmiałoby inaczej. Dla jazzowych purystów „A Christmas Gift For You From Phil Spector” może być tylko miałkim zbiorem popowych przebojów, jednak bezpośrednim łącznikiem ze światem jazzu jest nie tylko spontaniczny i zupełnie nieprzewidywalny sposób realizacji nagrań mający wiele wspólnego z jazzową improwizacją, ale również znacząca rola Barneya Kessela w realizacji albumu.

W dwu dostępnych i nie będących jedynie relacją z procesu o zabójstwo w wyniku którego Phil Spector trafił do więzienia jego biografiach nie udało mi się odnaleźć informacji, czy w studiu była choinka. Płyty świąteczne często nagrywa się w lecie, jednak studio Gold Star, a raczej mroczna piwnica na przedmieściach Los Angeles w środku upalnego lata z pewnością nie było najlepszym miejscem do śpiewania „White Christmas”, a jednak udało się wyśmienicie.

Aranżacje stworzone wspólnie przez Jacka Nitzsche i Phila Spectora są zdecydowanie zimowe. Odgłosy kopyt reniferów imitują konie, są dzwoneczki i skrzypienie śniegu. Wszystko dokładnie tam, gdzie trzeba. W jaki sposób sam Mistrz Phil Spector, ortodoksyjny Żyd, który kilka miesięcy przez nagraniem tej płyty – wiosną 1963 roku wziął ślub w żydowskim obrządku wpadł na pomysł nagrania płyty z kolędami? Pewnie zrobił to zwyczajnie dla pieniędzy. Nawet jeśli tak było, w efekcie skoku na kasę powstał album perfekcyjny.

Owa perfekcja, to doskonała realizacja, a także coś, co w wypadku albumu świątecznego oznacza ponadczasowy sukces – absolutny balans, wszystko jest dokładnie tak jak trzeba i w tym miejscu, gdzie trzeba, niczego nie ma za dużo, ani za mało. W wielu, jeśli nie prawie wszystkich późniejszych albumach świątecznych odnajdziecie fragmenty niemal skopiowane z aranżacji z tego albumu.

Zestaw wykonawców – w Polsce mało znanych, a w Stanach Zjednoczonych w swoich czasach będących wielkimi gwiazdami, to wszystkie sławy wytwórni Phillies Phila Spectora – Darlene Love, The Ronettes, The Crystals i Bobb B. Soxx. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych to były naprawdę wielkie nazwiska komercyjnych list amerykańskich przebojów. Czy zrobiliby karierę bez genialnego producenta – raczej nie, a z pewnością dziś nikt by o nich nie pamiętał.

„A Christmas Gift For You From Phil Spector” to wzorzec metra albumów świątecznych. To również doskonały przykład tego, jak geniusz jednego człowieka może stworzyć z w sumie przeciętnymi muzykami genialny album, ważny nie tylko z historycznego punktu widzenia, będący ważną pozycją w książkach opisujących historię muzyki dwudziestego wieku, ale również, a raczej przede wszystkim doskonała muzyka. Tak to z niczego, skromnymi środkami powstała nowa jakość. To właśnie geniusz Phila Spectora. „A Christmas Gift For You From Phil Spector” powszechnie uznawany jest za jego szczytowe osiągnięcie.

I jeszcze jedno  -Wesołych, takich o jakich cały rok marzyliście świąt i Nowego Roku lepszego od poprzedniego…

Various Artists
A Christmas Gift For You From Phil Spector
Format: CD
Wytwórnia: Phillies / EMI / Sony
Numer: 886975921423

22 grudnia 2013

Carla Bley, Steve Swallow, The Partyka Brass Quintet – Carla's Christmas Carols

Wielu uważa, że nie powinno się już nagrywać płyt z muzyką świąteczną. Z pewnością w tej nieco zamkniętej formule, szczególnie wśród wokalistek i wokalistów nagrane zostało już właściwie wszystko. Płyty ze świąteczną muzyką instrumentalną nie powstają tak często. Być może ma to związek z tradycją rodzinnego śpiewania tradycyjnych świątecznych piosenek – potencjalni klienci lubią sobie zanucić razem z ulubioną artystką…

Dobrym sprawdzianem jakości takiej muzyki jest jej przydatność w nieco cieplejszych miesiącach. Nawet jeśli od czasu do czasu, z reguły w jasno określonych miejscach pojawiają się dzwoneczki, skrzypienie śniegu, czy odgłosy kopyt reniferów, to jeśli całości da się wysłuchać latem, niechybnie oznacza to najwyższą możliwą jakość. Tak jest właśnie z płytą Carli Bley i Steve Swallowa. Album ukazał się w 2009 roku, więc miałem już kilka okazji wypróbowania go latem i zapewniam, że sprawdza się doskonale.

Mam wrażenie, że jest jedną z niewielu artystek, która nagrała świąteczną płytę nie podejmując żadnych artystycznych kompromisów. Nie szukając możliwości sprzedaży płyt słuchaczom, którzy po jej „zwyczajną” płytę nie sięgną, bo to przecież jazz. Nie ulegając sugestiom producentów, którzy chcą wytworzyć album, z którego przynajmniej kilka utworów będą mogli potem sprzedawać na niezliczone okazjonalne składanki w rodzaju „Christmas Smooth Jazz For Lovers” i takie tam… Nie spełniała też dziecięcego marzenia zebrania trzech rzędów szkolnej orkiestry smyczkowej i nagrania z możliwie największym składem – w myśl zasady – im więcej smyczków tym lepiej.

Repertuar płyty to w połowie znane świąteczne przeboje w rodzaju nieśmiertelnego „Jingle Bell”, czy „God Rest Ye Merry Gentlemen”, trochę mniej znanych, choć bez wątpienia świątecznych utworów, a także kompozycje własne Carli Bley, w tym mający już niemal pół wieku „Jesus Maria” napisany dla Jimmy’ego Giuffre.

Carla Bley jest jednym z najwybitniejszych aranżerów współczesnej amerykańskiej muzyki, nie tylko jazzowej. Pod jej opieką nawet nieśmiertelny „Jingle Bells” nabiera nowego blasku i niezwykłej elegancji, co jest również zasługą niezbyt znanego niemieckiego zespołu muzyków grających na instrumentach dętych – The Partyka Brass Quintet.

W 2008 roku po nagraniu tego albumu muzycy odbyli wspólnie europejską, przedświąteczną trasę. Dwa utwory z jednego z koncertów wraz z aplauzem zachwyconej publiczności uzupełniły wydany krótko po świętach album, będący mieszanką jazzowych inspiracji, amerykańskich popularnych melodii, wielu słuchaczom znanych głównie z grudniowych zakupów w centrach handlowych i europejskiej elegancji sal koncertowych, w których muzyki słucha się w nabożnym skupieniu. Czy można to wszystko pogodzić i stworzyć spójny muzycznie i zdatny do całorocznego słuchania album – to potrafi chyba tylko kilku ludzi na świecie, w tym z pewnością Carla Bley.

Jeśli nie zdążycie znaleźć tego albumu w sklepie przed świętami, nie czekajcie kolejnych 12 miesięcy, możecie spokojnie kupić go sobie w styczniu, a nawet w czerwcu i będzie brzmiał równie pięknie. To nie jest świąteczna ciekawostka, a wybitny, wymykający się jakimkolwiek klasyfikacjom gatunkowym album.

I jeszcze jedno  -Wesołych, takich o jakich cały rok marzyliście świąt i Nowego Roku lepszego od poprzedniego…

Carla Bley, Steve Swallow, The Partyka Brass Quintet
Carla's Christmas Carols
Format: CD
Wytwórnia: Watt Works / ECM
Numer: WATT/35 2712413

18 grudnia 2013

Nat King Cole – Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano

Album „Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano” jest przykładem tego, jak popularność może zupełnie zmienić artystę. Nat King Cole nie jest jedynym przykładem. W historii jazzu sporo było świetnych muzyków, którzy dali się skusić popularności i wiążącymi się z tym honorariami. Wielu ludzi chce się wzbogacić, w szczególności, jeśli zaczyna się z naprawdę skromnego poziomu. Louis Armstrong, Ray Charles, Wes Montgomery i wielu innych. Niektórzy na zawsze zapominali, że potrafią grać…

Nat King Cole był wybitnym jazzowym pianistą. Jednak dopiero jako wokalista zrobił wielką światową karierę. Niekoniecznie w związku z artystycznymi walorami swoich światowych przebojów. Zanim jednak tak się stało, prowadził własne jazzowe trio i raczej nie sięgał po mikrofon. Wolał grać jazzowe standardy. Takie właśnie, moim zdaniem ciekawsze artystyczne wcielenie Nat King Cole’a przypomina album „Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano”.

Nat King Cole występował jeszcze w latach trzydziestych, często nagrywając pod pseudonimami, Wystąpił w 1941 roku w roli pianisty w filmie „Obywatel Kane”. Grał na pierwszych koncertach cyklu Jazz At The Philharmonic Normana Granza. W latach czterdziestych niemal równolegle rozwijał swoją karierę jazzowego pianisty i gwiazdy piosenki popularnej. Przez wielu uważany jest za twórcę nowoczesnego tria w składzie z fortepianem i gitarą, skopiowanego później przez największych pianistów, którzy bardzo cenili jego twórczość, jak choćby Oscara Petersona, Arta Tatuma, czy Ahmada Jamala. Kto wie, gdzie mógłby zajść w swoich muzycznych poszukiwaniach, gdyby klienci barów, w których grał w czasie wojny nie wymagali od niego, żeby śpiewał ich ulubione piosenki? Takie były czasy – nawet w klubie śpiewający pianista zarabiał więcej.

Repertuar albumu złożony jest z popularnych zarówno w środowisku muzyków jazzowych, jak i na deskach Broadwayu melodii. Album złożony został z dwu sesji z 1952 i 1955 roku. Nat King Cole nie załapał się na be-bopową rewolucję, być może dlatego w latach pięćdziesiątych skupił się na karierze wokalisty, a także aktora. Jego jazz z lat trzydziestych był już wtedy zupełnie niemodny, co nie oznacza, że jego nagrania instrumentalne nie są ciekawe. Przykładem jest właśnie album „Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano”.

Album ukazał się najpierw jako 10 calowa płyta w 1952 roku, a później został uzupełniony przez Capitol nagraniami z 1955 roku i wydany jako płyta 12 calowa. To właściwie ostatnie takie nagrania, późniejsze sesje instrumentalne zwykle odbywały się w towarzystwie orkiestry, najczęściej prowadzonej przez Nelsona Riddle.

Malkontenci mogą zauważyć, że mało na tej płycie fragmentów improwizowanych. Istotnie, to prawda. Ci, którzy chcą posłuchać Nat King Cole’a improwizującego na znane wszystkim tematy, musza poszukać jego koncertowych nagrań z imprez Jazz At The Philharmonic, lub dostępnych radiowych rejestracji zespołu z udziałem Les Paula.

We współczesnych wydaniach producenci, pewnie w obawie przez klientami, którzy mogliby zechcieć oddać płytę do sklepu, umieścili kilka wcześniej nie wydanych utworów, w których Nat King Cole występuje również w roli wokalisty.

Nat King Cole
Penthouse Serenade: Nat King Cole At The Piano
Format: CD
Wytwórnia: Capitol / EMI

Numer: 724349450424

16 grudnia 2013

Aga Zaryan – Remembering Nina & Abbey: A Tribute To Nina Simone And Abbey Lincoln

Ten album jest zwyczajnie fenomenalny. Musiał kiedyś powstać. Obie postaci – Nina Simone i Abbey Lincoln są dla Agi Zaryan bardzo ważne. Oczywiście godzinami można debatować na temat wyboru kompozycji. Faktem jest, że wszystkie kojarzone są z jedną z tych wielkich wokalistek. Oczywiście każdy z nas być może dorzuciłby jakąś melodię. Te rozważania nie mają sensu. Z repertuaru obu wielkich wokalistek można zestawić jeszcze co najmniej dwa podobne albumy.

Kiedy w zapowiedzi prasowej zobaczyłem zestaw kompozycji, nie oczekiwałem płyty genialnej, raczej obawiałem się, szczególnie o „Strange Fruit” i „My Baby Just Cares For Me”. Zawsze byłem zdania, że „Strange Fruit” nie powinien już w zasadzie nikt śpiewać, bo dziś żyje się nam wszystkim za łatwo, żebyśmy mogli ten tekst zrozumieć. Z kolei „My Baby Just Cares For Me” jest melodią wyeksploatowaną w reklamie i raczej nielubianą w końcówce kariery przez samą Ninę Simone. Wydawało mi się, że to wybór zbyt oczywisty. Przekonałem się jednak, że można zaśpiewać „Strange Fruit” niemal tak fantastycznie, jak Billie Holiday, czy Nina Simone. A może nawet ciekawiej.

Zespół zebrany do nagrania tego albumu to zupełnie osobna historia. Geri Allen akompaniująca Agnieszce na fortepianie, jej wymarzony perkusista – Brian Blade, idealnie pasujący do całości Larry Koonse i Darek Oleszkiewicz, który jest od lat jednym z najlepszych kontrabasistów grających dla wokalistek na świecie i grająca na harfie Carol Robbins. Ta ostatnia jest jednocześnie rodzajem metafizycznego połączenia Agi Zaryan z Niną Simone, grała bowiem przed laty z Niną.

Niezależnie od repertuaru i towarzyszącego artystce zespołu, gwiazdą tej płyty jest Aga Zaryan. W magiczny, trudny do opisania słowami sposób z mojego egzemplarza płyty Aga śpiewa właśnie dla mnie. To rodzaj niezwykle osobistego, absolutnie szczerego przekazu. Jestem przekonany, że każdy z Was uzna, że to nieprawda, że Aga nie śpiewa dla mnie, tylko dla Was. Dla każdego słuchacza osobno. Może każdy egzemplarz płyty jest inny? To oczywiście tylko wyobraźnia. Jednak taka właśnie iluzja jest sztuką najwyższą. Znam tylko kilka płyt, które mają to coś. Daruję sobie ich tytuły, żeby nie rozpętać burzy, że przesadzam. Jednak porównania do największych dzieł światowego jazzu nie są tu pozbawione sensu.

Przejrzałem listę tegorocznych nowości i nie mam wątpliwości. To jest najlepszy album tego roku wśród ponad 400 nowych płyt jakich w tym roku miałem okazję wysłuchać. Żaden z 50 albumów, które trafiły do mojej stałej radiowej rubryki płyty tygodnia nie jest nawet w połowie tak doskonały. Zresztą w muzyce porównania nie mają większego sensu.

Chcecie coś o płycie wiedzieć, zanim pobiegniecie do sklepu po swój egzemplarz? Aga śpiewa bardzo oszczędnie, często czekając do ostatniego momentu z kolejnym akcentem, na całej płycie nie znajdziecie ani jednej zbędnej nuty. Aga niczego nie udaje, nie naśladuje swoich idolek. Stać ją na wiele więcej. Ma na temat każdego z utworów własne zdanie, nie usiłując jednocześnie tworzyć na siłę nowatorskich interpretacji. Robi to, co robiły Nina Simone i Abbey Lincoln, za pomocą głosu, w towarzystwie skromnego akompaniamentu opowiada w przejmujący sposób niezwykłe historie. Trafiając prosto do serca, głowy, rozumu, czy duszy każdego słuchacza, w zależności od jego światopoglądu.

Mam już dwa egzemplarze tego albumu – jeden nie opuszcza podręcznego zbioru najczęściej używanych płyt, drugi trzymam w samochodzie. Kupię sobie jeszcze jeden, tak na zapas i jeszcze kolejny, oprawię w ramki i powieszę na ścianie, obok zdjęcia Abbey Lincoln, albo obok którejś z fotografii Niny Simone.

Do Agi Zaryan przekonywałem się długo i nie było to łatwe. Wszystko zaczęło się od dość nieudanego koncertu, później było już tylko lepiej. Jedno ze zdań umieszczone w skromnej książeczce dołączonej do płyty sprawia, że zaczynam już czekać na nowy rok, który zacznie się za chwilę. „Hoping For More In The Near Future”. Pewnie na koncerty w składzie z płyty nie ma szans, a nawet jeśli się wydarzy, to będzie to jakiś ekskluzywny koncert w luksusowym hotelu. A ja chciałbym usiąść w pierwszym rzędzie małego klubu i posłuchać… Agnieszka, uwielbiam to co robisz… Jesteś geniuszem. Właśnie nagrałaś najlepszą płytę roku na świecie, a może nawet nie tylko tego roku.

Aga Zaryan
Remembering Nina & Abbey: A Tribute To Nina  Simone And Abbey Lincoln
Format: CD
Wytwórnia: Parlophone
Numer: 5099940988122

10 grudnia 2013

Ike Quebec – Heavy Soul

Szczyt muzycznej aktywności Ike Quebec’ka przypadł na przełom lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Uzależniony od narkotyków muzyk zmarł w 1963 roku. Nagrał kilka wyśmienitych płyt firmowanych własnym nazwiskiem dla Blue Note. Wśród nich właśnie „Heavy Soul” wydaje się być produktem najbardziej dopracowanym, mimo, że tak jak wiele płyt z tamtych czasów, powstał w czasie jednej, zapewne nocnej sesji nagraniowe. Tak się wtedy nagrywało – lider przynosił trochę swojej muzyki do studia, a jak zabrakło pomysłów na cały album – zawsze można było zagrać garść standardów.

Ike Quebec za życia nie miał łatwo, kategoria saksofonistów tenorowych była bardzo mocno obsadzona. Jego płyty lądowały na sklepowych półkach obok uznawanych dziś za wielkie klasyki nagrań Johna Coltrane’a, Sonny Rollinsa, Stana Getza, Bena Webstera i wielu innych. Potrafił jednak mieć swój rozpoznawalny styl i uciec skutecznie od naśladowania wspomnianych megagwiazd.

Pomysłem skutecznie wykorzystanym na płycie „Heavy Soul” stało się wykorzystanie brzmienia organów obsługiwanych przez Freddie Roacha. Tym samym Ike Quebec okazuje się być jednym z prekursorów zespołów z saksofonem, Hammondem i często gitarą, których kwintesencją są o niemal dekadę późniejsze nagrania łączące to co najlepsze w hard-bopie i RnB – jak choćby muzyka tworzona przez Sonny Stitta z Jackiem McDuffem, czy z Gene Ludwigiem i Patem Martino. O tym jednak innym razem.

Niezaprzeczalnie Ike Quebec posiadał niezwykle pewny, pełen elegancji i soulowego wibrata, rozpoznawalny, jeśli zna się jego nagrania ton. Nie zabrał się niestety do be-bopowego pociągu, pozostając w latach pięćdziesiątych muzykiem koncertującym, choć bez stałego kontraktu nagraniowego. Blue Note podchodziła do niego z nieufnością, proponując najpierw nagranie singli. Dopiero ich sukces pokazał, że warto podarować wieczór pracy zapracowanego Rudy Van Geldera właśnie zespołowi dowodzonemu przez tego niezwykłego muzyka.

Wielokrotne wznowienia jego płyt są dowodem, że nie został do końca zapomniany, a być może nawet dziś jest doceniany bardziej, niż za życia, choć akurat „Heavy Soul” to album, który zebrał wiele pozytywnych recenzji w amerykańskiej prasie, kiedy ukazał się w 1961 roku.

Ja takich dowodów nie potrzebuję – wystarczy posłuchać. Każdy ma prawo do swojego zdania, nie wyobrażam sobie jednak fana jazzu, dla którego późny wieczór z „Heavy Soul” będzie czasem straconym.

Ike Quebec
Heavy Soul
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Capitol / EMI
Numer: 724383209026

09 grudnia 2013

Marek Napiórkowski – Up!

Nie spodziewałem się po Marku Napiórkowskim takiej płyty. „Up!” to dzieło kompletne, wyśmienicie wymyślone, napisane, zaaranżowane i zagrane. „Up!” to album jednocześnie przebojowy i zdecydowanie daleki od tandetnych prób przypodobania się szerokiej publiczności prostacką i chwytliwą melodią, tak jest właśnie wymyślony. Autorska muzyka napisana jest tak, żeby do maksimum wykorzystać możliwości brzmieniowe ciekawie zestwionego zespołu i jednocześnie stworzyć nowoczesne jazzowe standardy, które sprawdzą się też w innych składach instrumentalnych. Do wielu kompozycji łatwo będzie dopisać tekst, żeby dać im dodatkową szansę u wokalistów.

Za aranżacje odpowiedzialny jest Krzysztof Herdzin, a to obecnie, ja nie mam wątpliwości – jeden z najlepszych fachowców od tej roboty na świecie. Kłopot jedynie w tym, że niewielu ludzi na świecie miało okazję się o tym przeknać. Wierzę, że już za parę lat będzie gwiazdą na miarę Gila Evansa. Mało kto dziś potrafi tak doskonale zrobić użytek z barw i możliwości brzmieniowych wszystkich instrumentów w zespole, a jednocześnie stworzyć potężne i otwarte brzmienia bez batalionu instrumentów smyczkowych.

Zagrane w sposób niezwykły, jednocześnie z dbałością o każdy dźwięk, jak i szacunkiem dla swobody wyrazu każdego z muzyków. Zaskakujący niewielką ilością gitarowych solówek, a Marek Napiórkowski potrafi zagrać żywiołowo, co wielokrotnie udowadniał na scenie, choćby w projekcie Full Drive Henryka Miśkiewicza.

„Up!” to zaskakujący Henryk Miśkiewicz grający na klarnecie basowym. To również kolejna polska produkcja Clarence Penna i niespodziewany udział Adama Pierończyka, z pozoru jedynie zupełnie nie pasującego do tej muzyki.

Muzyka napisana specjalnie dla potrzeb tego projektu wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Jazzowi puryści nie będą zadowoleni, oczekując szczególnie od lidera – gitarzysty nieco więcej bluesa. „Up!” jest jednak niezmiernie inspirujący, to prawda, że wymagający odrobiny skupienia i uwagi. Wtedy pobudza wyobraźnię. Z pewnością każdy usłyszy w tej muzyce zupełnie inne historie. Ja też słyszę coś innego za każdym razem. Czasem to skradający się i przeskakujący przez płot przestępca, startująca rakieta, stan nieważkości, pościg za przestępcą po ciemnych parkowych alejkach, wyprawa kajakiem po rwącej rzece, to tylko garść najczęściej pojawiających się motywów. To moje historie związane z „UP!”. Każdy z Was może mieć inne.

Faktem jest, że w zupełnie zagadkowy sposób udało się stworzyć tak inspirujące efekty używając zupełnie standardowych instrumentów. Na płycie nie ma ani elektroniki, ani często budujących napięcie i szerokość sceny dźwiękowej szeregów instrumentów smyczkowych. To w równej mierze zasługa świetnych kompozycji lidera, jak i aranżacji Krzysztofa Herdzina, który po raz kolejny udowadnia, że jest wyśmienitym dźwiękowym malarzem.

Sam lider – pozostaje liderem, momentami nawet nieco w cieniu pozostałych utytułowanych kolegów, w stylu najwybitniejszych liderów współczesnego jazzu krążących wokół swojego sprawnie działającego zespołu i grających tu i tam kilka akordów, dokładnie tam, gdzie są one niezbędne, żeby podkreślić charakter kompozycji.

Tą płytę zabieram do samochodu i pewnie przez jakiś czas codziennie rano będzie mi towarzyszyć w drodze do pracy, łagodnie, bez zbędnej agresji pobudzając moją wyobraźnię do jakże potrzebnej codziennej kreatywności. Próbowałem już kilka razy i za każdym razem w głowie powstawała mi inna historia. Koniecznie musicie kupić tą płytę natychmiast, żeby wymyśleć sobie do tej muzyki swój własny film…

Marek Napiórkowski
Up!
Format: CD
Wytwórnia: V Records

Numer: 5903111377014

08 grudnia 2013

Ralph Alessi - Baida

Do wspólnych nagrań Ralpha Elessi i Jasona Morana musiało dojść. Obaj zajmują się nauczaniem młodych talentów w New England Conservatory i z pewnością tam powstał pomysł na płytę, której powstanie wymagało przypuszczalnie niełatwych ustaleń kontraktowych, bowiem Jason Moran należy do czołówki artystów Blue Note, a Ralph Alessi to wschodząca gwiazda ECM. Ostatecznie, jako że formalnym liderem jest tutaj Ralph Alessi, płytę wydał ECM. Brzmieniowo też album lepiej pasuje do tej wytwórni.

Moja pierwsza przygoda z tą płytą nie była łatwa, bowiem nie mogłem pozbyć się wrażenia, że to nieudolna imitacja nagrań zespołu Tomasza Stańko. To jednak tylko potwierdzenie, że ECM ma swój styl i skupia wokół siebie artystów, dla których każdy, najdrobniejszy i z pozoru nieistotny dźwięk jest ważny. ECM to bowiem muzyka elegancka i wymagająca skupienia. Taki jest też najnowszy album Ralpha Alessi.

W swoich kompozycjach lider bawi się rytmem, wybierając niestandardowe rozwiązania, czym nie ułatwia zadania swoim kolegom z zespołu, pozostawiając im jednocześnie sporo twórczej swobody, prowadząc zespół w luźny sposób wzorem jednego ze swoich mistrzów, Steve Colemana, z którym współpracował jeszcze kiedy na stałe mieszkał w Kaliforni.

Ralph Alessi nie stara się zarzucić słuchaczy kaskadami dźwięków, raczej namawia ich do skupienia, koncentracji i podążania za zdecydowanie krętą, choć możliwą do pokonania dla każdego drogą muzycznych skojarzeń i pozbawionej ograniczeń formy. Lider proponuje jednocześnie muzykę elegancką, dopracowaną i tym samym nieco hermetyczną co niektórych jazzowych purystów może razić. Znam takich, dla których wszystkie produkcje ECM to jazz salonowy, czyli ten gorszy, raczej przeznaczony dla początkujących adeptów gatunku.

Ja zupełnie się z tym nie zgadzam, takie podziały są całkowicie pozbawione sensu. W ramach każdej formuły można stworzyć produkt ciekawy i odkrywczy, solidnie i rzetelnie wykonany, lub jedynie stanowiący kolejną bezbarwną pozycję w dyskografii. Wyróżnikiem tych płyt, które są co najmniej solidne jest zwykle to, czy chce się po nie sięgnąć kolejny raz. Do albumu „Baida” z pewnością jeszcze wrócę, więc to album zdecydowanie wart uwagi, choć oprócz wspomnianego już wrażenia, że to jakby zespół Tomasza Stańko pozbawiony odrobiny energii, mam też wrażenie niewykorzystanego potencjału muzyków zgromadzonych w studio. Jason Moran potrafi zagrać ciekawiej, Drew Gress i nieznany mi wcześniej Nasheet Waits jedynie w kilku momentach mieli okazję się wykazać.

Ralph Alessi
Baida
Format: CD
Wytwórnia: ECM

Numer: 602537253043

05 grudnia 2013

Nick Drake – Bryter Layter

O muzyce Nicka Drake’a napisałem już całkiem sporo, tak więc do samej historii tego niezwykłego muzyka odsyłam Was tutaj:

Od czasu do czasu powracam do któregoś z jego trzech albumów. To zawsze kończy się stwierdzeniem, że i tak wolę „Pink Moon”, niezwykły, jedyny w swoim rodzaju solowy zbiór muzyki skupiony na tekście i pięknie napisanych, wpadających w ucho, a jednocześnie zadziwiająco innych od wszystkiego melodiach.

Oczywiście zgadzam się z powszechnie panująca opinią, że „Bryter Later” to nie tylko Nick Drake, ale też świetne aranżacje Roberta Kirby, świetne saksofonowe solówki Raya Warleigh’ta, sensacyjny wręcz i owiany legendą, choć dla mnie nieco bezbarwny gościnny występ Johna Cale’a. To wreszcie muzyczne wsparcie brytyjskiej legendy – muzyków Fairport Convention. Znam też historię taśm demo nieznanego wtedy jeszcze Eltona Johna, który właśnie z kompozycjami z Nicka Drake’a z „Bryter Later” i wcześniejszego albumu debiutanckiego „Five Leaves Left” nagranymi w domowych warunkach chodził po londyńskich wytwórniach w poszukiwaniu swojego pierwszego kontraktu.

Wiem to wszystko. „Bryter Later” to także źródło takich przebojów, jak „One Of These Things First” i „Northern Sky”. A ja i tak częściej wracam do „Pink Moon”. Dlaczego? Bo w muzyce Nicka Drake’a najważniejszy jest tekst i unikalny, jedynie z pozoru beznamiętny głos i jedynie z pozoru banalne gitarowe dźwięki. Wolę jak nic ich nie zakłóca. Dlatego „Pink Moon” jest ideałem.

Tak jak pozostałe dwa albumy Nicka Drake’a, również „Bryter Layter” pozostał praktycznie niezauważony, kiedy ukazał się w 1970 roku. Dzisiejsza, zupełnie niespodziewana, choć zdecydowanie zasłużona popularność Nicka Drake’a jest dla mnie jednym z nielicznych znaków, że ludzie chcą jeszcze słuchać muzyki, tej prawdziwej, w której są emocje, w której ważny jest tekst i osobiste stosunek twórcy do dzieła. Dlatego właśnie lubię Nicka Drake’a, człowieka tak tajemniczego jak jego muzyka, za życia niezauważanego i niedocenianego, dziś wielkiej gwiazdy, bez teledysków, towarzyskich skandali i nowych nagrań. To fenomen, jeśli jeszcze nie znacie, musicie poznać koniecznie…

Nick Drake
Bryter Layter
Format: CD
Wytwórnia: Island

Numer: 042284600521

04 grudnia 2013

Thelonious Monk – Criss-Cross

Thelonious Monk u schyłku kariery, a tak przecież należy nazwać cały okres jego współpracy z wytwórnią Columbia, rozpoczęty albumem „Monk’s Dream”, to ciągle Monk Genialny. Geniusz prostoty, odwoływania się do najprostszych środków wyrazu, pozostawania z pozoru poza melodią, rytmem i konstrukcją kompozycji, grania dźwięków równie niespodziewanych, co oczekiwanych. Monk – pianista nigdy nie był wirtuozem, Monk – kompozytor zawsze był geniuszem, nawet jeśli po raz kolejny, za każdym razem jednak nieco inny, grał znany wcześniej repertuar.

Thelonious Monk do 1963 roku napisał już w zasadzie wszystkie kojarzonych z nim nieodłącznie kompozycje. Nagrał już wszystkie swoje największe albumy. Jazzowy światek pełen był plotek nie tylko o jego niebotycznym żądaniach wobec nowej wytwórni, ale także o stanie jego zdrowia, a raczej rozlicznych chorobach i przypadłościach psychiki, mających wpływ na kryzys sił twórczych.

Faktem jest, że dla Columbii nagrał kilkanaście płyt, w tym dziś uznawane za klasyki w rodzaju „Solo Monk”, „Live At The Jazz Workshop”, czy „Monk In Tokyo”, mimo tego za najbardziej kreatywny uważa się okres jego współpracy z Riverside w końcówce lat pięćdziesiątych. Monk w Columbii, to jednak również jego najdoskonalszy zespół z Charlie Rousse’m na saksofonach. To również sporo nagrań solowych, a także orkiestrowe kreacje z Olivierem Nelsonem.

„Criss-Cross” to płyta zarejestrowana w tym samym czasie, co „Monk’s Dream” w składzie z wspomnianym już Charlie Rousse’m, Johnem Ore na kontrabasie i Frankie Dunlopem na bębnach. Sam lider, nawet w nienajlepszej formie, pozostaje jedynym w swoim rodzaju muzykiem, nie poddającym się żadnym klasyfikacjom. Już od pierwszych dźwięków „Hackensack” noga niemal każdego słuchacza wyrusza w rytmiczną, swingową podróż wybijając mimowolnie rytm. Monk nie jest jednak swingowym pianistą. Jego najlepsze lata przypadają na okres świetności be-bopu, trudno jednak przypisać go jednoznacznie do tego gatunku. Nie jest też, co staje się oczywiste już po pierwszych akordach albumu wirtuozem klawiatury, posiada jednak łatwo rozpoznawalny styl. Monk, jako jeden z niewielu, tych największych muzyków, stworzył własny styl, gatunek muzyczny – muzyka Theloniousa Monka. W obrębie każdego gatunku występują albumy genialne i trochę słabsze.

„Criss-Cross” nie należy z pewnością do genialnych, zawiera jednak momenty wyśmienite, jak choćby tytułową kompozycję, jedną z najbardziej skomplikowanych rytmicznie, jakie napisał Thelonious Monk. Potwierdzeniem jego niezwykłych umiejętności rytmicznych jest umieszczona po latach w cyfrowej wersji albumu kompozycja „Coming On The Hudson” – w której rytmy parzyste i nieparzyste składają się jak skomplikowana wieloelementowa układanka.

Jeśli chcecie mieć nieco więcej muzyki – najlepiej jest odnaleźć na sklepowych półkach zestaw wybranych nagrań dla Columbii – „The Columbia Years: '62-'68”, lub jeszcze lepiej – zebrać wszystkie płyty niezwykłego i jedynego w swoim rodzaju ekscentrycznego muzyka, jakim bez wątpienia był Thelonious Monk.

O innych płytach Theloniousa Monka pisałem między innymi tutaj:

Thelonious Monk
Criss-Cross
Format: CD
Wytwórnia: Columbia

Numer: 5099751335627

02 grudnia 2013

Trombone Shorty – Say That To Say This

Trombone Shorty z pewnością jest wybitnym jazzowym puzonistą. Wybrał jednak dość komercyjną drogę artystyczną. Nie zostanie może światową gwiazdą popu, ale do tego, żeby nią został brakuje mu z pewnością jedynie promocji i jakiegoś towarzyskiego skandalu, no i rozebranych teledysków w MTV. W sumie to chciałbym, żeby tak wyglądał współczesny pop. Czym innym był jazz, co prawda zupełnie inny, 100 lat temu, jeśli nie muzyką rozrywkową dla szerokiego kręgu odbiorców?

Najnowszy album Trombone Shorty’ego to świetna komercyjna produkcja, gdyby tylko tak wyglądała dziś cała muzyczna komercja… Ale wyglądać nie będzie i należy to zwyczajnie zaakceptować poszukując właśnie takich produkcji, jak „Say That To Say This”. Ten album to bowiem zbiór potencjalnych przebojów, potrzebujących do światowej sławy jedynie odrobiny promocji.

Trombone Shorty to obecnie jeden z najbardziej zajętych muzyków sesyjnych w USA, uświetniający swoimi puzonowymi solówkami produkcje takich sław, jak choćby Jeff Beck, Eric Clapton, czy Rod Stewart. W przerwach znajduje czas na nagrywanie solowych albumów, na których z pewnością gra to co lubi, a nie to, co może się sprzedać, bo on już raczej nie musi za wszelką cenę, oznaczającą często artystyczne kompromisy, walczyć o popularność.

Sprawnie przyrządzona przez Troya Andrewsa i Raphaela Saadiqa mieszalna starego z nowym, RnB, soulu, bluesa i paru stricte jazzowych solówek nie może się nie podobać. Nawet jeśli to nie jest Wasz ulubiony gatunek muzyczny. Perfekcja realizacyjna, świetnie napisane kompozycje, wytrawni muzycy. Wskrzeszony po latach, w USA legendarny zespół braci Neville – The Meters w swoim klasycznym przeboju „Be My Lady”. Wszystko podporządkowane gładkiej i spełniającej oczekiwania zarówno popowych, funkowych, jak i smooth jazzowych słuchaczy.

Mnie trochę szkoda, że zabrakło klimatów zdecydowanie bliższych neo-swingowi, czy nowoczesnemu wcieleniu muzyki nowoorleańskiej, w stylu, jaki Trombobe Shorty zaprezentował choćby na słynnym koncercie Jeffa Becka poświęconym pamięci Les Paula w nowojorskim Irydium. Myślę jednak, że doczekam się jeszcze bardziej jazzowych produkcji Troya Andrewsa, wiem, że potrafi, a w bardziej rozrywkowe rejony trafił nie z potrzeby sławy, ale dlatego, że taką muzykę lubi.

Jego poprzedni album udekorowany był sporą ilością gości specjalnych największego kalibru – jak choćby Jeff Beck, Kid Rock, czy Leny Krawitz. Najnowszy jest może mniej gwiazdorski, za to muzycznie ciekawszy. Z wielką uwagą obserwuję rozwój talentu Troya Andrewsa, co i Wam polecam, bowiem każda jego kolejna płyta jest ciekawsza, a ja już nie mogę doczekać się następnej. Ilość pomysłów pojawiających się w głowie Tromboe Shorty’ego jest tak wielka, że z pewnością nie będziemy na kolejny album czekać zbyt długo. „Say That To Say This” nie jest może wielką sztuką, jest jednak wielką przyjemnością, w szczególności dla wielbicieli Jamesa Browna, czy Isaaca Hayesa.

Trombone Shorty
Say That To Say This
Format: CD
Wytwórnia: Verve / UMG

Numer: 602537364923

01 grudnia 2013

Ella Fitzgerald And Duke Ellington – Cote d’Azur Concerts On Verve

Monumentalne – 8 płytowe wydawnictwo, w którym zebrano wszystkie należące do Verve nagrania z pobytu zespołu Duke Ellingtona i Elli Fitzgerald na festiwalu w Juan Les Pins w końcu lipca 1966 roku. Na tych krążkach znajdujemy zarówno zespół Duke Ellingtona, jak i Ellę Fitzgerald w najwyższej formie. Orkiestra Ellingtona i Ella Fitzgerald koncertowali wtedy na scenie umieszczonej niemal bezpośrednio na plaży, a festiwal odbywał się równolegle w Antibes i wspomnianym już Juan Les Pins. Orkiestra zagrała cztery koncerty w kolejne dni festiwalu, każdy złożony z dwu części, a Ella Fitzgerald dołączyła w czasie dwu z tych koncertów, wraz z towarzyszącym jej wtedy w podróży kameralnym składem dowodzonym przez pianistę Jimmy Jonesa.

Stąd też nieco myląca nazwa tego zbioru wymieniająca Ellę Fitzgerald na pierwszym miejscu „afisza”. W zasadzie należałoby uznać, że to koncerty orkiestry z gościnnym udziałem wokalistki. Biorąc pod uwagę fakt, że wydawcą jest Verve oraz zawsze bardziej nośne i łatwiej sprzedające się nazwisko wokalistki, taki wybór nie dziwi. Zawarty na 8 płytach CD materiał nie zawiera całego zarejestrowanego wtedy materiału. Jego niewielka część dostępna jest na różnych wydawnictwach nie do końca oficjalnych i pochodzi z radiowych transmisji koncertów. Nabywcy niekoniecznie najtańszego i dziś już trudnego do namierzenia zestawu wytwórni Verve otrzymują za to doskonałe dane bibliograficzne wydane w formie zgrabnej książeczki, a także dwie rzeczy niezwykle unikalne – muzyczną zawartość ostatniego – ósmego dysku, czyli zapis próby przed jednym z koncertów ze sporą ilością rozmów pomiędzy muzykami, a także obszerny wywiad udzielony specjalnie dla tego wydawnictwa przez Normana Granza, który nie przepadał za opowiadaniem o przeszłości. Tym razem zrobił jeden z nielicznych wyjątków.

Część materiału ukazała się niemal bezpośrednio po rejestracji. W 1967 roku ukazał się album zatytułowany „Ella & Duke At The Cote d’Azur”. Ponadto w 1968 roku ukazała się płyta Duke Ellingtona – „Soul Call” zawierająca wybrane instrumentalne nagrania z tych koncertów. Dodatkowo, w czasie występów Norman Granz postanowił nakręcić sporo materiału filmowego, który można odnaleźć dziś bez większego trudu w różnych archiwalnych zbiorach jazzowych dokumentów. Fragmenty ścieżki dźwiękowej z tego materiału posłużyły również do rekonstrukcji fragmentów muzyki zawartych w boxie „Cote d’Azur Concerts On Verve”

Repertuar wydawnictwa jest bardzo zróżnicowany. Zawiera sporo jazzowych standardów, w których słynna orkiestra wspomagana przez trio Jimmy Jonesa akompaniuje Elli Fitzgerald. Są też stale obecne w repertuarze orkiestry Duke Ellingtona w latach sześćdziesiątych przeboje w rodzaju „Black And Tan Fantasy”, „Creole Love Call”, czy utwór użyty jako tytuł wydawnictwa z tych koncertów – „Soul Call”. Znajdziecie też w tym zestawie garść nagrań Elli Fitzgerald z triem Jimmy Jonesa, do którego dołącza również Cootie Williams. Nie mogło oczywiście zabraknąć „Mack The Knife” i „Lullaby Of Birdland”, czy „Take The ”A” Train”.

Unikalną wartość dla fanów stanowi zapis próby, transkrypcje dialogów znajdziecie również w książeczce dołączonej do zestawu. Artyści doskonale dopasowali się do potrzeb publiczności. Festiwal miał już co prawda sporą tradycję, jednak jego publiczność nie składała się w całości z fanów jazzu, trzeba pamiętać, że koniec lipca to był wtedy i jest do dziś we Francji szczyt wakacyjnego sezonu, więc na widowni z pewnością było wielu wczasowiczów. Stąd być może rezygnacja Duke Ellingtona z wykonania jakiś dłuższych for instrumentalnych, które już wtedy orkiestra miała w swoim repertuarze. Być może znajdziecie lepsze płyty Duke Ellingtona i pojedyncze albumy prezentujące Ellę Fitzgerald w lepszej formie wokalnej. Ten wakacyjny zestaw jest jednak wybitny pod każdym względem i z pewnością wart polecenia każdemu, kto lubi dobrą muzykę, niezależnie od tego, jakim gatunkowym przymiotnikiem ją określimy.

Ella Fitzgerald And Duke Ellington
Cote d’Azur Concerts On Verve
Format: 8CD
Wytwórnia: Verve
Numer:  3145390332BK01

26 listopada 2013

Michel Petrucciani featuring Jim Hall And Wayne Shorter – Power Of Three

Zanim powstał ten album, Michel Petrucciani nagrał kilka wyśmienitych albumów, Jego nagraniowy debiut, to album „Flash” z 1980 roku. To jednak „Power Of Three” okazał się tym albumem, który sprawił, że Michel Petrucciani stał się właściwie z dnia na dzień wielką światową gwiazdą. Z pewnością Michel Petrucciani znany jest bardziej z nagrań solowych. Jednak zmontowany dość okazjonalnie z okazji koncertu w Montreux skład w zasadzie wystarcza do uznania tego albumu za godny naszego radiowego Kanonu Jazzu.

W 1986 roku na festiwalu w Montreux działo się bardzo wiele. 14 lipca 1986 roku na głównej scenie miał zadebiutować kwartet Wayne Shortera w nowym składzie, w planie był też McCoy Tyner i solowy set Ala DiMeoli. O tych występach pamiętają z pewnością ci, którzy je widzieli, a jako, że w Montreux od wielu lat nagrywa się wszystko – być może usłyszymy kiedyś z płyty te występy. To jednak mało wtedy jeszcze znany w Europie, mimo, że posiadający katalog ponad 10 autorskich albumów Michel Petruciiani, który miał być typowym suportem był gwiazdą wieczoru.

Michel Petrucciani i Jim Hall grywali już wcześniej razem. Dla lidera tego projektu duet z gitarą miał być elementem walki z etykietą przylepioną mu wówczas przez część krytyków i publiczności – naśladowcy Billa Evansa. Zaskakujący program koncertu powstał w dość logiczny sposób – „Limbo” to utwór Wayne Shortera, który grywał w końcu lat sześćdziesiątych z Milesem Davisem. „Carefull” – wiekowa i nieczęsto przypominana kompozycja Jima Halla znany z płyty Jimmy’ego Giuffre „The Easy Way”. „In A Sentimental Mood” – bezpieczny klasyk, „Morning Blues” – kompozycja lidera. „Bimini” – typowy bis napisany przez Jima Halla specjalnie z okazji tego występu.

W Montreux dzieje się zwykle bardzo wiele, również poza główną sceną. Zastanawiam się, ile osób spóźniło się na pierwszy set znanego, ale przecież zdecydowanie najmniej atrakcyjnego w otoczeniu gwiazdorskiego składu zespołu McCoy Tynera i kwartetu Wayne Shortera muzyka.

W znanych mi źródłach pisanych nie udało mi się również odnaleźć wiarygodnej wiadomości, czy występ Wayne Shortera był wcześniej anonsowany w programie festiwalu. Kiedy słucham dziś po raz kolejny tego materiału, mam wrażenie, że odbyła się co najwyżej jedna krótka próba. To nie oznacza niezrozumienia, jednak trudno nie zauważyć pewnych braków w konstrukcji całego koncertu. Każdy z utworów jest wyśmienicie zagraną miniaturką, jednak nie składają się w logicznie ułożoną całość. To w sumie wada, ale każdy z utworów jest zagrany tak fantastycznie, że szybko się o tym zapomina.

Z pewnością kilka solowych płyt Michela Petrucciani zasługuje na nominację do naszego radiowego Kanonu Jazzu, jednak ten album, jako ważny krok w karierze tego niezwykłego pianisty powinien znaleźć się w tym miejscu jako pierwszy. Bezpośredni, niezwykle delikatny i bezpośredni fortepian, jak zwykle ciepło brzmiąca gitara Jima Halla, który jak nikt inny potrafi nawet w kilkutysięcznych salach grać dla każdego słuchacza prywatny koncert i stanowiący dla nich kontrapunkt zdecydowanie cięższy sound saksofonu Wayne Shortera. To wszystko tworzy jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny koncert.

Materiał został również zarejestrowany w wersji video i wydany najpierw na kasecie VHS, a dziś jest dostępny na płycie DVD.

Michel Petrucciani featuring Jim Hall And Wayne Shorter
Power Of Three
Format: CD
Wytwórnia: Blue Note / Manhattan / Capitol
Numer: 077774642729

25 listopada 2013

Kuba Stankiewicz – Kilar

Czekałem na ten album z niecierpliwością podsyconą wydawnictwem demo, o którym już w marcu mogli przeczytać czytelnicy mojego bloga. Album jest dokładnie tak fantastyczny, jak zapowiadające go wydawnictwo promocyjne, zawiera oczywiście więcej muzyki. Słowa, które napisałem w marcu w zasadzie mogę powtórzyć. Oryginalny tekst przeczytacie tutaj: Kuba Stankiewicz - Kilar (Demo)

Wtedy napisałem, że Kuba Stankiewicz traktuje muzykę Wojciecha Kilara z należytą kompozytorowi atencją, ale jednocześnie ma na jej temat swoje zdanie. To szczególnie ważne w przypadku tych najbardziej znanych tematów – jak choćby muzyka z filmu „Rodzina Połanieckich” – to było w wersji demo. W pełnej wersji płyty najbardziej znanym tematem jest oczywiście utwór „Przygody Pana Michała”, temat zagrany w sposób dodatkowo potwierdzający moją tezę o idealnej równowadze między intencją kompozytora, którą chyba wszyscy znają z filmu i autorskim spojrzeniem wykonawcy, niezwykle ciekawym, eksponującym w wolniejszym od filmowego tempie piękno melodii. Dźwięków jest dokładnie tyle, ile trzeba, według sprawdzonej wielokrotnie tezy, że jeśli kompozycja piękna, to więcej dźwięków zwykle oznacza lepsze wykonanie. Oczywiście całe mistrzostwo we właściwym wyborze.

Skupienie na melodii w interpretacji „Przygód Pana Michała” w wykonaniu Kuby Stankiewicza sprawia, że po raz kolejny nie mogę oprzeć się wrażeniu, że już to gdzieś słyszałem. Może tego nie usłyszycie, ale za każdym razem, kiedy słucham wykonania Kuby Stankiewicza nucę „MyOne And Only Love”, piosenki grywanej i czasem też śpiewanej przez największych – od Oscara Petersona, Cheta Bakera i Louisa Armstronga, po zaskakującego Joe Zawinula, fantastycznego Tomasza Szukalskiego, czy ostatnio Paula McCartneya. Zresztą album Kuby Stankiewicza postawię sobie na półce obok całej masy płyt Oscara Petersona, bo to godne dla niego miejsce.

W tej muzyce jest, napisałem w marcu w recenzji wersji demo, niezwykła przestrzeń, lekkość, a jednocześnie pewność siebie i swojego warsztatu. Świetny instrument i dobre studio pozwalają zarejestrować każdy niuans interpretacyjny tej niezwykle intymnej, osobistej i pełnej emocji, a jednocześnie porażająco prostej muzyki. To stwierdzenie też z przyjemnością podtrzymuję, choć obawiałem się, że bezpośredniość roboczych nagrań demo mogła zaginąć w postprodukcji.  Nie zaginęła, choć mam wrażenie, że jednak trochę studyjnych mikrodetali, czy jak wolą inni – niepotrzebnych dźwięków z okolic fortepianu jakby zaginęło. Tak czy inaczej, niezależnie od wybitnej jakości muzyki, życzę wszystkim polskim muzykom równie wyśmienicie technicznie zrealizowanych nagrań. Ta płyta powinna zostać wydana w wersji analogowej, która przetrwa pokolenia i brzmi lepiej. Trwałość wersji cyfrowych jest ograniczona, a ja chciałbym ten album podarować swoim wnukom, a do tego droga jeszcze daleka. Dlatego domagam się wersji analogowej. Skoro można było wydać demo, to można też tradycyjną czarną płytę. Jako autor pomysłu, poproszę egzemplarz numer jeden. I może jeszcze kilka na prezenty dla przyjaciół, bo na pewno warto ten album podarować wszystkim tym, którzy muzyki słuchają, a nie koło niej przechodzą…

Kuba Stankiewicz to niezwykła artystyczna osobowość, jeśli mogę mieć jeszcze jakieś życzenia – to poproszę wszystkie amerykańskie songbooki w wersji słowiańskiej, parę płyt z innymi kompozycjami filmowymi, klasyki Billa Evansa i cokolwiek innego zagrane z takim wyczuciem melodii i pomysłem na to, co mógł mieć na myśli jej kompozytor. Chciałem w zasadzie napisać, co miał na myśli, ale przecież nikt tego nie wie na pewno. Wiem jednak, że chcę się tego dowiedzieć o jakiś 500 amerykańskich klasykach na początek…

Kuba Stankiewicz
Kilar
Format: CD
Wytwórnia: Vertigo
Numer: 5903111377007

24 listopada 2013

Thelonious Monk – It’s Monk’s Time

Kwartet z Charlie Rouse’m, Butchem Warren’em i Benem Riley’em to absolutnie klasyczny zespół Theloniousa Monka, skład osobowy, który stworzył pod wodzą swojego lidera jakość unikalną, niepowtarzalną. W zasadzie każda z płyt, zarówno koncertowych, jak i studyjnych tego składu nadaje się do umieszczenia w Kanonie Jazzu. Wielu słynnych pianistów na kimś się wzorowało, często otwarcie przyznając się do muzycznych fascynacji.

Thelonious Monk nie dysponował nigdy jakąś specjalnie wirtuozerską techniką gry, jednak należy to tego wcale nie tak licznego grona muzyków, których wprawne ucho fana jazzu rozpozna już po pierwszych kilku akordach. Jego muzyka wymyka się wszelkim klasyfikacjom, a może wręcz przeciwnie – tworzy osobną, doskonale zdefiniowaną kategorię – Muzyka Theloniousa Monka.

Charlie Rouse, który, co by tu dużo nie naginać rzeczywistości – poza współpracą z Theloniousem Monkiem nie odznaczył się w historii jazzu jakimiś szczególnymi osiągnięciami, pod wodzą wielkiego lidera jest w tej konkretnej chwili najlepszą z możliwych przeciwwagą dla momentami zupełnie szalonych akordów wybieranych przez lidera. To właśnie Charlie Rouse sprawia, że nawet dla początkujących fanów jazzu, większość płyt Theloniousa Monka z lat sześćdziesiątych wydaje się być zupełnie zwyczajna. Jednak jeśli skupić się na szczegółach, stają się niezwyczajne i niezapomniane. Tak też jest z albumem „It’s Monk’s Time”, zarówno z jego częścią autorską zawierającą kompozycje lidera, jak i tą nieco bardziej standardową – zawierającą z pozoru tylko banalne melodie w rodzaju „Nice Work If You Can Get It”, czy „Memories Of You”.

Album powstał w 1964 roku. W tym czasie Thelonious Monk był już zdecydowanie wielką gwiazdą, mając za sobą współpracę zew wszystkimi największymi gwiazdami, w tym choćby Milesem Davisem i Johnem Coltrane’m. Ta ostatnia jest wręcz legendarna, choć słabo udokumentowana, a osób, które pamiętają koncerty jest coraz mniej. W końcu od pamiętnych koncertów w Five Spot minęło już ponad 60 lat. Monk jednak w zasadzie nigdy nie był dobrym sidemanem, nawet grając u boku Milesa Davisa. On zawsze chodzić własnymi drogami, niektórzy uważają, że żył w zupełnie innej, alternatywnej rzeczywistości.

Tak, czy inaczej, w roku 1964 był wielką osobowością, miał gwiazdorski, ponoć całkiem lukratywny kontrakt z jedną z największych wówczas wytwórni – Columbią. Zastanawiam się więc, dlaczego przygotowana wcześniej, trwająca parę dni (co wówczas wcale nie było takie oczywiste) sesja została tak przedziwnie zarejestrowana. Kto wpadł na pomysł, żeby zafundować nam fortepian w jednym kanale (w dodatku w różnych wydaniach, to kanał lewy – co bardziej logiczne, w innych zaś prawy, co mój mózg myli całkowicie), a całej reszty zespołu w tym drugim?

Czy to błąd inżynierów, czy raczej wiara, wtedy jeszcze całkiem powszechna, że wersja monofoniczna sprzeda się lepiej? Jeśli zabierzecie się za ten materiał po raz pierwszy – nie regulujcie swojego sprzętu, długie intro rozpoczynającej album kompozycji „Lulu’s Back In Town” gra tylko w jednym kanale i tak ma być…

Thelonious Monk jest wielki, jest inny, jedyny w swoim rodzaju. Niektórzy uważają, ze był współtwórcą be-bopu, inni, że był największym liderem jazzu lat pięćdziesiątych, twórcą wielkich kompozycji, które pozwalają nagrywać niezliczone albumy młodym pokoleniom muzyków jazzowych zawierające kolejne wersje „Bemsha Swing”, „Straight No Chaser”, „’Round Midnight” i wielu innych. Monk miewał swoje dziwactwa, ale to zwykle oznaka geniusza. Każdy jego album wart jest uwagi. „It’s Monk’s Time”, mimo, że nie zawiera w podstawowej wersji żadnego z jego największych przebojów również.

Thelonious Monk
It’s Monk’s Time
Format: CD
Wytwórnia: Columbia / Sony
Numer: 5099751335726

18 listopada 2013

Leszek Możdżer / Lars Danielsson / Zohar Fresco - Polska

Podobno sam Leszek Możdżer sam opowiada w telewizji, że o tym albumie trudno jest recenzentom coś napisać i dlatego nie piszą, albo jakoś tak. Nie wiem ile w tym prawdy, ale jeśli to prawda, to ja jednak spróbuję, bo naprawdę warto. „Polska” to świetny album, choć od razu muszę dodać, że do moich ulubionych płyt z udziałem Leszka Możdżera trochę mu brakuje. Ten album zajmuje jednak miejsce na podium, czyli w pierwszej trójce. Uprzedzając pytania, które mogą się pojawić – pozostałe dwa albumy to „Komeda” i niemal już archiwalna pozycja – „Live In Sofia” – nagrany w duecie z Adamem Pierończykiem.

Istotnie, „Polska” nie jest albumem, o którym łatwo się pisze, jest jednak albumem którego wyśmienicie się słucha i w sumie to chyba sporo ważniejsze. O nowych albumach w zasadzie można pisać na cztery sposoby. Albo o personaliach – czyli kto z kim i dlaczego. Ta metoda sprawdza się jednak lepiej w warunkach historycznych – czyli jeśli opowiada się o nagraniach archiwalnych, albo jeśli potrzeba, lub jest okazja wskazać towarzyskie okoliczności powstania albumu. Drugi, często niezawodny i pozwalający tworzyć całkiem szybko zamówione teksty, to wariant, który na własny użytek nazywam klasyfikacyjno – stylistycznym. To nie jest pójście na łatwiznę, ale rozwiązanie pozwalające recenzentowi wykonać jedną ze swoich podstawowych funkcji społecznych – czyli wskazać uważnym czytelnikom drogę wyboru – coś w rodzaju: Jeśli podoba Wam się album o którym czytacie, to spodoba się Wam wszystko co stoi na półce dajmy na to „hard-bop”, albo „swing”, a jak w żadnym ze stylów się nie zmieści, to zawsze może zostać – jeśli łatwiejsze – mainstreamem, a jeśli trudniejsze – free jazzem. To pierwsze jednak będzie odstraszało młodszą część czytelników,  a to drugie większość tych co jeszcze nie uciekli. W sumie to zupełnie nie rozumiem dlaczego, ale tak już jest i koniec…

Jest jeszcze opcja numer trzy – można próbować zostać poetą i w jakiś wymyślny sposób opisywać własne emocje związane z kontaktem z recenzowanym albumem. To opcja najbardziej komfortowa, bowiem zupełnie subiektywna i nigdy nikt nie będzie mógł odpisać w komentarzu, że nie ma się racji, bo z emocjami polemizować raczej trudno.

No i wreszcie jest opcja numer cztery – można stworzyć referat muzykologiczny opisujący formalne aspekty kompozycji, aranżacji itp. W ten sposób stosunkowo łatwo stworzyć uczenie brzmiący tekst zrozumiały jedynie dla tych co płytę nagrali i garstki innych fachowców, którzy i tak bez trudu usłyszą z płyty to o czym się napisze.

W przypadku albumu „Polska” istotnie zadanie nie jest łatwe, bowiem muzyka wymyka się wszelkim klasyfikacjom. Ne oznacza to oczywiście, że muzycy zapomnieli o swoich korzeniach. Leszek Możdżer na zawsze pozostanie słowiańskim pianistą, Lars Danielsson skandynawskim, powściągliwym kontrabasistą, a Zohar Fresco izraelskim specjalistą od dźwięków perkusyjnych. Muzycy po raz kolejny udowadniają, że ich kreatywne osobowości tworzą niezwykłe muzyczne zjawisko.

Płyta pewnie znowu sprzeda się w nieosiągalnych dla innych większości jazzowych artystów nakładach, bo Leszek Możdżer to nie tylko wybitny muzyk, ale też geniusz autopromocji, który od wielu lat potrafi w zupełnie fenomenalny sposób być muzykiem jazzowym słuchanym i kupowanym przez tych, którzy innego jazzu, niż Możdżera nie słuchają. Z tego też powodu fani jazzu zwykle uważają, że Możdżer gwiazdorzy. To prawda, ale przy okazji robi wspaniałą muzykę, a że potrafi nią zainteresować nie tylko tych, co z jazzem spędzają całe życie, to chyba nie wada…

I tak już na koniec - o albumie Komeda" przeczytacie tutaj: Leszek Możdżer - Komeda. O Live In Sofie" też pewnie kiedyś tu napiszę.

Leszek Możdżer / Lars Danielsson / Zohar Fresco
Polska
Format: CD
Wytwórnia: Outside Music

Numer: 5907632690119

12 listopada 2013

Miles Davis / Marcus Miller – Music From Siesta

Z Marcusem Millerem mam problem. Niby wyśmienitym basistą jest, ale dobrych płyt to raczej od lat nie nagrywa. Jednak jakiś honor mu się należy. Taki album wybrany do Kanonu Jazzu symbolicznie – za całokształt. Amerykanie przyznają takie nagrody za zasługi. To i ja mogę. Jako, że w Kanonie Jazzu utrzymujemy regułę 20 lat od wydania płyty, Marcusowi nagroda może się należeć. Trochę czekałem na ten moment chcąc przyznać ową nagrodę za całokształt wskazując płytę „The Sun Don’t Lie” jako tą godną polecenia. Właśnie mija wspomniane dwadzieścia lat od jej wydania, więc mogłaby znaleźć się w naszym redakcyjnym Kanonie Jazzu.

Mogłaby, ale się nie znajdzie. Płyta już wylądował w odtwarzaczu w celu jej wysłuchania po raz nie wiadomo który. Słuchałem jej wiele razy, wcale nie w związku z jej wyjątkową jakością muzyczną, choć wcale tak słaba nie jest. Przez lata stanowiła jedną z dyżurnych pozycji w światku audiofilskim, służących do oceny jakości przetwarzania basu przez każdy system odtwarzający muzykę, będąc połączeniem najniższych rejestrów gitary basowej z pełną kontrolą nad dynamiką każdej nuty, co sprawia wielu nawet drogim systemom sporo problemów, bowiem to sprzeczne ze sobą cechy – albo gra nisko, albo bas jest kontrolowany. Ten album wymaga obu tych cech.

Chcąc uhonorować Marcusa Millera za całokształt w ostatniej chwili jednak doznałem olśnienia – przecież on jest nie tylko wybitnym gitarzystą basowym, ale przede wszystkim genialnym producentem muzyki wszelakiej, głównie filmowej. W swoich basowych popisach gubi nieco muzyczne emocje, a publiczność europejskich festiwali jest już nieco znudzona jego powtarzanymi od lat zagrywkami, czego odzwierciedleniem jest systematyczne przenoszenie jego corocznych niemal występów do nieco mniejszych sal koncertowych.

Tak więc w owym olśnieniu wymieniłem przygotowany już w odtwarzaczu album na analogową wersję zupełnie innej produkcji – firmowanego dwoma nazwiskami albumu z muzyką filmową – „Music From Siesta”, zmieniając oczywiście również przy okazji odtwarzacz na ulubiony gramofon. Na okładce znajdziecie dwa nazwiska – Milesa Davisa i Marcusa Millera. Dla mnie to jednak zawsze była płyta Marcusa Millera. Nawet miejsce na półce ma obok paru innych płyt Marcusa, a nie pomiędzy „Tutu” i „Amandlą”, gdzie również mogłaby znaleźć miejsce.

Argumentów za tym, że to płyta Marcusa Millera jest oczywiście sporo. To Marcus Miller napisał praktycznie całą muzykę, za wyjątkiem jednego z utworów – „Theme For Augustine / Wind / Seduction / Kiss”, którego współautorstwo przypisane jest Milesowi Davisowi. Marcus Miller był też producentem tego albumu, a także zagrał na wszystkich instrumentach, za wyjątkiem trąbki oczywiście oraz części dźwięków elektronicznych, które zaprogramował Jason Miles.

Sam album umieszczony w dyskografii Milesa Davisa pomiędzy doskonałym „Tutu” i może nieco słabszą „Amandlą” przeszedł nieco niezauważony, tym bardziej, że w jego promocji z pewnością nie pomógł film, do którego stanowił ścieżkę dźwiękową. Film, delikatnie rzecz ujmując hitem nie był, mimo wyśmienitej obsady, wśród gwiazd na ekranie widać między innymi Gabriela Byrne, Jodie Foster, Grace Jones i Isabellę Rossellini. 

Fil słaby, pozycja w dyskografii Milesa Davisa, w towarzystwie zdecydowanie ciekawszych albumów również nienajlepsza, jednak w dyskografii Marcusa Millera to zdecydowanie najlepsza i warta uwagi płyta. Ponadczasowa produkcja, nawiązująca nieco do „Sketeches Of Spain”, dedykowana zresztą Gilowi Evansowi. Marcus Miller robi na tej płycie to co potrafi najlepiej. Powstrzymuje się od basowych fajerwerków, jest liderem i kreatorem muzyki najwyższej próby. Idealnie wykonuje zamówienie Milesa Davisa na nowoczesną, elektroniczną muzykę w stylu i duchu „Sketches Of Spain”.

Właśnie do tej płyty Marcusa Millera wracam najczęściej. Jest jeszcze jedna – ukryta nieco i często pomijana w oficjalnej dyskografii Marcusa Millera – „Dreyfus Night In Paris”, nagrana wspólnie z Michelem Petruccianim, Kenny Garrettem, Bireli Lagrene i Lenny White’m, ale o tym innym razem.

Miles Davis / Marcus Miller
Music From Siesta
Format: LP
Wytwórnia: Warner Bros.

Numer: 9 25655-1

11 listopada 2013

Martyna Jakubowicz – Burzliwy Błękit Joanny

Martyna Jakubowicz w zasadzie tylko raz sięgnęła dotąd po obcy repertuar. W 2005 roku powstała płyta „Tylko Dylan”, nie ukrywam, że to jeden z moich absolutnie ulubionych albumów. To taka płyta, której mam kilka egzemplarzy, tak na wszelki wypadek, bowiem nie wyobrażam sobie życia bez tej płyty. Wtedy udało się wszystko – wyśmienita muzyka w wykonaniu zespołu dowodzonego przez Wojciecha Waglewskiego i Mateusza Pospieszalskiego, niespodziewany i niełatwy dla tłumacza wybór tekstów i świetne aranżacje. Oczywiście po płycie poświęconej Bobowi Dylanowi większość fanów spodziewała się „Knockin’ On Heavens Door”, czy „I Shall Be Released”. Ja się tych utworów spodziewłem. Ale „Masters Of War”, czy „Political World”? To teksty mocno osadzone w amerykańskich realiach, właściwie niemożliwe do przetłumaczenia. A jednak udało się wyśmienicie. Tłumaczenie tekstów opracowane przez Andrzeja Jakubowicza i Michała Kłobukowskiego są absolutnie fenomenalne.

Na płycie „Tylko Dylan” udało się wszystko, muzyka, teksty, wybór utworów, no i oczywiście sama Martyna zaśpiewała fenomenalnie. Jeśli będziecie mieli trochę szczęścia i cierpliwości, w TVP Kultura namierzycie koncertową wersję tego albumu.

Wydanie albumu „Burzliwy Błękit Joanny” zbiega się z siedemdziesiątymi urodzinami Joni Mitchell, która ciągle pozostaje aktywną artystką, choć zdecydowanie nie pracuje tak ciężko, jak gwiazdy jednego sezonu, które muszą wykorzystać do maksimum swoje pięć minut. Martyna Jakubowicz też zresztą nie rozpieszcza swoich fanów nadmiarem nowego materiału.

Tym razem znów wybór utworów jest dość zaskakujący. Na płycie „Burzliwy Błękit Joanny” znajdziecie zarówno kompozycje z końca lat sześćdziesiątych – z drugiej oficjalnej płyty Joni Mitchell – „Clouds” („Both Sides Now” i „Song To Aiging Children Come”, jak i całkiem nowe – jak choćby otwierający całą płytę „Bad Dreams Are Good” z ostatniego autorskiego albumu Joni Mitchell – „Shine”. Są kompozycje z najbardziej znanych płyt – „For The Roses” ( „Woman Of Heart And Mind”),  „Hejira” („Blue Motel Room”) i „Blue” („River” i „All I want”), a także nieco mniej znanych – „Ladies Of The Canyon”, „Wild Things Run Fast” i „Turbulent Indigo”.  Być może zaskoczeniem będzie dla niektórych brak największych przebojów (jeśli u Joni Mitchell można mówić o przebojach) – „Chelsea Morning”, „Blue”, czy „Edith And The Kingpin” albo „Shadows And Light”. Zaskakujące jest też umieszczenie tylko jednego utworu z albumu „Hejira”. Część słuchaczy może być też zaskoczona brakiem utworów z „Mingus” i „Don Juan’s Reckless Daughter”, ale przecież Martyna Jakubowicz uwielbia piękne teksty, a te dwa albumy są dość specyficzne w dyskografii Joni Mitchell, ze względu na dużo ważniejszą niż na innych płytach muzykę w wykonaniu gwiazd jazzu lat siedemdziesiątych.

Kiedy przeczytałem pierwszą notatkę o premierze tego albumu trochę się przestraszyłem. Oto jest okazja – 70 rocznica urodzin Joni Mitchell – 7 listopada. Może to próba marketingowego wykorzystania okazji? Z drugiej strony Joni Mitchell w Polsce nie jest jakoś specjalnie znana i o popularności masowej z pewnością mówić nie można. Tak samo sprawa wygląda z Martyną Jakubowicz – jeśli zapytać ludzi w średnim wieku – pewnie pamiętają „W domach z betonu” i może jeszcze „Kołysankę dla misiaków”.  I tyle. Tak więc to musi być fantastyczna płyta i szczery artystyczny hołd dla wielkiej amerykańskiej poetki. Pomyślałem, nie znając jeszcze materiału. Nie pomyliłem się. Ten album jest zwyczajnie fantastyczny.

Piosenki Joni Mitchell śpiewali najwięksi – choćby ostatnio u Herbie Hancocka Tina Turner i Leonard Cohen. Boba Dylana śpiewali w zasadzie wszyscy. A Martyna Jakubowicz jest w tym najlepsza. I do tego wyśmienite, mistrzowskie wręcz tłumaczenia niełatwych tekstów.

Nie sposób uciec od porównania najnowszej płyty z albumem poświęconym Dylanowi. „Burzliwy Błękit Joanny” jest bardziej kobiecy, intymny i wyciszony. Bardziej eksponuje głos i tekst i tak chyba trzeba było zrobić. Na płycie „Tylko Dylan” męski pierwiastek musiał być obecny w postaci Wojciecha Waglewskiego. Boba Dylana dobrze śpiewała Joan Baez, a wybitnie robi to tylko jedna wokalistka na świecie – Martyna Jakubowicz. Wiem co mówię, na poezji Boba Dylana znam się całkiem nieźle.

Z Joni Mitchell jest inaczej – tu nie wystarczy tekst. Jej kompozycje są w większości przypadków dużo bardziej interesujące muzycznie. Wykonania Martyny Jakubowicz skupiają się na tekstach, niełatwych nawet dla tych, którzy całkiem nieźle posługują się językiem angielskim. Nie brakuje oczywiście wyjątkowo trafionych pomysłów aranżacyjnych – gitary dobro, organów Hammonda, egzotycznych strojów, a raczej ich braku… To jednak nie jest album, który rozkłada się na czynniki pierwsze wskazując jakieś konkretne solówki, to piękna płyta i tyle, aż tyle.

Martyna Jakubowicz sama pisze na okładce, że po wydaniu „Tylko Dylan” przyrzekła sobie, że już nigdy nie zaśpiewa „nie swoich” piosenek. Cieszę się z braku konsekwencji w dotrzymaniu tego postanowienia. Album „Burzliwy Błękit Joanny” nie wypchnie żadnej płyty z grona 10 moich absolutnie ulubionych płyt, jednak gdyby nie było albumu „Tylko Dylan” – znalazłby tam miejsce, a tłok tam wielki jest.

„Burzliwy Błękit Joanny” to dla mnie album fenomenalny, choć nie ukrywam, że nie potrafię być w tym przypadku obiektywny, bowiem uwielbiam Joni Mitchell i Martynę Jakubowicz. Trzymam też kciuki za dalsze łamanie wspomnianego postanowienia i podrzucam kilka pomysłów na kolejne produkcje – Tim Hardin, wczesny Van Morrison, Tim Buckley, Nick Drake, Pete Seeger, a rockowym nieco bardziej wydaniu może być Nico, albo Neil Young. Miałem też taki sen – wiem, że jak to sen – zwykle się nie spełnia, ale jest taka płyta – „The Circle Game”, zapis koncertu Joni Mitchell i Jamesa Taylora z Royal Albert Hall z 1970 roku. Mnie przyśnił się duet Martyny Jakubowicz i Johna Portera…

A tak już na koniec - o płycie „Tylko Dylan" przeczytacie tutaj: Martyna Jakubowicz - Tylko Dylan
Wybrane teksty o albumach Joni Mitchell - Joni Mitchell - HejiraJoni Mitchell - Shhadows And Light
Martyna Jakubowicz
Burzliwy Błękit Joanny
Format: CD
Wytwórnia: Universal
Numer: 602537613182

06 listopada 2013

Harry Sweets Edison – The Swinger / Mr Swing

Oba albumy – „The Swinger” i „Mr. Swing” od jakiegoś czasu są nierozłącznie połączone przez obecnego wydawcę – Polygram. Pomysł na połączenie tych dwu płyt wziął się z faktu, że oba albumy powstały w zasadzie jednego dnia, w czasie sesji w Nola Recordings w Nowym Jorku, 18 września 1958 roku. Materiału jest na tyle dużo, że nie udało się obu płyt na jednym krążku CD, tak więc Polygram postanowił wydać album podwójny. To oczywiście logiczny sposób połączenia obu płyt, szkoda tylko, że większość wydań pomija oryginalne okładki.

Tytuły obu albumów doskonale oddają charakter muzyki. W tym wypadku czas powstania nagrań jest dość istotny. W 1958 roku swing nie był już dominującym, ani szczególnie popularnych stylem muzycznym. Norman Granz jednak miał do takiej muzyki wiele sentymentu i pozwalał swoim gwiazdom nagrywać w studiu co tylko chcieli, licząc na to, że trafi się kolejny wielki przebój, który sfinansuje resztę działalności Verve, a jak zabraknie, to zawsze mógł dorzucić z przynoszących kokosy cykli koncertów Jazz At The Phillharmonic.

Sama postać Normana Granza jest niezwykle kontrowersyjna, jedni nazywają go największym mecenasem w historii jazzu i wielkim wojownikiem o prawa czarnych muzyków, inni uważają, że z jazzu zrobił cyrk i pozostał aż do lat osiemdziesiątych zamknięty w świecie tytułowego swingu.

Być może jednak właśnie dzięki bestsellerowej serii songbooków Elli Fitzgerald, nagraniom Freda Astaira, czy płytom Oscara Petersona z Louisem Armstrongiem zawdzięczamy takie wyśmienite nagrania jak „Mr. Swing” i „The Swinger”. Z pewnością Norman Granz, ani sami muzycy fortuny na tej sesji nie zbili. To była kolejna noc w studiu nagraniowym spędzona w gronie dobrych przyjaciół.

To właśnie relaks, spokój i elegancja są wyznacznikami tych nagrań. Tu gwiazda jest w zasadzie jedna – Harry Sweets Edison. Zupełnie inaczej, niż kilka miesięcy wcześniej, kiedy nagrywał słynny album „Jazz Giants ‘58” w towarzystwie Stana Getza i Gerry Mulligana. Większość fanów swingu kojarzy lidera głównie z wieloletniej współpracy z orkiestrą Counta Basiego, w której spędził prawie 15 lat. To właśnie Norman Granz najpierw w wytwórni Norgran, a później w Verve postanowił zrobić z Harry Sweet Edisona lidera i wielką gwiazdę.

Saksofon Jimmy Forresta jest dobrą przeciwwagą dla słodkiej, wyciszonej trąbki lidera. Obaj zdają się najlepiej współpracować w balladach w rodzaju „The Very Though Of You”. Dziś takiej muzyki już nie ma. Nie dajcie się zwieść marketingowym opowiastkom Wyntona Marsalisa. Jemu daleko do klasy, a przede wszystkim elegancji wielkim mistrzów trąbki ery swingu. Zamiast kolejnego gadżetu z Lincoln Center możecie sobie kupić paczkę świetnej muzyki wybierając dwupłytową edycję „The Swinger / Mr Swing” Harry Sweets Edisona. Nie słucham takiej muzyki codziennie, ale czasem lubię sięgnąć po ten album, to nie tylko świadectwo minionej epoki, kawał historii światowej kultury, ale też wyśmienita rozrywka i czas spędzony z dźwiękami uporządkowanymi, może momentami zbyt przewidywalnymi, ale zagranymi wyjątkowo pięknie.

Harry Sweets Edison
The Swinger / Mr Swing
Format: 2CD
Wytwórnia: Verve / Polygram

Numer: 3145598682

03 listopada 2013

Rob Clearfield Quintet – The Long And Short Of It

Ten rodzaj odnajdywania trudnych do odnalezienia muzycznym perełek uwielbiam ponad wszystko. Na całym świecie prawdopodobnie tysiące artystów nagrywa niemal codziennie wybitną muzykę, o której wie jedynie garstka wybrańców. Większość z nich skupia się na muzyce, nie poświęcając zbyt wiele czasu i energii na robienie kariery. Tym większa przyjemność opisania jednego z takich właśnie albumów.

Roba Clearfielda znałem dotychczas z występów i nagrań solowych, oraz współpracy z Grażyną Auguścik. Rozmawiałem z nim kilka razy i zawsze myślałem, że to wrażliwy artysta, nieco zamknięty w świecie własnej wyobraźni, myślami zawieszony gdzieś pośrodku Atlantyku. Pianista, który czerpie muzyczne pomysły zarówno korzystając z jazzowej tradycji muzyki amerykańskiej, niekoniecznie jedynie ultraortodoksyjnych bluesowych nagrań improwizowanych, ale również całej armii europejskich pianistów tak gdzieś od Fryderyka Chopina zaczynając, a na twórcach awangardowych XX wieku kończąc. Nagranie bluesowego, a momentami nawet funkowego kwintetu, w którym Rob jest liderem i kompozytorem to ostatnia rzecz jakiej bym po nim oczekiwał.

Tak więc kiedy kilka dni temu z jak zwykle tajemniczym uśmiechem Rob wręczył mi swoją ostatnią płytę wspominając jedynie mimochodem, że to kwintet, zapytałem jedynie o tajemniczy obraz na okładce, pozbawionej nie wiedzieć czemu nazwiska lidera i tytułu albumu. O muzyce nie rozmawialiśmy. W związku z tym zaplanowałem sobie pierwsze spotkanie z nową muzyką Roba Clearfielda w pewien bardzo późny i deszczowy wieczór, wyobrażając sobie raczej obszernie namalowane impresjonistyczne dźwięki pełne europejskiej tradycji z gitarą i grającym możliwie na okrągło saksofonem w tle.

Spodziewałem się dobrego albumu, a usłyszałem album wyśmienity, a w dodatku zupełnie inny, niż to, czego się po znajomym pianiście spodziewałem. Być liderem zespołu to dużo większa sztuka, niż być dobrym pianistą. A Rob Clearfield z pewnością nie tylko potrafi sam zagrać, ale też tak pokierować zespołem, żeby wyszło coś więcej niż suma dobrych zagrywek wszystkich jego członków.

Prawdziwy lider daje pograć innym. Często w związku z tym jego gwiazda nie świeci tak jasno, jak pozostałych. On ma inne zadania. Gwiazdą albumu „The Long And Short Of It” jest gitarzysta - John Kregor. Zapamiętajcie to nazwisko. To nie znaczy wcale, że mamy do czynienia z jakimiś gitarowymi popisami bez celu. Inni też dostają swoją szansę, którą wyśmienicie wykorzystuje basista - Patrick Mulcahy.

Sam lider w tym zestawieniu wypada bardziej przekonująco, kiedy gra na fortepianie elektrycznym. Jest jednak przede wszystkim liderem i kompozytorem. Niektóre z melodii, jak choćby kompozycja tytułowa, gdyby dostały się w ręce zręcznego producenta muzyki pop i jakiejś młodej niekoniecznie całkiem ubranej pseudowokalistki, mogłyby zostać światowymi przebojami. Nie zostaną, bo pewnie pozostaną na zawsze jedynie pięknymi kompozycjami Roba Clearfielda. I myślę, że to nawet lepiej…

Muzyki Roba Clearfielda nie uda się wpisać w żaden muzyczny styl, co może utrudnić działania promocyjne, słuchacze często wybierają bowiem to co już znają, sięgając po muzykę w stylu, który lubią. Do szerszego spojrzenia trzeba sporo odwagi. W muzyce kwintetu Roba Clearfielda znajdziecie wiele post-bopowych skojarzeń, ale też nutę progresywnego rocka, energetycznego fusion i wszechobecnego na amerykańskiej scenie R&B, od którego Amerykanie nie potrafią uciec, kiedy spotyka się gitarzysta i pianista sięgający po elektryczny fortepian.

Kwintet Roba Clearfielda przypomina mi wczesne nagrania Joe Zawinula, jest w tej muzyce równie wiele energii, niezliczone pokłady dźwiękowych pomysłów, inspiracje z całego świata i pięknie napisane melodie. To z pewnością album wart każdej wydanej na niego złotówki…

Rob Clearfield Quintet
The Long And Short Of It
Format: CD
Wytwórnia: Rob Clearfield / CD Baby

Numer: ??

01 listopada 2013

Gary Peacock / Marilyn Crispell – Azure

Gary Peacock należy do artystów, których kupuję w ciemno. Całe lata trochę się marnował, skupiając wysiłki twórcze na kolejnych nagraniach z Keithem Jarrettem i Jackiem DeJohnette’m. Nie oznacza to, że owe nagrania nie są warte uwagi, ale ich swoista jednostajność może sporą część słuchaczy znudzić. Eksplorowanie kolejnych standardów i selekcjonowanie tych najlepszych koncertów i wydawanie ich systematycznie na płytach to nie jest coś, czego oczekiwałbym po jednym z najlepszych od lat kontrabasistów.

Oczywiście Gary Peacock nie ograniczał się, na szczęście, do współpracy z zespołem Keitha Jarretta, która trwa już niemal 30 lat. W tym czasie nagrał sporo pod własnym nazwiskiem i całkiem dużo w różnych składach okazjonalnych, nie tylko w ECM. Ja szczególnie cenię jego nagrania z Marc’kiem Coplandem – „Insight”. O tej płycie przeczytacie tutaj:


Warto podkreślić, że grając w różnym towarzystwie, Gary Peacock w zasadzie nigdy nie był typowym basistą – członkiem sekcji rytmicznej. Jego pomysły na zaistnienie w tych mniejszych i całkiem dużych składach wykraczają zawsze daleko poza standardowe trzymanie rytmu na spółkę z perkusistą. To zupełnie inna liga.

Z Marylin Crispell spotkali się co najmniej dwa razy – w 1997 roku nagrywając „ Nothing Ever Was, Anyway: Music Of Annette Peacock" i w roku 2000 przy okazji albumu „Amaryllis”. Tego pierwszego nigdy nie miałem okazji posłuchać, ten drugi, choć poprawny nie pozostał jakoś na dłużej w mojej pamięci. Zanotowałem jedyny raz, kiedy słuchałem tego albumu, że Gary Peacock i Paul Motian zmarnowali okazję łącząc swoje siły z jedynie poprawną pianistką. Od 2000 roku po ten album nigdy nie sięgnąłem, w sumie to nie wiem, czy dziś nie odebrałbym go inaczej.

Istotnie – z mojej perspektywy Marilyn Crispell nie jest muzykiem tak kreatywnym jak Gary Peacock. Jednak album „Azure” uważam za dzieło jak najbardziej udane i to za sprawą obu firmujących go muzyków. Na tej płycie, która jest nowością w katalogu ECM nie odnajdziecie perkusji Paula Motiana. Materiał powstał na początku 2011 roku, więc Paul Motian jeszcze żył i mógł wziąć udział, przynajmniej teoretycznie w nagraniu. Czy brak perkusji, był decyzją artystyczną, czy Paul Motian nie miał czasu, lub siły przyłączyć się do sesji – nie wiadomo. Faktem jednak jest, że w porównaniu z „Amaryllis” muzyka zyskała potrzebną w tym wypadku przestrzeń., niezwykle szeroki słownik muzycznej

Oboje współautorzy podzielili się niemal równo pracą kompozytorską, tworząc materiał napisany specjalnie na ten album. Oboje też umieścili, sprawiedliwie dzieląc się dostępną na płycie przestrzenią, po jednym utworze zagranym solo. W efekcie powstała muzyka łącząca z pozoru trudne do połączenia światy free-jazzowych improwizacji we wspólnych, prawdopodobnie w całości wyimprowizowanych w studiu kompozycjach, z pięknymi melodiami napisanymi pewnie wcześniej…

Wspomniane improwizacje, to próba połączenia dość odległych światów Anthony Braxtona (z którym współpracowała Marylin Crispell) i Keitha Jarretta (muzycznego partnera Gary Peacocka od ponad 30 lat). Udało się znakomicie, a w dodatku powstała wyrafinowana płyta dla wszystkich. Można w niej poszukiwać kompozycyjnych ciekawostek, albo zamknąć oczy i dać się ponieść wyobraźni pobudzonej przez pięknie napisane melodie. Można ten album podarować tym, którzy jazzu na co dzień nie słuchają i może na początek poprosić o pominięcie kompozycji wspólnych obu artystów… Tak dla bezpieczeństwa… Pewnie i tak obdarowani z ciekawości po nie sięgną.

Nawet w momentach spiętrzenia muzycznej akcji najbliższym trafnego opisania tego co słychać z głośników jest relaks. Swoboda w kreowaniu dźwiękowych obrazów i muzyczna wyobraźnia to coś, co sprawi, że zapamiętacie ten album na długo i będziecie do niego chętnie wracać.

Gary Peacock / Marilyn Crispell
Azure
Format: CD
Wytwórnia: ECM

Numer: 602537088690